Kapitulacja Modlina miała miejsce 28 września - w dwa dni po kapitulacji Warszawy. Warunki były „honorowe” - oficerowie mieli prawo nosić „broń boczną”. Wobec tego, że tylko niektórzy oficerowie zawodowi mieli szable - pozostali przypasali bagnety. Poza tym mieliśmy być internowani na terenie Polski w zwartych formacjach.
Najbardziej przykre było rozstanie się z bronią. Niektórzy d-cy wymagali, aby oddać broń ściśle według raportu, bo Niemcy będą sprawdzać i w razie niezgodności... będą rozstrzeliwać. Nie przejmowałem się tym. Powiedziałem sobie, że z mojego „VIS-a” już nikt nie wystrzeli. Wysunąłem lufę, położyłem dwa kamienie, a trzecim, ciężkim rąbnąłem z góry. Już nie nadawał się do użytku. Swój prywatny „6,35” zakopałem pod drzewem.
Tak więc bez broni - byłem już „niewolnikiem”.
Gdy nas Niemcy „zwijali” u jednego zobaczyłem gazetę „Soldaten Zeitung”. Poprosiłem o nią. Dowiedziałem się z niej, że Francja i Anglia faktycznie wypowiedziały wojnę 3-go września, ale działań na froncie zachodnim nie ma żadnych...
- Tak więc nasza Kampania Wrześniowa nie była całkiem bezowocna. Stała się pierwszą potyczką, dała Zachodowi czas na dozbrojenie się, zgodnie z tradycją anglosaską, według której „siedząc za kanałem” można przygotowywać się do wojny, dopiero w czasie jej trwania.- myślałem.
W każdym razie Kampania Wrześniowa rozpoczęła 2-gą Wojnę Światową, z której Niemcy na pewno nie mogli wyjść jako zwycięzcy. A czy Polska ją wygra, to się dopiero miało okazać.
Druga ważna informacja w „Soldaten Zeitung”:
- Według układu z 23 sierpnia 1939r. „linia interesów między Rzeszą Niemiecką, a ZSRR” miała początkowo biec od północy wzdłuż Bugo-Narwi, Wisły i Sanu. Ale wobec faktu, że „bohaterskie wojska niemieckie zajęły wcześniej niż przewidywano Lubelszczyznę”, przesunięto ją na wschód od Bugu, tak, że Lubelszczyzna znalazła się pod okupacją niemiecką. Było to o tyle dla nas korzystne, że tereny rdzennie polskie znalazły się pod jednym okupantem. Stara i nowa „linia interesów” oznaczona została na mapce czerwoną farbą...
Pod wieczór samochodami ciężarowymi z plandekami przewieziono nas do „Soldau”. Taką niemiecką nazwę otrzymało Działdowo. Przejeżdżając przez nie zauważyłem, że z polskich nazw ulic i szyldów nic już nie pozostało. Były tylko nazwy niemieckie.
Umieszczono nas w koszarach wojskowych. Szeregowi zostali oddzieleni od oficerów.
W pierwszych dniach było głodno i chłodno. Przez całą kampanię spałem pod gołym niebem, a po jednej nocy pod dachem - złapałem katar, który mnie męczył przez dłuższy czas.
Początkowo większość nie myślała o klęsce, ale urządzała pogoń za „żarciem”, zapominając czasami o godności żołnierza. Powstał handel „wymienny” – między innymi „jeden papieros za bochenek chleba”. Nie paliłem więc z tego powodu nie cierpiałem, a na głód byłem wytrzymały.
Wkrótce nadeszła pierwsza niedziela. Po nabożeństwie polowym, jak przewidywałem:
- „Boże coś Polskę...” – zakończono – „Ojczyznę, Wolność - racz nam wrócić Panie”.- Zacisnąłem zęby i tego wersetu nie zaśpiewałem.
- Jak mieliście Wolność - pomyślałem - toście się do jej obrony nie przygotowali, a teraz jej odzyskanie powierzacie Bogu. Nawet przy tak nędznym przygotowaniu, na poziomie roku 1914, gdyby nie brak poczucia odpowiedzialności, i nałóg pijaństwa, to „manewr okrążający” pod Gruduskiem mogły przynajmniej nasz honor żołnierski uratować...
Po kilku dniach Niemcy zorganizowali dostawę żywności w granicach ½ racji żywnościowej. Pozwalali też na zakup żywności w mieście. Teraz było jej „w bród”.
Płatnik stale wypłacał „tysiące”.
Rozpoczęło się „życie obozowe”. Od samego początku chodziły słuchy, że wobec kłopotliwych zobowiązań kapitulacyjnych - internowanie w zwartych formacjach i na terenie Polski, być może „zwolnią” nas z obozu. Stąd prób „ucieczki” nie było.
Rozpoczęły się też dyskusję „Jak długo potrwa wojna?”.
Niemal wszyscy twierdzili, że „tylko do wiosny”. Gdy ja powiedziałem, że potrwa najmniej 3 lata - zakrzyczeli mnie. Byli przekonani, że Francja i Anglia są przygotowane do wojny i „na wiosnę ruszą”. Tłumaczyłem, że już są zaangażowane cztery mocarstwa światowe. Anglia zwykła się przygotować do wojny, dopiero gdy ta się zaczynała. Francja ufna w swą linię Maginota - nie będzie atakowała. Niewątpliwie przystąpią do wojny Stany Zjednoczone Ameryki, Włochy i Japonia. Metoda prowadzenia wojny okazała się zupełnie inna niż przypuszczano - stała się „wojną ruchową”, dzięki motoryzacji na lądzie i w powietrzu. Poszczególne kampanie mogą być „błyskawiczne”, ale wojna światowa będzie długotrwała.
Już się rozpoczynała „konspiracja”. Powstała „Służba Zwycięstwu Polski”. Ale organizowali ją ci sami ludzie, którzy klęsce zawinili. Przygotowali nas do wojny na poziomie roku 1918 - a więc koniki i piechota, a tu był już rok 1939 - czołgi i samoloty. Wierzyli, że Niemcy zostaną pokonane, ale my możemy dać tylko siły żywe.
Konspiracja miała też zapewnić tej samej grupie, która przed wojną w Polsce panowała, powrót do władzy po wyzwoleniu.
Pogłoski o zwolnieniu nas okazały się faktem. 18 października 1939r. zwolniono wszystkich. Zawieziono nas samochodami do Pułtuska. Każdy miał polecenie zameldowania się w miejscu zamieszkania.
Gdyśmy wysiedli, żołnierze niemieccy byli „przerażeni”, że mamy „broń” - bagnety. Jeden z nich krzyknął do swego leutnanta:
- Polnische Soldaten haben Waffen! - spokojnie podaliśmy swoje dowody zwolnienia, gdzie była adnotacja, że mamy prawo nosić broń boczną. Leutnant przeczytał, oddał i zasalutował. Był początek wojny i Wermacht był jeszcze honorowy.
Poszliśmy do mieszkania mego d-cy kompanii kpt. „Palby”. Potem sam poszedłem do swojego mieszkania koło Zamku, gdzie jest obecnie (była w latach 70-tych?) siedziba „Polonii”. Po drodze zatrzymał mnie żołnierz niemiecki i chciał mi odebrać ręczny zegarek. Widać, że „kulturalnemu” Niemcowi też ręczny zegarek imponował. Powiedziałem mu, że mam prawo go posiadać i okazałem zaświadczenie o zwolnieniu, napisane po niemiecku, podpisane przez „majora”. Nie bardzo go zrozumiał, bo zapytał:
- Sind Sie Major? - Nie protestowałem. Zasalutował i zrezygnował z zegarka.
W moim mieszkaniu kwaterował „leutnant” niemiecki. Żona pielęgniarka została zmobilizowana - „gdzieś na wojnie”. Mój motocykl oczywiście zaginął. Zabrałem swoje ubranie cywilne i wróciłem na noc do kpt. „Palby”.
W następnych dniach kupiliśmy rowery i na nich pojechaliśmy do Warszawy. Po drodze u poprzedniej gospodyni pozostawiłem bieliznę do prania.
Warszawa częściowo ucierpiała. Tramwaje jeszcze nie kursowały. Poszukując żony u powinowatych dowiedziałem się, że była na początku września i potem gdzieś wyruszyła „na wschód” do Brześcia, gdzie szukała „swego szpitala” - według swojej karty mobilizacyjnej.
Po kilku dniach wróciliśmy do Pułtuska. W drodze wstąpiliśmy do gorzelni pod Serockiem, którą w „cywilu” kontrolowałem. Zastaliśmy już tam żołnierza niemieckiego, starszego wiekiem z „Volks-szturmu”. Dowiedzieliśmy się, że niemieckie władze wojskowe ogłosiły obowiązek zgłaszania się do „oflagów” wszystkich, którzy brali udział w kampanii wojennej:
- Polacy nie docenili wielkoduszności D-cy 3 Armii Wschodnio-Pruskiej - i zaczęli konspirować.- Tak tłumaczyli swoje zarządzenie.
Byliśmy w cywilnych ubraniach i postanowiliśmy, że się nie zgłosimy. Wracając do Pułtuska wstąpiliśmy po moją bieliznę, i tam potwierdziła się wiadomość o obowiązku powrotu do niewoli. Zabawiliśmy tam około 10 minut, które mnie jednak uratowało. Zbliżając się do mieszkania „Palby” zauważyliśmy wychodzących stamtąd 2-ch żandarmów. W mieszkaniu dowiedzieliśmy się, że właśnie wyszli i powiedzieli abyśmy się zgłosili. Ja pozostałem przy swoim zamiarze.
- Nie mam na czole, że byłem na wojnie – powiedziałem - A poza tym niewola mnie się nie uśmiecha.
Ale „Palba” powiedział - Nie mogę się czuć jak ścigany pies, a poza tym wojna rozstrzygnie się już na wiosnę.- Pożegnaliśmy się.
W drodze wstąpiłem ostrożnie do mego mieszkania. Powiedziałem gospodyni, żeby gdyby się o mnie pytali - odpowiedziała, że pojechałem szukać żony. Przejechałem przez nowo stawiany przez saperów niemieckich most na Narwi. Na drugim brzegu stwierdziłem, że zgodnie z relacją mieszkańców Pułtuska Niemcy wymordowali wszystkich Żydów, a ich ubrania łącznie z „dolarami” spalili, co stwierdziłem naocznie zarówno po resztkach spalonych ubrań, jak i nadpalonych dolarów.
Przenocowałem u znajomych, a następnie przez Wyszków pojechałem aż do Warszawy.
Tutaj czekała na mnie miła niespodzianka. Witając mnie szwagier mego brata Władysława powiedział :
- „Żona i weksel nie giną. Zawsze wracają do wystawcy” - Wszedłem do pokoju i zastałem tam żonę.
Opowiedziała krótko historię swojej „Kampanii Wrześniowej”. Na trzeci dzień „mobilizacji” zgłosiła się do PKU, tam skierowano ją do Warszawy. Stamtąd przydzielili ją do szpitala w Brześciu nad Bugiem. Dotarła tam pociągiem, samochodem, pieszo. Szpital się „ewakuował” stale - przez Wołyń - Tarnopol - gdzieś do Brzeżan. Tam się „rozwiązał”, bo wkroczyły wojska rosyjskie. Zawróciła na Lwów. We Lwowie około miesiąca pracowała w szpitalu wojskowym, a gdy zaczęła się „ewakuacja bieżeńców” - przez Przemyśl dotarła do Zagórza, do mojej matki. Tam dowiedziała się, że żyję i jestem w „oflagu” w Działdowie (pisałem stamtąd kartkę do matki, że żyję) i najbliższym pociągiem wróciła do Warszawy.
W Warszawie zamieszkaliśmy w „wolnej kwaterze” mego brata Stanisława, który był wojskowym osadnikiem na Nowogródczyźnie i burmistrzem Wołożyna i jeszcze z „wędrówki wrześniowej” nie powrócił.
Odwiedziłem kolegę z 13pp ppor.rez. Grunberga, d-cę 2-go plutonu naszej kompanii. Szykował się z powrotem do „Oflagu”. W Warszawie Niemcy nakazali również wszystkim, którzy brali udział w wojnie i na warunkach honorowych zostali zwolnieni, powrót do „Oflagów”. Mówił, że nie ma innego wyjścia, że jako Żyd, tylko w „Oflagu”, jako „oficer polski” ma szanse przetrwać wojnę. Nie miał złudzeń.