Holokaust

Przesiedlenia

Po wybuchu wojny mieszkający w Łukowie Żydzi znaleźli się od razu w bardzo trudnym położeniu. Od pierwszych dni po zajęciu miasta przez Niemców byli ofiarami ulicznych egzekucji. 

„Dziennik Związkowy”, nr 266, 11 listopada 1939 r.
(Polona)

Musieli się też zatroszczyć o byt nie tylko swój, ale także przesiedleńców z innych miejscowości. Na przełomie listopada i grudnia 1939 r. przyjechały do Łukowa transporty z Nasielska, Serocka i Suwałk – łącznie 3550 osób. Ostatecznie w mieście pozostało ponad 2500 Żydów, resztę bowiem po kilku dniach Niemcy skierowali do Kocka. 

Pompa przy ul. Międzyrzeckiej w Łukowie, wrzesień 1939 r. W tle główny miejski rynek i zabudowania ówczesnej ul. Chącińskiego (obecnej ul. Wyszyńskiego), nad którymi góruje ceglany budynek dawnej fabryki obuwia Dawida Gastmana i jego spadkobierców
(Fot. internet)

Zapewnienie tak dużej grupie ludzi dachu nad głową oraz podstawowych środków do życia było dla miejscowych Żydów wysiłkiem ponad ich możliwości. Gmina robiła co mogła, organizowała zbiórkę pieniędzy, odzieży i żywności, jednak sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Z pewnością nie udałoby się jej opanować, gdyby nie wydatna pomoc Żydowskiej Samopomocy Społecznej oraz Jointu. W anonimowym sprawozdaniu z pobytu w Łukowie, sporządzonym przez przedstawiciela ŻSS, czytamy:


Dnia 7 XII 1939 r. byłem w Łukowie. Tu zastałem 2700 wysiedleńców z Nasielska i Serocka. Ludzie ci zostali umieszczeni w domach modlitw – bez szyb i pieców! Rodziny tu są rozbite – jedni szukają drugich, nie mając o sobie nawzajem żadnej wiadomości. Zostałem tu nagle zaalarmowany wieścią, że świeży transport złożony z 850 osób znów tu nadszedł, też z Serocka. Nowoprzybyli jechali przez 4 dni w zamkniętych wagonach, bez żywności. Transport składał się przeważnie z kobiet, dzieci i starców, gdyż na wiadomość o mającym się odbyć wysiedleniu młodzi mężczyźni samorzutnie pouciekali. Dużo chorych!

Zorganizowałem Komitet Samopomocy, który się zajął urządzaniem większej części ludzi wśród okolicznych mieszkańców prywatnie – resztę zaś urządzono w domach modlitw. Wydano im natychmiast chleb, herbatę i inne produkty. Nowopowstałemu Komitetowi zostawiłem na ten cel 1500 zł. Dwóch chorych umieściłem w miejscowym szpitalu i opłaciłem za nich 200 zł. Wobec tego, że w Łukowie nie ma ani jednego żydowskiego lekarza, pożądane byłoby, aby tam choć jednego lekarza wysłano.

 

Jakoż rzeczywiście kilka dni później zjawili się w Łukowie lekarze – Pikielny, Haller, Hilkowicz i Friedman. 15 grudnia wzięli udział w spotkaniu w gminie żydowskiej, na którym obecny był m.in. przewodniczący gminy Mosze Aharon Wajntraub. W sprawozdaniu z owej konferencji dr Hersz Friedman zanotował:


Uchodźcy otrzymują przeciętnie po ½ kg chleba na osobę dorosłą dziennie i pozatem mleko w ilości 10 litrów dziennie dla wszystkich dzieci. Cukru rozdano jednorazowo w ilości 2 kg dla wszystkich. Na wyjazd do innych miejscowości udzielono 12 rodzinom 142 zł. Dotychczas nie uruchomiono kuchni. Uchodźcy otrzymują od swych gospodarzy-współlokatorów nieco kartofli na obiad, bądź kupują je za własne pieniądze. Jedzą je bez żadnej okrasy. Rozdawnictwo chleba odbywa się w ten sposób, że uchodźcy stają w ogonku, który zwykle przeobraża się w chaotyczny, zgiełkliwy ścisk, podchodzą do okienka, gdzie otrzymują kupon na chleb, poczem ich nazwiska odnotowuje się na liście. Dzieją się przytem liczne nadużycia.

Stosunki mieszkaniowe: śpią przeważnie na słomie niezmienianej od tygodnia, na której rozściela się płachtę, po 4-7-8 osób. Zawszenie częste. Jest łaźnia żydowska bez natrysków, a tylko z wannami. (…)

Stan zdrowotny. Tyfusu brzusznego kilka wypadków, plamistego nie stwierdzono. Najczęstsze są choroby dróg oddechowych; u jednej osoby stwierdzono szkorbut – skutek odżywiania bezwitaminowego, u bardzo wielu – anemię i wycieńczenie. Dotąd zmarło 6 osób. Jest w toku urządzenie szpitala żydowskiego, na żądanie dyrektora szpitala miejscowego, który mieścić się będzie w jednej izbie, a w drugiej będzie schronisko dla starców. Koszt urządzenia tego szpitala oblicza się na około 1000 złotych. Planuję wyłonić spośród uchodźców rzeszę ludzi młodych i zdrowych, którzy by nam pomagali w utrzymaniu ładu przy rozdawnictwie chleba, lustracji mieszkań, wykrywaniu i usuwaniu brudu itp. Urządzono ambulatorium, które funkcjonuje przez kilka godzin przed południem. W ciągu ostatnich 2 dni zgłosiło się ok. 30 osób. Chorych na mieście było w ostatnich 3 dniach ok. 30.

Dane liczbowe według zapodania komisji aprowizacyjnej: wydano do 15 XII chleba 2880 kg za 1151 zł, do 14 XII mleka i cukru za sumę 56 zł, na wyjazd 142 zł, na środki lecznicze 57 zł.

 

Początkowo działalność zawiązanego w Łukowie Komitetu Pomocy Przesiedleńcom, na czele którego stanął Mosze Wajntraub, prowadzona była z dużym rozmachem, przede wszystkim dzięki pieniądzom otrzymywanym z Jointu. Do lutego 1940 r. wydał on ponad 72 tys. zł, z czego prawie 37 tys. zł na chleb, 12 tys. zł na obiady, 4,2 tys. zł na leczenie w szpitalu, 4 tys. zł na opał dla biednych, 1 tys. zł na opał dla kuchni, 2 tys. zł na zakup 150 łóżek, 300 zł na sienniki oraz 450 zł na cukier. Starczyło jeszcze nawet na pensje dla pracowników (2 tys. zł) i bliżej nieokreśloną daninę dla magistratu (10 tys. zł). Większą połowę wydatków (45,5 tys. zł) pokryła amerykańska organizacja dobroczynna. 

Nagłówki pism i pieczęcie Zarządu Gminy Wyznaniowej Żydowskiej i Rady Żydowskiej w Łukowie oraz autograf Mosze Wajntrauba
(Żydowski Instytut Historyczny /5/)

Niestety, pieniądze bardzo szybko przestały płynąć szerokim strumieniem, przede wszystkim z powodu ogromu potrzeb zgłaszanych przez kolejne gminy przyjmujące wypędzonych, ale także ze względu na wprowadzane przez Niemców obostrzenia i celowe ograniczanie pomocy dla Żydów. Naziści zlikwidowali łukowską Gminę Wyznaniową Żydowską i na jej miejsce powołali w pełni od siebie uzależnioną, posiadającą bardzo wąskie kompetencje administracyjne Radę Żydowską (Judenrat). W październiku 1940 r. aresztowali jej dotychczasowego przewodniczącego Mosze Wajntrauba. Głównym powodem była jego działalność w żydowskim ruchu oporu, jednak z dokumentów można by wnioskować, jakoby zatrzymanie wiązało się z oskarżeniem o nieuczciwe wykorzystywanie piastowanego stanowiska. Cień na Wajntrauba rzuciło z pewnością zdarzenie, do jakiego doszło w lipcu 1940 r. Joint wysłał wówczas do Łukowa partię odzieży. Znaczna jej część zaginęła w drodze, reszta zaś nie została podzielona pomiędzy potrzebujących. Ubrania trafiły do nich dopiero w grudniu za sprawą Rady w nowym składzie. 

Mosze Wajntarub
(Fot. „Sefer Lukow...”)

Na marginesie wypada wspomnieć o poświęconej Wajntraubowi wzmiance, jaką zamieścił w swej Kronice getta warszawskiego Emanuel Ringelblum. Pod datą 10 i 11 grudnia 1939 r. tak o nim napisał:


W[ajn]traub z Łukowa, niechluj, Żyd z brodą i pejsami, z rytualnym serdaczkiem na zewnątrz, bywalec ze stosunkami – wszystko się załatwia za jego pośrednictwem. Czym pozyskał sobie burmistrza – tajemnicą dla wszystkich. On decyduje, kto i gdzie ma pracować. Zamawia płaszcz karakułowy dla żony prezydenta miasta. Zawiera spółki ze wszystkimi. Znany jest z konfliktu w sprawie rabina. Stanął pośrodku rynku i polecił furmanom i dorożkarzom udać się na dworzec i zabrać Żydów z Serocka. (…) Wajntraub posiada zezwolenie na rytualny ubój bydła.

 

Skąd słynny twórca podziemnego archiwum warszawskiego getta znał przewodniczącego łukowskiego Judenratu? Wajntraub bywał w Warszawie, m.in. w celu uzyskania pomocy od Jointu. Jedną z takich wizyt złożył w marcu 1940 r.

Dodajmy tu, że już w okresie międzywojennym była to, jak pisze Krystyna Jastrzębska, „postać dość kontrowersyjna. Wajntraub posądzony był o prowadzenie różnego rodzaju podejrzanych interesów w urzędach. W latach trzydziestych toczył się przeciwko niemu proces o nadużycia finansowe w czasie pracy w samorządzie łukowskim”. Była to też osoba bardzo krewka, o czym może świadczyć fakt, iż na budżetowym posiedzeniu rady miasta, które odbyło się w nocy z 29 na 30 kwietnia 1929 r., stoczył walkę na krzesła i laski z innym radnym – Wacławem Benendą. Wchodził też w ostre zatargi z ówczesnym burmistrzem Łukowa Antonim Stilkrem, który dementował jego pomówienia, drukując specjalne ogłoszenia. Z drugiej jednak strony wojewódzki inspektor powiatowy, który wizytował łukowskie władze miejskie w 1925 r., określił Wajntrauba jako dobrego mówcę, znającego się na sprawach gospodarczych i innych problemach miast. Z kolei Szymon Syroka zapamiętał go jako człowieka bardzo skromnego (mieszkał w pokoiku na strychu), cieszącego się w swoim środowisku bardzo dużym autorytetem. 

„Gazeta Powiatu Łukowskiego”, nr 8, 15 kwietnia 1932 r.
(Bialska Biblioteka Cyfrowa)

„Gazeta Powiatu Łukowskiego”, nr 8, 15 kwietnia 1933 r.
(Bialska Biblioteka Cyfrowa)

(Polona)

Wracając do okresu okupacji, to mimo coraz większych trudności łukowska Rada Żydowska nie ustawała w niesieniu pomocy przesiedleńcom i najuboższym mieszkańcom miasta. W listopadzie 1940 r. uruchomiła szpital zakaźny, mieszczący się w dawnym domu modlitwy przy ul. Bóżnicznej 15, dysponujący 25 łóżkami. Dyrektorem placówki został dr L. Pikielny. W piśmie z 1 marca 1941 r., skierowanym do Jointu w Krakowie, pisał on:


odczuwa się brak pościeli: koców, prześcieradeł, ręczników, bielizny oraz fartuchów. Ludność miasta jest zubożała, przeto nie ma możności zebrania wśród niej niezbędnych rzeczy. W szpitalu zakaźnym należy zmieniać bieliznę dość często, ale ponieważ wśród chorych jest większa część biednych, którzy w ogóle nie mają bielizny, przeto o zmianie nie ma mowy. Przy okazji zaznaczam, że odczuwa się również brak środków leczniczych i opatrunkowych, jak: waty, gazy i bandaży.

 

Dr Pikielny przyjmował znacznie więcej pacjentów, niż posiadał miejsc w szpitalu. Od grudnia 1940 r. zmagał się z epidemią tyfusu plamistego. Co miesiąc udzielał pomocy kilkudziesięciu jej ofiarom. Do tego dochodziły jeszcze przypadki gruźlicy. Miesięcznie na utrzymanie szpitala potrzebował ok. 3000 zł. 

Pieczęcie żydowskiego szpitala zakaźnego w Łukowie
(Żydowski Instytut Historyczny /2/)

Tymczasem 19 grudnia 1940 r. do Łukowa dotarła kolejna grupa Żydów (957 osób), tym razem wypędzonych z Mławy. Zapotrzebowanie na pomoc jeszcze bardziej wzrosło. Nie mogły go zaspokoić dary w naturze, takie jak odzież czy produkty żywnościowe, które łukowski Judenrat otrzymywał od Jointu. Dlatego też, by lepiej organizować wsparcie dla przesiedleńców, grupa aktywnych osób utworzyła w mieście Delegaturę Żydowskiej Samopomocy Społecznej. Została ona zatwierdzona przez starostę powiatu (Kreishauptmana) w Radzyniu. W jej skład weszło trzech działaczy: Moszko Lejzerzon, Moszko Farel Fiszbajn i Fiszel Rozenberg. Siedziba delegatury mieściła się przy ul. Chącińskiego 50. 

Nagłówki pism i pieczęcie łukowskiej delegatury ŻSS
(Żydowski Instytut Historyczny /3/)

Centrala Żydowskiej Samopomocy Społecznej w Krakowie została zawiadomiona o powołaniu łukowskiej delegatury pismem z 11 lutego 1941 r. i fakt ten przyjęła z dużym zadowoleniem. W tym samym czasie jednak wpłynęło do niej pismo z 16 lutego z informacją o utworzeniu drugiej, konkurencyjnej delegatury, tym razem zatwierdzonej przez komisarza ziemskiego (Landkomissara) w Łukowie i działającej przy tamtejszym Judenracie, z siedzibą przy ul. Bóżnicznej 15 (później przy Rynku nr 14, a następnie nr 15), reprezentowanej przez Mendla Zarembę, Szlomę Rozenfelda i Abrama Prenglera. ŻSS zaakceptowała początkowo tę pierwszą delegaturę, jednak, zapewne pod wpływem nacisku, już po kilku dniach odwołała ją i uznała za swe przedstawicielstwo komórkę afiliowaną przy Radzie Żydowskiej. 

Trudno powiedzieć, dlaczego wygrała akurat ta frakcja. Być może udało się jej zyskać poparcie jakiegoś znaczniejszego przedstawiciela nazistowskiej władzy. Cała ta przepychanka była zaś wynikiem ścierania się różnych grup interesów i zwykłej walki o przetrwanie. W grę wchodziła zapewne nie tylko chęć wspierania biednych i przesiedleńców, ale także kwestia dostępu do środków pomocowych przekazywanych przez ŻSS i Joint. Świadczy o tym fakt, iż kilka miesięcy później delegatura przy Judenracie została przez Kreishauptmana rozwiązana, a jednym z powodów tego był zarzut nepotyzmu. W notatce z 31 października 1941 r. czytamy: „Skład osobowy Delegatury w Łukowie zawnioskowany został w całości przez tamtejszą Radę Żydowską, która zaproponowała najbliższych krewnych swoich członków. Okazali się oni niezdolnymi kierować pracą opiekuńczą, a nadto bliskie pokrewieństwo członków Delegatury z członkami Rady Żydowskiej okazało się przeszkodą w rozgraniczeniu kompetencji Rady i Delegatury”. 8 stycznia 1942 r. ustanowiony został nowy skład Delegatury. Przewodniczącym został Szachna Biderman, zaś członkami Mordko Morgensztern i Józef Żyto. 

Spory kompetencyjne i relacje kadrowe między łukowską Delegaturą ŻSS i Judenratem dla żyjącej w nędzy i upodleniu ludności żydowskiej nie miały oczywiście większego znaczenia. Liczyła się realna pomoc, jaką przesiedleńcy i ubodzy mogli otrzymać za pośrednictwem tych instytucji. A wsparcie to, choć o wiele skromniejsze niż na początku okupacji, ciągle było dla wielu ludzi warunkiem przetrwania.

Przed łukowskim Judenratem
(Fot. Instytut Jad wa-Szem /2/)

Już na początku swej działalności owa rozwiązana później za rzekomą niezdolność do kierowania pracą opiekuńczą delegatura uruchomiła kuchnię, która wydawała posiłki dla ok. 2000 osób. Na przełomie marca i kwietnia 1941 r. zebrała 1700 zł oraz pozyskała od Rady Żydowskiej 4000 zł, za co zorganizowała pomoc świąteczną, tak aby podczas Paschy każdy miał choć kęs macy. W maju tegoż roku uruchomiła punkt dożywiania dzieci, z którego korzystało 145 chłopców w wieku do 14 lat. Oprócz wiktu zapewniał im on również naukę podstaw wiary. W planach miała delegatura utworzenie podobnego azylu dla dziewcząt. Niestety, ze względu na brak funduszy oraz produktów żywnościowych zmuszona była z czasem ograniczyć liczbę wydawanych obiadów do 470. 

W kolejnych pismach, jakie łukowska delegatura słała do centrali ŻSS w Krakowie, powtarzały się apele i błagania o wsparcie. W liście z końca marca 1941 r. czytamy:


Ogólny stan materialny tutejszych mieszkańców żydowskich jest nader krytyczny. W razie W. Panowie nie udzielą nam w jak najkrótszym czasie pomocy, to zmuszeni będziemy zlikwidować (…) kuchnię i wówczas grozi wspomnianym osobom korzystającym z takowej głodować i pozostawać bez wszelkich środków do życia.

 

Podobnie w piśmie z 15 kwietnia:


położenie podopiecznych jest nadal nie mniej smutne! Mamy bowiem około 2000 uchodźców i drugie tyle miejscowych biednych. Zasiłków znikąd nie otrzymujemy (…) i w imieniu tych w pełnej grozy nędzy trwających wołamy o POMOC.

 

Prezydium ŻSS nie pozostawało głuche na te prośby i w miarę możliwości zasilało łukowską delegaturę. W kwietniu 1941 r. przekazało 2000 zł, w maju – 1500 zł, w czerwcu – 1800 zł, w lipcu – 2300 zł, we wrześniu 2000 zł, w październiku 1500 zł, w grudniu 1800 zł. Połowa z tych kwot pochodziła z Jointu. W kwietniu i lipcu wysłało też skromne zestawy leków (w tym jeden dla Judenratu), natomiast w styczniu 1942 r. dwie skrzynie odzieży. 

Kartka wysłana przez Judenrat w Łukowie, w imieniu J. K. Rozentala, mieszkającego przy ul. Jatkowej 12, do Judenratu w Łodzi, z zapytaniem, czy mieszka tam Szloma Gawriel Rozental
(Archiwum prywatne Krzysztofa Czubaszka)

Począwszy od 1942 r. subwencje stawały się coraz rzadsze. W styczniu do Łukowa nadeszło 1600 zł, w marcu natomiast 2000 zł. Jednocześnie delegatura ŻSS w nowo powołanym składzie zwiększyła ilość wydawanych obiadów do 1700 dziennie. Powołała też Koło Kobiet, które od 1 kwietnia 1942 r. zajmowało się zbieraniem „składek, żywności i odzieży i wspieraniem osób niekorzystających z kuchni ludowej, a znajdujących się w krytycznym położeniu”. Opieką Koła objętych było 50 rodzin. Pieniądze na ten cel pochodziły z dobrowolnych składek płaconych przez miejscowych Żydów, w wysokości od 1 do 5 zł tygodniowo. W ten sposób udawało się zebrać miesięcznie nawet do 1500 zł. 

Prawdziwym sukcesem okazała się akcja pomocy świątecznej, na którą na przełomie marca i kwietnia 1942 r. Delegaturze ŻSS w Łukowie udało się pozyskać zaskakująco dużą kwotę, a mianowicie prawie 33 tys. zł. Większość środków (ponad 27 tys. zł) przekazała miejscowa Rada Żydowska, a kolejne 3000 zł wpłacił radzyński Żydowski Komitet Opieki. Za te pieniądze podczas Paschy kawałek macy mogło spożyć 7 tys. osób. Ponadto wydanych zostało 11620 obiadów półpłatnych i 4153 obiady bezpłatne, a 822 najbiedniejsze rodziny otrzymały zasiłek w wysokości od 10 do 100 zł. 

Niestety, była to ostatnia taka jaśniejsza chwila w ponurej rzeczywistości oraz, jak się miało niezadługo okazać, ostatnia Pascha dla większości Żydów, zarówno tych miejscowych, jak i przesiedlonych do Łukowa z różnych stron Polski. Wśród nich znaleźli się też wkrótce Żydzi spoza granic kraju, bowiem 8 i 9 maja 1942 r. przybyły do Łukowa transporty ze Słowacji. Zatłoczone i znajdujące się na krawędzi przetrwania miasto musiało przyjąć kolejnych 2031 osób (część z nich prawdopodobnie trafiła na pewien czas do Wólki Domaszewskiej).

Telegram wysłany do ŻSS w Krakowie przez delegaturę łukowską z informacją o przybyciu transportu Żydów ze Słowacji i prośbą o pomoc
(Żydowski Instytut Historyczny)

Sytuacja zaczęła być wręcz krytyczna. Delegatura ŻSS w Łukowie alarmowała centralę, że świeżo przybyli


nie posiadają dosłownie nic, tak że musimy dbać o zaopatrywanie ich od A do Z, prócz stałych podopiecznych, których również musimy w dalszym ciągu zaopatrywać w niezbędne środki żywnościowe. Z powodu braku funduszów nie jesteśmy w możności zadośćuczynić ich wymogom. Wobec powyższego zwracamy się do W. Panów o łaskawe bezzwłoczne przekazanie telegraficznie odpowiedniej sumy, aby utrzymać ich przy życiu. Jednocześnie prosimy o nadesłanie medykamentów pierwszej potrzeby, których odczuwamy brak.

 

Krakowskie prezydium szybko zareagowało i w dn. 21 maja wysłało do Łukowa 5000 zł. Była to jednak kropla w morzu potrzeb, toteż 29 maja delegatura znowu błagała o wsparcie: „Własnymi funduszami żadną miarą nie jesteśmy w możności wykonać ciążących na nas obowiązków. Nadmieniamy, że o ile w czasie najbliższym nie otrzymamy pomocy ze strony W. Panów, zmuszeni będziemy wstrzymać udzielanie wszelkich zapomóg i grozić będzie głód”. I ten apel nie pozostał bez odpowiedzi, bowiem 10 czerwca centrala ŻSS przekazała dla przebywających w Łukowie słowackich Żydów kolejnych 5000 zł, a dwa tygodnie później jeszcze 1700 zł. 

Nadsyłane pieniądze ratowały ludzi od głodowej śmierci, nie mogły jednak w żadnej mierze zapobiec dramatowi, jaki rozgrywał się w miasteczku zapełnionym prawie dwunastoma tysiącami Żydów, pozbawionych dachu nad głową i możliwości samodzielnego utrzymania się, a tym bardziej nie były w stanie zatrzymać jego ostatniego aktu, który się nieuchronnie zbliżał.


Getto

Od początku wojny Żydzi łukowscy poddawani byli ogromnym represjom. Zaraz po wkroczeniu do miasta Niemcy aresztowali dwóch członków kahału – Jakowa Srebrnika i Hersza Lederkremera – i następnie rozstrzelali ich. 18 września 1939 r. taki sam los spotkał 34 mieszkańców miasta, wśród których byli zapewne także Żydzi. Niemcy spalili też wiele budynków przy ul. Warszawskiej, Browarnej, Staropijarskiej i Piłsudskiego. Z kolei 19 października, po ponownym zajęciu Łukowa (na przełomie września i października miasto przejęły na krótko oddziały sowieckie; gdy się wycofywały, uciekło z nimi ok. 500 Żydów), naziści rozstrzelali na rynku 70 osób narodowości żydowskiej, które wyciągnęli z kolejki po chleb. Wśród ofiar był m.in. Lipe Kestin, znany pisarz i dziennikarz z Warszawy, oraz jego syn, którzy uciekali ze stolicy i zostali pod Łukowem schwytani przez Niemców. 

Na tym agresja wobec Żydów nie zakończyła się. Naziści zdemolowali synagogę, zerwali podłogę, spalili święte księgi i zamienili to miejsce w stajnię (później oddali je Żydom na przytułek dla przesiedleńców). Zgonili też kilkaset osób na plac pod kościołem, ustawili w szóstki i popędzili na piechotę do więzień w Siedlcach, Węgrowie i Sokołowie. Po drodze wielu ludzi zostało zastrzelonych. Ci, którzy pozostali w mieście, stali się natomiast obiektem ciągłych szykan i prześladowań. Na porządku dziennym były sytuacje takie jak ta, którą opisał Lajbisz Barn:


Byłem akurat na ulicy, kiedy szedł nią rzeźnik Awigdor. Pewien SS-man zbliżył się do mnie i powiedział: „Pokażę wam, jak się powinno czyścić ulicę”. Zawołał Awigdora, kazał mu zdjąć czapkę i zbierać do niej odchody z ulicy. Przez cały dzień Awigdor znosił nieczystości przed swój zakład. Na koniec SS-man kazał mu położyć się na tej stercie gówna. Awigdor wszedł na nią i zapadł się w łajnie po kostki.

Niemieccy żołnierze upokarzający Żydów
(Fot. „Sefer Lukow...”)

Z kolei Motel Feldman zostawił takie oto wspomnienie:


Pewnego listopadowego poranka w 1939 r. Łuków został okrążony przez oddziały SS dowodzone przez gestapowców. Dziko wrzeszcząc, przeszukiwali oni każdy dom w grupach po pięć osób.

Na strychu naszego domu znaleźli dwie skrzynie wypełnione książkami i gazetami. Tydzień wcześniej ukryłem część moich zbiorów na strychu w Eliezera Waksmana. Hitlerowcy byli przekonani, że moje książki zawierają treści antyniemieckie. Kazali mi iść ze sobą. Zajmowałem pierwsze piętro, a na parterze mieszkał mój szwagier, rabin Łukowa raw Aron Note Frajberg (pokój jego duszy). Niemiec zapytał mnie, jaki jest mój zawód. Odpowiedziałem, że jestem drukarzem. Na te słowa wyjął z kieszeni legitymację związku drukarzy niemieckich. „Jesteśmy kolegami po fachu. Idź szybko i spal swoje książki, bo jak je ktoś znajdzie, zostaniesz rozstrzelany”. 

Przez trzy dni i trzy noce paliłem swoje książki, które zbierałem przez lata.

U rabina wyrzucili na ziemię wszystkie książki, w tym także dwa zwoje Tory, używane w każdą sobotę i święta.

Na nieszczęście znaleźli w szafie wielki chalaf. Stwierdzili, że jest to broń i wezwali dwa samochody, do których załadowali wszystkie święte księgi. Rabinowi kazali założyć kitel i wyjść przed drzwi, z podniesionymi rękami.

Na zewnątrz lał deszcz i wiał silny wiatr. Gestapowcy przygotowywali się do rozstrzelania go, co zostało uwiecznione na zdjęciu.

Cudownym zbiegiem okoliczności przyjechał wówczas szef gestapo i zobaczył ową scenę. Poszedł do domu rabina i zapytał się jego żony, do czego służy ów długi nóż. Dowiedziawszy się, pozwolił rabinowi wrócić do siebie i nakazał swym podwładnym oddać mu wszystkie książki.

 

Atmosferę narastającego terroru zapamiętała też cytowana już wcześniej Barbara Lipińska:


Zaczęło się prześladowanie łukowskich Żydów. Mieli bezwzględny obowiązek noszenia na ramionach opasek z gwiazdą Dawida, a także cały szereg nakazów i zakazów. Za złamanie ich groziła kara śmierci. Nieraz widziałam grupy Żydów pędzonych przez Niemców z bronią w ręku do przymusowej pracy. Kazano im śpiewać. Bardzo popularna wówczas była piosenka, w której powtarzały się słowa:

Nasz Śmigły-Rydz jest niewart nic
Ale Hitler złoty nauczy nas roboty.


Z tą samą piosenką na ustach Żydzi poszerzali i odmulali rzeczkę Stanówkę, biorącą początek w Jeziorach i wpadającą pod Ulanem do Bystrzycy. Świadkiem tego był Tadeusz Czubaszek:


Gdy przyszli do Skrzyszewa, był piękny, gorący dzień. Pracowali w pocie czoła. Nie wolno im było ani na chwilę przestać, nawet wyprostować pleców. Pilnujący Żydów żandarm (zapewne folksdojcz, bo umiał mówić po polsku) leżał na trawie i jadł kanapkę. Podszedł do niego jeden z mieszkańców wsi i zapytał, dlaczego tak męczą tych ludzi. Żandarm odpowiedział, że oni i tak wszyscy przeznaczeni są na śmierć. – To dlaczego ich od razu nie zabijecie, tylko tak dręczycie? – nie dawał za wygraną młody człowiek. – Zanim ich zabijemy – odrzekł żandarm – musimy wykorzystać wszystkie ich siły. Hitler nie pozwala marnować energii!


O eksploatowaniu Żydów i zabijaniu ich za najdrobniejsze uchybienia w pracy wspomina też w swojej relacji Abram Chaim Sylbersztejn:


Gdy wybuchła wojna w 1939 roku, mieszkałem w Łukowie. Niemcy wkroczyli do Łukowa 18 września 1939 r. Richard Reckmann przybył do Łukowa w 1940 roku i założył przedsiębiorstwo budowlane, które mieściło się koło stacji kolejowej. Reckmann był właścicielem tej firmy. Przedsiębiorstwo zajmowało się układaniem nowego toru kolejowego, prowadzącego ze stacji Łuków do lasów, gdzie odprowadzono wagony z uzbrojeniem i amunicją, by uchronić je przed nalotami.

Wszystkie te prace wykonywali Żydzi, przydzieleni na żądanie Reckmanna przez Arbeitsamt niemiecki drogą przymusu. (…) Reckmann zatrudniał około 1000 (tysiąc) Żydów. Żydzi pracowali tylko przy pracach niekwalifikowanych. Majstrami i nadzorcami byli volksdeutsche. Żydzi fachowcy również pracowali do 1942 roku przy pracach niekwalifikowanych. Praca trwała od 8 rano do 8 wieczór z dwugodzinną przerwą obiadową.

O ile ktoś z robotników Żydów nie stawił się na jeden dzień do pracy wskutek choroby – Reckmann natychmiast doniósł o tym na gestapo w Radzyniu i Żyd ten został natychmiast zabrany przez gestapo, skąd już nie wracał.

Było również wiele wypadków donosów Reckmanna do gestapo na robotników żydowskich, które pociągnęły za sobą przybycie gestapo z Radzynia i rozstrzelanie Żydów na miejscu w Łukowie w podwórzu magistratu.

W ten sposób zginęli w Łukowie w 1942 r. z donosu Reckmanna, rozstrzelani przez gestapo: 1) Wolant Majer 2) syn jego Wolant Izrael? 3) Słodzian Pinches 4) syn jego Słodzian Szachna 5) jeszcze jeden syn jego – imienia nie pamiętam 6) Ochman Chaskiel 7) Lichtenstein Szmuel.

Równocześnie z wymienionymi zostało rozstrzelanych około 20 osób – nazwisk nie pamiętam.

Nadzorcy volksdeutsche bili pałkami przy pracy, często do krwi.

Za pracę płacił Reckmann około 2 (dwa) zł dziennie, za co nie można było kupić nawet jednego kawałka chleba. Ja również pracowałem u Reckmanna.

Żydzi łukowscy zmuszeni do noszenia tablicy z niemieckim napisem „My Żydzi jesteśmy największymi nikczemnikami”
(Fot. „Sefer Lukow...”)

Do wyniszczającego wykorzystywania Żydów przyznał się po wojnie jeden z niemieckich policjantów, którzy pilnowali robotników. „Żydzi nie dostawali praktycznie nic do jedzenia, chociaż dla nas pracowali” – wspominał i podkreślał jednocześnie, że sam za nadzorowanie robotników żydowskich w Łukowie otrzymywał dodatkowe racje żywnościowe. 

Grupa łukowskich Żydów podczas okupacji
(Fot. „Sefer Lukow...”)

Eksploatowani nieludzko Żydzi byli kierowani zarówno do nazistowskich przedsiębiorstw jak i do ulokowanych w pobliżu Łukowa obozów pracy. Jeden z nich, założony w 1941 r., mieścił się w dawnych koszarach wojskowych na Łapiguzie. Przeznaczony był dla mężczyzn między 17 a 60 rokiem życia. Trafił tam m.in. cytowany wyżej Lajbisz Barn. Widział on, jak Niemcy znęcali się nad wieloma jego współbraćmi, szczególnie bestialsko nad Moszem, synem rabina z Miechowa. Podobne sceny rozgrywały się w drugim obozie, do którego go skierowano, zorganizowanym w pobliżu Międzyrzeca. Pracowało w nim ok. 500 osób z Łukowa. Prawie codziennie ktoś ginął. Lajbel, syn piekarza Josefa, został przez szefa obozu, sadystę Liszkę, zastrzelony za próbę ucieczki. Nie brakowało jednak morderstw „dla zabawy”:


Pewnego dnia po pracy poszliśmy się umyć. Woda była głęboka. Samuel Lejzor Katz nie umiał pływać i został na brzegu. Zbliżył się do niego strażnik i wepchnął go nogą do wody. Katz chwycił się jego nogi i wtedy strażnik wyjął rewolwer i go zastrzelił.

 

W maju 1941 r. utworzona została w Łukowie dzielnica żydowska. Nie było to jeszcze prawdziwe getto, bowiem, jak pisze w swym dzienniku Stanisław Żemis, „Żydzi mogli swobodnie chodzić”. Przeznaczony dla nich obszar składał się z trzech fragmentów i odpowiadał z grubsza tej części miasta, którą zamieszkiwali jeszcze przed wojną. Pierwszy zawierał się w kwartale dzisiejszych ulic Zdanowskiego (ówczesnej ul. Bóżnicznej), Staropijarskiej, Międzyrzeckiej i osi Rynku na wysokości ul. Kwiatkowskiego. Granicę drugiego tworzyły ulice Międzyrzecka (z wyłączeniem części domów od strony ul. Wyszyńskiego, czyli ówczesnej ul. Chącińskiego), Pastewnik, Kanałowa, Laskowskiego i Wyszyńskiego, poza obecnymi budynkami dwóch banków, w miejscu których stał wówczas m.in. magistrat. Trzeci obejmował ul. Browarną, wraz z przyległościami, od Krzny do wysokości mniej więcej ul. Koziej. 

Niedługo potem Niemcy, przygotowując się do przyszłych deportacji do obozów zagłady, zabronili Żydom oddalać się od miejsca zamieszkania. Każdy, kto nie stosował się do tego rozkazu, był zabijany.

Obwieszczenie łukowskich władz okupacyjnych
(Muzeum Regionalne w Łukowie)

W łukowskiej dzielnicy żydowskiej szerzyła się bieda, głód i przemoc. Pini Fuksman (ur. w 1892 r. w Łukowie), który przed wojną mieszkał w Warszawie, na początku 1941 r. uciekł z tamtejszego getta i wrócił do rodzinnego miasta. Zaskoczyła go panująca wszędzie ogromna ciasnota:


w jednym pokoju mogło się znaleźć 10 rodzin. Na dodatek każdego dnia łapano na roboty. Nie dało się wyjść na ulicę. O godzinie szóstej należało siedzieć już w zamknięciu, z żywnością też było ciężko. Po szóstej któregoś dnia wyszedłem po wodę, podszedł do mnie Niemiec i tak mnie zbił, że do dziś pozostał mi ślad na głowie. Więcej już po wodę nie chodziłem, chociaż gorąc był nie do wytrzymania.

Plan łukowskiego getta
(Rys. Muzeum Regionalne w Łukowie)

Niemcy bili nie tylko zwykłych przechodniów, ale i osoby pełniące różne publiczne funkcje, a więc, zdawałoby się, znajdujące się w nieco lepszej sytuacji. Oto jak wizyty w Łukowie radzyńskich gestapowców zapamiętał jeden z prowadzących obserwację terenu konspiracyjnych harcerzy:


najczęściej zatrzymywali się na Rynku głównym przed siedzibą gminy i policji żydowskiej.

Na ich widok – podobnie jak przed starostwem lub żandarmerią, tyle że szybciej – wychodzili na zewnątrz kierownicy tych urzędów, witając kordialnie przybyłą władzę.

Gestapowcy wysiadali powoli, celebrując tę chwilę, a przedstawiciele gminy z opaskami z gwiazdą na rękawach stali w rządku i kłaniali się nadgorliwie. Gestapowcy podchodzili, rzadko witali się z nimi, natomiast machali ręką do góry „hajlując” i rozpoczynali rozmowę często od żartów, a urzędnicy gminy – znowu z nadgorliwości – śmiali się do rozpuku! Czasami gestapowcy zmieniali nagle nastrój i ciągle jeszcze uśmiechnięci walili w gębę jakiegoś urzędnika, najczęściej komendanta policji żydowskiej i wchodzili do budynku gminy na rozmowy, lub – co się wkrótce okazało – aby pobrać kontrybucję.

Od czasu do czasu wyjmowali leicę i fotografowali getto i Żydów, kilkakrotnie wręczali aparat kierowcy, który fotografował ich razem z urzędnikami gminy. Trupie czaszki, czarno-srebrne emblematy mundurów, sąsiadowały z żydowskimi opaskami z gwiazdą Dawida. Jedni i drudzy szczerzyli zęby do obiektywu, z całkiem innych powodów.

 

Spotkanie z Niemcami nie zawsze kończyło się tylko na biciu. Czasami kaci nie wysilali się i po prostu zabijali:


Kiedyś szłam ulicą – wspomina Barbara Lipińska – i minęli mnie dwaj uciekający kilkunastoletni chłopcy. Jeden trzymał w ręce chleb. Za nim pędził Niemiec, wrzeszczał: Halt! Halt! i wystrzelił. Jeden z chłopców upadł.

Rysunek przedstawiający ul. Staropijarską przeciętą płotem z drutu kolczastego, za którym znajdowało się getto (w tle dom modlitwy i synagoga)
(Rys. „Sefer Lukow...”)

Innym razem dwaj oprawcy, którzy przyjechali do Łukowa z Białej, zażądali od miejscowych rzemieślników butów i ubrań, a gdy ich nie otrzymali na czas, zastrzelili przypadkowego przechodnia. Później, gdy już opuszczali miasto z tym, co chcieli dostać, zabili jeszcze dziecko, które stało w drzwiach. 

Z kolei na początku 1942 r. żandarmi zastrzelili Mala Rozenbluma i Szepsela Nasielskiego, za to tylko, że pracowali w czapkach na głowie. Kilka dni później natomiast zgwałcili dwadzieścia Żydówek, wśród nich żonę szewca Szmula Sztajnberga. Gdy ten ostatni próbował bronić swojej kobiety, został zabity uderzeniem młotka. 

W okresie tym nastąpiła szczególna eskalacja okrucieństw. W marcu 1942 r. Niemcy


zabili w Łukowie 47 osób, mężczyzn i kobiet. W dniu 31 kwietnia zabito 49 osób. We wsi Stok zabito kilku, ot po prostu dla zabawy. Jednego, bo śmiał być wyższy od żandarma.

 

Nie wszyscy łukowscy Żydzi dawali się niewolniczo wykorzystywać i mordować bez próby obrony. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy postanowili chwycić za broń. Przyłączyli się do polskiego aptekarza, Teodozjusza Nowińskiego, który zaczął organizować w mieście grupy oporu i szukał poparcia m.in. wśród Żydów. W wyniku jego działań powstały dwa żydowskie oddziały. Pierwszy składał się z ok. dwudziestu osób. Należeli doń m.in. Izrael Szpryngier z żoną, Alberg z żoną i szwagierką, Flajszhakier oraz wzmiankowany tu wielokrotnie Mosze Wajntraub, przewodniczący Judenratu. Grupa ta została w 1940 r. zupełnie rozbita. Niemcy aresztowali i wymordowali wszystkich jej członków. Jedynie Alberg, na wieść o zatrzymaniach, popełnił wraz z żoną i dzieckiem samobójstwo. Drugi oddział spotkał podobny los, chociaż jego działalność była znacznie dłuższa. Tworzyli go m.in. Hersz Lejzor Lender, przewodniczący Judenratu po śmierci Wajntrauba, jego zięć Dawid Liberman, członek Judenratu, Michał Blachowicz, Szalom Nisenkorn, Szmuel Rozenblit, wzmiankowani wcześniej Lejb Kramarz i Chaim Mejer Hejblum oraz Ruben Wajsbaum (Bobenikier).

Hersz Lejzor Lender (z prawej)
(Fot. „Sefer Lukow...”)

Ten ostatni zapisał się w pamięci tych, którzy ocaleli z Holokaustu, jako „najbardziej bohaterski z łukowskich powstańców”. Ratował Żydów, wyprowadzając ich do lasu, zdobywał żywność dla ukrywających się w bunkrach oraz cały czas nawoływał do stawiania oporu Niemcom. Zasłynął akcją organizowania porodu dla ukrywającej się w lesie Rywki Alfiszer, córki Altera Kohena. W wieczór sylwestrowy poszedł do mieszkającego niedaleko od jej kryjówki gospodarza i pod groźbą spalenia gospodarstwa nakazał mu przygotować miejsce do przyjęcia rodzącej. Następnie przyniósł ją na plecach, kazał gospodarzowi zaprzęgać konie do wozu i wieźć się do miasta. Przebrał się w mundur żołnierza Wehrmachtu i pojechał po akuszerkę, panią Nazarowicz. Rywka urodziła dziecko, jednak przyszło ono na świat za wcześnie i nie przeżyło. Matka, wyczerpana i pozbawiona opieki, po trzech dniach również zmarła. 

Działania żydowskiego podziemia, choć z góry skazane na klęskę, były przykładem walki o ludzką godność. Członkowie ruchu oporu zapisali piękną kartę w tragicznych dziejach łukowskiego getta. Dla porządku trzeba jednak dodać, że wśród Żydów nie brakowało także różnego rodzaju kanalii żerujących na ludzkim nieszczęściu. Szczególnie odrażający byli niektórzy pilnujący porządku w getcie policjanci. Isaiah Trunk pisze w swej książce, że w Łukowie grupa takich funkcjonariuszy, wraz z komendantem, donosiła na Żydów do gestapo oraz asystowała przy rewizjach, bijąc swych współbraci i zmuszając ich do oddania złota. Po każdej takiej akcji policjanci otrzymywali część łupu i w krótkim czasie stali się bardzo bogaci.


Szoa

Na konferencji w Wannsee (Berlin), która odbyła się 20 stycznia 1942 r., najwyższym rangą przedstawicielom urzędów i ministerstw Trzeciej Rzeszy przedstawiono decyzję Hitlera o „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej” oraz omówiono praktyczne aspekty jej realizacji. Na miejsce zagłady wybrano Polskę ze względu na duże skupiska Żydów, a co za tym idzie oszczędności transportowe. Jednym z elementów tego zakrojonego na szeroką skalę „przedsięwzięcia” była operacja o kryptonimie „Aktion Reinhardt” polegająca na zagładzie Żydów w Generalnym Gubernatorstwie. Jej trzon stanowiło gazowanie ludzi w obozach śmierci w Treblince, Sobiborze i Bełżcu, a także w obozach początkowo o charakterze koncentracyjnym (Oświęcim) lub jenieckim (Majdanek). Elementem uzupełniającym były masowe mordy, szczególnie tam, gdzie zbytnie oddalenie od linii kolejowych uniemożliwiało sprawne zorganizowanie deportacji. 

Pierwsze zakrojone na szeroką skalę operacje likwidacji gett w województwie lubelskim rozpoczęły się w marcu i kwietniu 1942 r., kiedy to do obozu w Bełżcu wywieziono ok. 30 tys. Żydów z Lublina. W połowie lipca naziści zabili 1,8 tys. Żydów w Józefowie koło Biłgoraja. Miesiąc później, 17 sierpnia, wymordowali 1,7 tys. osób w Łomazach, 19 sierpnia wywieźli 3 tys., a w następnych dniach kolejne 2 tys. Żydów z Parczewa. Było to preludium do tego, co 25 i 26 sierpnia wydarzyło się w Międzyrzecu. Z miasta tego odjechały do Treblinki wagony z 11 tys. ludzi, a kolejnych kilkaset zamordowano na miejscu. 

Wieści o deportacjach i mordach docierały do Łukowa, toteż tamtejsi Żydzi mieli świadomość, co ich czeka, i przygotowywali się na najgorsze. Nieznany z imienia i nazwiska autor relacji pisze, że jedni zaczęli po cichu, w wielkim sekrecie, nawet przed najbliższą rodziną, przygotowywać sobie skrytki. Inni z kolei popadali w rozpacz, chodzili do Judenratu i pytali: „Dlaczego nic nie robimy, na co czekamy?”. Odpowiadano im, że trzeba pracować, to być może Niemcy nic nie zrobią tym, którzy są dla nich użyteczni.

Tymczasem Lender, przewodniczący Judenratu, próbował obłaskawiać Niemców. Często nosił im podarki, chcąc tym zapobiec deportacjom. Woził także prezenty szefowi dystryktu radzyńskiego. Oprawca ów zapewniał, że Żydom łukowskim nic się nie stanie, gdyż osiemdziesiąt procent nich jest zatrudnionych na potrzeby Niemców. Judenrat zwołał zebranie i poinformował o tym Żydów. Zapewnił, że nic im złego nie grozi, pod warunkiem, że nie będą prowokować i sabotować Niemców, tylko wykonywać wszystkie polecenia gestapo. Te pięknie brzmiące słowa nie uspokoiły Żydów. Instynkt mówił im co innego. Ustanowili dyskretną obserwację miasta. W każdym domu ktoś wyglądał przez całe noce przez okno i patrzył, co się dzieje na ulicach, czy Niemcy i Ukraińcy nie okrążają Łukowa.

W mieście panował ciągle względny spokój, jednak pozorny, bowiem naziści przed wysłaniem Żydów do komór gazowych postanowili ich ograbić. Na początek nakazali im oddać futra. Każdemu, kto by nie wykonał tego rozkazu, groziła śmierć. Rozpoczęła pracę specjalna komisja. Przybyło gestapo i nie było zadowolone z ilości, którą zebrała. Pobili personel Judenratu. Cztery osoby zastrzelili. Krzyczeli: „Pokażemy wam, jak należy wykonywać rozkazy!”.

Zbiórka trwała trzy dni. Niemcy załadowali futra na dwie ciężarówki i powieźli je do Lublina.

Później zaczęła się akcja „Złoto”. Niemcy nakazali Judenratowi zebranie 10 kg złota. W przeciwnym wypadku mieli zabić połowę łukowskich Żydów. Komisja zwołała ludzi na dziedziniec synagogi. Urzędnicy z Judenratu odczytali fragment Tory mówiący o obowiązku ratowania życia. Zwrócili się do kobiet, które powinny dać przykład i oddać swoją biżuterię. Wywołało to gorącą dyskusję, szczególnie wśród bogatych kupców. Policja żydowska aresztowała nawet kilka szczególnie sceptycznie nastawionych osób.

Do prowadzenia zbiórki wyznaczony został zegarmistrz Fiszel. Przyjmował w budynku Judenratu wszystkie kosztowności, wyceniał je i wydawał na nie pokwitowania. Po czterech dniach szef Judenratu zawiózł złoto na gestapo. Niemcy po raz kolejny zapewnili go, że nic złego Żydom łukowskim się nie stanie i powinni dalej w spokoju pracować. 

Naziści mamili Żydów, że nic im nie zrobią, tymczasem już 25 sierpnia miał nastąpić sądny dzień. Przewrotny los podarował jednak skazanym na zagładę jeszcze nieco ponad miesiąc życia:


Do Łukowa (...) zajechał pociąg po naszych Żydów – zanotował Stanisław Żemis. – Ludzie opowiadają, że tym razem udało się Żydom wykupić za 10 kg złota. Wydaje mi się to niewykluczone, lecz to nie był jedyny powód niedojścia do skutku wywożenia. Poważniejszym powodem niewywiezienia wtedy był fakt, że nie było zamkniętego getta, że Żydzi mieszkali po całym mieście i impreza mogła się nie udać. Fakt, że pociąg odjechał pusty do Międzyrzeca, gdzie został naładowany około 10 tys. międzyrzeckich Żydów. Żydzi łukowscy uzyskali miesiąc życia, życia w ciągłym oczekiwaniu okropnej śmierci.

 

Wbrew przypuszczeniom łukowskiego działacza spółdzielczego, to nie obawy przed fiaskiem akcji wstrzymały deportacje na ponad miesiąc. Już bowiem 28 sierpnia miał wyruszyć z Łukowa do Treblinki liczący 25 wagonów skład. Pedantyczni zbrodniarze przygotowali nawet specjalny rozkład jazdy (Fahrplananordnung 565), który przewidywał odjazd pociągu z Łukowa o godz. 10.44 i przyjazd do Treblinki o godz. 14.52. Już o godz. 17.22 skład miał znowu ruszyć do Łukowa. Transport odwołano, gdyż niemiecka maszyna śmierci „zapchała się” – komory gazowe nie nadążały po prostu z zabijaniem tysięcy ludzi. 

Hitlerowscy kaci nie marnowali jednak cennego czasu. Wykorzystywali go na pragmatyczne przygotowywanie akcji „odżydzania” miasta. W połowie września ogrodzili łukowskie getto murem, żeby w czasie „polowania” nie uciekła im żadna „zdobycz”. Jeszcze 1 października wysłali do Treblinki transport 2000 osób z getta w Radzyniu i byli wreszcie gotowi do krwawej rozprawy w Łukowie.

Jak pisze David Silberklang, „w sobotę wieczorem 3 października, na początku święta Simchat Tora, rozeszły się pogłoski o 60 bydlęcych wagonach czekających na 10000 miejscowych Żydów”. Kto mógł ukrywał się, reszta zaś przygotowywała się na najgorsze.

Pełne grozy oczekiwanie trwało cały kolejny dzień.


Zbrodnia przyszła – pisze Stanisław Żemis – w poniedziałek dn. 5 października 1942 r. W nocy nadjechał pociąg, samochodami przyjechali żandarmi, łotysze, ukraińcy, polscy policjanci. Przez całą noc pili, a skoro świt otoczyli miasto i getto. Zaczęto wdzierać się do domów żydowskich, wywlekano wszystkich napotkanych Żydów i spędzano ich na targowisko przy szosie międzyrzeckiej. Spędzono tam około 4 tys. osób. Jakie to było spędzanie przez bandę pijaniuteńkich zbrodniarzy, można sobie wyobrazić. W rezultacie tego dnia zabito około 500 osób. Nie zawsze kula w łeb była jedynym sposobem zabijania. Rzucanie dzieci z piętra na bruk, zabicie przez kopanie, oto sposoby często stosowane. (…) Z targowiska różne firmy, szczególnie niemieckie zatrzymały trochę wyreklamowanych Żydów do pracy w swoich zakładach, reszta pojechała do Treblinki. 


Owe straszliwe wydarzenia zapamiętała też, mająca wówczas kilkanaście lat, Barbara Lipińska:


zobaczyliśmy kłęby dymu unoszącego się od strony targowiska. Ktoś przyniósł wiadomość, że likwidują getto, palą się domy i Niemcy masowo zabijają Żydów. Mieszkaliśmy w pobliżu kościoła Przemienienia Pańskiego i słychać było odgłosy strzelaniny, a nawet w pobliżu padały pojedyncze strzały. Tuż koło domu słychać było jęki kobiety. Okna w naszym mieszkaniu były zasłonięte okiennicami i nie można było podejrzeć, co się dzieje na ulicy, gdzie słychać było krzyki i bieganinę. Strzałem została uciszona jęcząca kobieta. Wyjście na ulicę było zbyt ryzykowne.

 

Najbardziej jednak wstrząsające opisy tamtych wydarzeń pozostawili ci, którzy je przeżyli. Oddajmy głos cytowanemu już wcześniej Lajbiszowi Barnowi:


W czasie Święta Tory w 1942 r. zaczęto likwidować łukowskie getto. W tym czasie my młodzi zebraliśmy się u rabina z Miechowa, gdzie chasydzi tańczyli, by uczcić Torę i odwrócić nieszczęście.

Rabin wezwał nas, abyśmy nie tracili nadziei, ale z pewnością był to jego ostatni taniec. Zapewnił nas także, że on nie da się spalić.

Następnego dnia zaczęła się akcja. Żydzi byli wyganiani ze swych domów. Rabin odmówił wyjścia. Założył swój szal modlitewny (tałes) i białą szatę (kitel). Miał je na sobie, gdy Niemcy zastrzelili go na miejscu.

Żydzi zostali zgonieni na świński targ. Moja siostra Rywka zawinęła swoją małą córeczkę w koc i założyła go sobie na plecy. Jej synkowi dałem kawałek chleba i cukru i kazałem mu, jak również innemu chłopcu, Jankielowi, synowi Pesacha Czuchera, żeby schował się pod bramą wjazdową. Miałem nadzieję, że jakiś Polak będzie miął trochę litości i weźmie ich do siebie.

W drodze na plac zmieniłem zdanie i ukryłem się w szopie na podwórku Wacka. Zostałem tam kilka godzin. Przyszedł jednak jakiś Polak i mnie stamtąd wygonił. Zostałem zmuszony do udania się na świński targ.

Trwała tam selekcja. Oddzielano młodych od starych, kobiety od mężczyzn. Szczególną uwagę zwracano na młodych. Jeden z naszych chciał się oddalić za potrzebą. SS-man wyjął rewolwer i Jankiel Szpigelman natychmiast się cofnął. Niemiec wrzasnął na niego, że może wrócić dokończyć, co chciał zacząć. Gdy Jankiel kucnął, SS-man władował mu kulę w głowę.

Nieco później SS posłało po Hersza Lejzora Lendera, przewodniczącego Judenratu, który miał zgromadzić dużą sumę pieniędzy. Lender i jego zięć przynieśli, co uzbierali. Na pytanie, czy za te pieniądze zostaniemy uwolnieni, nie uzyskał odpowiedzi, ale pieniądze zostały zabrane. W tym momencie przybył komendant Bürger i kazał Lenderowi opuścić plac. Ten ostatni zauważył, że znajdowała się tam cała jego rodzina. Powiedział to komendantowi, który mu polecił zebrać dużą sumę. Bürger zapytał SS-manów, dlaczego zabrali banknoty. Ci wpadli w okropną złość, zawołali Lendera i na niego napadli, następnie kazali mu stanąć pod barakiem i go zastrzelili.

Zięć Lendera, gdy to zobaczył, porwał na drobne kawałki banknoty, które trzymał w rękach, i rzucił się na SS-mana, żeby go udusić. Pozostali Niemcy natychmiast go zastrzelili, jak również wielu innych Żydów. W tym momencie nadjechał opancerzony samochód i jedna z osób, które w nim były, zaczęła głośno krzyczeć, że nie wolno im strzelać.

 

Nie tylko Lajbisz Barn starał się uratować dzieci przed śmiercią, powierzając je losowi i licząc na litość polskich sąsiadów. Zrobiła to też pewna matka, która zostawiła przy swym dziecku następującą karteczkę:


Ocalcie to dziecko. Bóg wam wynagrodzi. Nie wydawajcie go mordercom! Dostaniecie za to wynagrodzenie. Posiadamy w Łukowie dwie nieruchomości. Za wszystko otrzymacie rekompensatę. Miejcie litość w tym nieszczęściu! Jestem matką, która was prosi, nie mogąc zrobić nic innego. H.P. Matka cierpiąca.

 

A oto jeszcze jeden opis pierwszej deportacji, z cytowanej już wcześniej anonimowej relacji:


Dzień, w którym świętuje się Torę, upłynął w dobrej atmosferze. Ludzie śpiewali i tańczyli. Gdy poszli spać, żydowskie ulice otoczyło gestapo, SS, policja granatowa i ukraińscy bandyci. Wszystkich wyjazdów z miasta pilnowały uzbrojone straże.

O świcie na dany znak bandyci zaatakowali domy żydowskie. Krzyczeli: „Ręce do góry!”. Gonili ludzi na świński targ. Na czele kolumny kazali iść członkom Judenratu. Wyrywali z łóżek matki z malutkimi dziećmi, starych ludzi wywlekali w nocnych koszulach, bili ich i wrzeszczeli: „Wy ohydne psy, chcieliście wojny, wy roznosiciele dżumy!”. Na rynku kazali wszystkim siąść i nie wstawać pod groźbą zastrzelenia. Dzień był gorący, świeciło słońce, a ci nieszczęśnicy nie mieli nawet kropli wody do picia. Pięćset osób zostało tego dnia zastrzelonych na miejscu – ci wszyscy, którzy nie opuścili na czas swych domów, chorzy i słabi. Bandyci zamordowali też wszystkich chorych oraz personel szpitala.

O drugiej po południu przyjechał na targ samochodem szef SS z gestapowcami. Byli zadowoleni z tego, co zobaczyli. Uczcili to butelką koniaku. Wypili go i rzucili butelkę w ludzi. Komendant zarządził sadystyczną orgię. Rozerwali pewne dziecko na dwie części, inne rozbili o mur, kolejne zostało rzucone w powietrze i rozstrzelane z rewolweru. Wyciągali z tłumu młode kobiety i kazali im pozować do zdjęć erotycznych. Na koniec kazali mężczyznom stanąć po jednej stronie, a kobietom i dzieciom po drugiej. Dzieci płakały: „Tato, nie zostawiaj nas samych!”.

Szef urzędu pracy wyczytywał z listy nazwiska rzemieślników pracujących na rzecz Niemców oraz robotników kolejowych.

Jeden z nazistów zawołał do przewodniczącego Judenratu, Lendera: „Ty psie, gdzie ukryłeś swych ziomków? W Łukowie jest was dwanaście tysięcy, a tu widzę nie więcej niż osiem tysięcy! Gdzie są pozostali?” Wezwał drugiego członka rady, Libermana, i powiedział mu, że Żydzi będą przetransportowani w inne miejsce i muszą zapłacić za podróż. Liberman zebrał sześćset tysięcy marek. Później znowu zawołał szefa Judenratu i powiedział: „Dobrze wykonywałeś moje rozkazy, jesteś dobrym Żydem, więc zostaniesz rozstrzelany jako pierwszy”. I jego czaszkę rozerwała kula.

W tym momencie przyszedł Liberman, podarł pieniądze i krzyknął do SS-mana: „Oto zapłata za naszą podróż, ty krwawy tyranie!”. Po tych słowach uderzył go w twarz. Natychmiast doskoczył do niego Ukrainiec i przewrócił go na ziemię, a SS-man władował w niego dwie kule i z zajadłością zdeptał ciało. Następnie rozstrzelani zostali pozostali członkowie Judenratu.

Żeby pomścić pohańbienie swego szefa, Niemcy znowu rzucili się na młode kobiety i zaczęli wyprawiać z nimi odrażające rzeczy. Krzyczeli przy tym: „Piękne kobiety powinny zostać przy życiu”. Zabili żonę Bursztyna, jej córkę i inne kobiety, które stawiały opór. Później wydali rozkaz: „Mężczyźni o dobrym zdrowiu oraz ci, którzy mogą pracować – wystąp!”. Wyszło przed szereg kilkaset osób. „Będziecie pracować, to przeżyjecie” – powiedział szef SS.

O piątej po południu wydano rozkaz, żeby iść w rzędach po dziesięć osób, trzymając się za ręce.

Łuków, 5 października 1942 r.
Niemieccy żandarmi fotografują się ze swymi żydowskimi ofiarami (rabin z podniesionymi rękami na dolnym zdjęciu to być może Ber Erlich Słuszny, choć są co do tego poważne wątpliwości)
(Fot. „Sefer Lukow...” /2/)

Apokalipsa trwała dwa dni. W tym czasie funkcjonariusze ze 101 Policyjnego Batalionu Rezerwy, którzy przeprowadzali deportację, nie tylko wyłapywali Żydów, pędzili ich do wagonów bądź zbijali na miejscu, ale także dręczyli i upokarzali. „Zmuszali ich – pisze Daniel Jonah Goldhagen – do zakładania szali modlitewnych, klękania, jakby się modlili i – być może – do śpiewania pieśni modlitewnych. Widok żydowskich przedmiotów kultu wywoływał u Niemców «rozwiązujących problem żydowski» wybuchy śmiechu i pobudzał ich do okrucieństwa. W ich oczach zapewne były to dziwne akcesoria, groteskowe ceremonie i tajemnicze przejawy demonicznych praktyk. (…) Dumne, radosne pozy, jakie przybierali Niemcy (zwróćcie uwagę na rozradowaną twarz na pierwszym zdjęciu), poniżały ludzi, których uważali oni za archetyp Żyda. Stosunek do tych mężczyzn ubranych w szale modlitewne (zwróćcie uwagę na brak kapelusza, który prawdopodobnie został strącony z głowy modlącego się Żyda) stanowi niewątpliwie reprezentatywny przykład tego typu scen i aktów okrucieństwa”. 

Gdy getto zostało opróżnione, zwyrodnialcy zajęli się tymi, których nie udało się im wytropić. Postanowili wywabić ich podstępem, wiedząc, że zdesperowani ludzie, mając do wyboru śmierć głodową w jakichś zakamarkach i mglistą nadzieję na przeżycie w przetrzebionym mieście, wybiorą to drugie. „W czwartek 8 października Niemcy za pośrednictwem Judenratu ogłosili, że wszyscy pozostali na miejscu Żydzi, z ukrywającymi się włącznie, winni stawić się w Judenracie po nowe pieczątki na dokumentach o zatrudnieniu. Stawiły się 2000 osób, które Niemcy i Ukraińcy zabrali do Treblinki”. 

W swym zbrodniczym rzemiośle żandarmi musieli dojść już do nie lada wprawy, skoro wiele lat po wojnie jeden z nich stwierdził cynicznie, iż deportacje z Łukowa zostały przeprowadzone „zdecydowanie sprawniej i bardziej humanitarnie” w porównaniu z sierpniowymi wywózkami z Międzyrzeca. „Opinia ta – jak zauważa Christopher R. Browning – niewiele jednak wyjaśnia, biorąc pod uwagę wyjątkowe okrucieństwa popełniane w Międzyrzecu”.

Gdy w mieście została już tylko garstka Żydów pozostawionych do pracy, Niemcy zmniejszyli getto do kilku budynków i zaczął się rabunek:


Zapędzili pozostałych Żydów – jako straż pożarną – do wywożenia dobytku żydowskiego. Umeblowano tym wszystkie niemieckie urzędy, pan burmistrz Pietrin wypełnił całą swoją szopę sprzętem żydowskim, resztę grabiła wszelka inna «swołocz». Serce zamierało, gdy się przechodziło obok domów ży­dowskich: ziały one martwotą i spustoszeniem. Powyrywano drzwi i okna, a wewnątrz – wszystko zrujnowane.

 

Żydzi musieli nie tylko pomagać swym oprawcom w grabieniu mienia ofiar, ale również grzebać pomordowanych współbraci. Jeden z członków łukowskiego Bractwa Ostatniej Posługi, Nisan Herszberg, zajmował się tym przez cały okres deportacji. Uniknął wywózki dzięki temu, że schował się na strychu w pobliżu synagogi. Widział stamtąd, jak wywlekano ludzi z domów, wielu zabijano, a resztę pędzono na świński targ. Gdy się nieco uspokoiło, wyszedł rozeznać się w sytuacji i wpadł prosto na samego szefa katów, Bürgera. Ten kazał mu zbierać razem z innymi osobami trupy i wozić je na cmentarz pod Malcanowem. Miejsce to, choć wcześniej chowani tam już byli Żydzi zabijani przez Niemców, nie było odpowiednio wyświęcone. Dopełniono tego obowiązku dopiero w obecności Nisana Herszberga:


Pamiętam, jak zainaugurowano ten cmentarz. Odpowiedzialni za „ostatnią posługę” siedem razy przeszli po placu, recytując psalmy, ażeby poświęcić to miejsce. Później zaintonowali Lechaim. Taki był zwyczaj. Wykopaliśmy specjalny grób dla członków Judenratu, którzy zostali pochowani razem. Potem przygotowaliśmy pojedynczą mogiłę dla rabina z Miechowa, który został rozstrzelany w szalu modlitewnym. Mój teść rzekł wówczas: „Powinniśmy im zazdrościć, odeszli dumni, zgodnie z prawem Izraela. Dlaczegóż nam nie było to dane!”.

 

Po pierwszych deportacjach koszmar się nie skończył. Dokonawszy częściowej zagłady żydowskiej społeczności miasta („5 i 8 października wywieziono odpowiednio 5000 i 2000 Żydów”), hitlerowscy zbrodniarze zajęli się „czyszczeniem” terenu. W połowie października spędzili do Łukowa Żydów z Adamowa (1724 osoby), Wojcieszkowa (213 osób), gminy Stanin (460 osób), gminy Ulan (446 osób), a także z Kocka, Tuchowicza i Trzebieszowa. 

26 października wieczorem znowu rozpętało się piekło. „Żydowski policjant Robak wrzasnął na całe gardło: «Żydzi wychodzić!», a później: «Na ziemię!»”. Całą noc i przez większą część następnego dnia Żydów łapano i ładowano do wagonów. Cały czas strzelano i bardzo wiele osób od razu zabito. Stanisław Żemis notował:


Rano wyszedłem na miasto – patrzę – policjanci żydowscy wiozą całe fury trupów. Jeden z nauczycieli przejeżdżający około targowiska, na które znów spędzono Żydów, opowiada: „Ilu ich było, nie umiem określić, siedział tłum cały o promieniu 1/4 kilometra, a dookoła karabiny maszynowe wystawione w tłum, grzechocą, gdy który z Żydów próbuje się poruszyć”. „Jadę ulicą i wjeżdżam niechcący na trupa 10-12-letniego dziecka”.

 

Świadkiem owych makabrycznych scen była też Barbara Lipińska:


szłam do szkoły i minęły mnie trzy furgony. Z przerażeniem zobaczyłam, że są wyładowane ludzkimi ciałami. Dwa były przykryte zakrwawionymi płachtami, spod których wystawały ludzkie kończyny, ostatni zaś był bez przykrycia i widać było bezładnie powrzucane ciała ludzkie. Wśród sterczących kończyn dostrzegłam rączkę dziecka. Woźnicowie szli obok wozów. Był to widok, którego nigdy nie zapomnę.


Z kolei Henryk Chmielewski, późniejszy słynny autor komiksów „Papcio Chmiel”, który wówczas mieszkał i pracował w Łukowie, osobiście brał udział w zbieraniu i zwożeniu pomordowanych Żydów:


Ze wsi nakazano dostarczyć jeszcze kilka wozów. Pojechaliśmy do szosy i tam zbieraliśmy zamordowanych Żydów, leżących wśród rozrzuconych walizek, tobołków i szmat. Braliśmy zabitego za nogawki i ramiona, rozhuśtanego rzucaliśmy na wóz. Na wozie rosła piramida trupów. Na nieżywej Żydówce leżało żywe niemowlę. Dobito je strzałem z karabinu. Koń nerwowo przebierał nogami. Ruszał chrapami.

Na rampie zbieraliśmy ostatnich zabitych. Z wagonów wydobywał się płacz i skowyt. W zadrutowane okienka wrosły blade, spłoszone twarze.

Do wąskiego, głębokiego wykopu – właśnie zakładano kanalizację – wpadła zabita dziewczyna. Nijak jej nie można było wydobyć. Najodważniejszy, Heniek Kamecki, zeskoczył na jej brzuch, obwiązał nogi lejcami i tak wyciągnęliśmy ją z dołu.

Heniek przyjechał na szosę w samych gaciach, ale wkrótce ubrał się kompletnie, grzebiąc za zezwoleniem Niemca w porzuconych ciuchach żydowskich.

Na rampie podniosłem skórzane pudełko z troczkami, jakie Żydzi przywiązują sobie do czoła w czasie modłów. W domu rozprułem je – zawierało zwitek pergaminu z hebrajskim tekstem.

Nagle jeden brodaty Żyd na mojej furmance, przywalony trupami, otworzył oczy i zaczął głośno jęczeć. Ukrainiec strzelił do niego z mauzera, z bliskiej odległości. Czaszka pękła i wylał się mózg.

Zabitych przewieźliśmy aleją Kościuszki na plac targowy, gdzie ułożyliśmy trupy w stos. Kazano nam wracać do domu.


Ilu Żydów wówczas zamordowano i wywieziono do komór gazowych w Treblince – dokładnie nie wiadomo, ale było to co najmniej kilkaset osób, z tego kilkadziesiąt zastrzelonych na miejscu. Po tej akcji, 28 października, Niemcy utworzyli w Łukowie getto przejściowe, jedno z sześciu w dystrykcie lubelskim, do którego zaczęli zwozić z okolicy tych Żydów, którzy jakimś cudem jeszcze się uchowali. 6 listopada przywieźli na furmankach 700 osób z Kocka. Następnego dnia natomiast rozpoczęła się trzecia fala deportacji. Jej obraz zachował dla potomnych Stanisław Żemis, autor nieocenionego pamiętnika:


Wczoraj znów, już po raz trzeci, wywożono Żydów z Łukowa. Tym razem musiałem być naocznym świadkiem tej zbrodni. Zamierzałem jechać do Trzebieszowa, już wyjechałem z domu. Na targowisku spotkałem tłum Żydów zbitych w jedną gromadę, otoczoną przez ukraińców. Pojedyncze strzały dawały znać, że dobrze strzegą swych ofiar. Dzień zimny, wietrzny, mglisty. Na placu tym trzymano ich przez cały dzień. O lekkim zmroku tłum ten eskortowano na stację. Droga wiodła przez nasze ulice, tuż obok naszego domu. Kopałem ogródek, gdy usłyszałem gęste strzały, krzyki, poszedłem na ulicę, gdy szedł już olbrzymi pochód 2-3 tys. ludzi zbitych i stłoczonych jednych na drugich. Tłum mężczyzn, kobiet i dzieci w różnym wieku i niemowląt na rękach ojców i matek. Z obu stron silna eskorta ukraińców z karabinami gotowymi do strzału. Każdy Żyd próbujący się odłączyć zostawał zabijany na miejscu.

Oto parę obrazków. Idą w pochodzie matka z córką i ciągną za sobą bezsilnego chłopca lat 5-6, ciężko im, pozostają za tłumem. Popędzający ukrainiec strzela do dziecka. Ono pada na ulicy, matka i córka uciekają w przerażeniu. Za chwilę dziecko dźwiga się na rękach i krzyczy. Matka zawahała się, chce zawrócić, bandyta ukrainiec repetuje karabin, zamierza się, lecz nie strzela. Krzyczy: „Dobij”. Nadeszli inni wartownicy, krzyknęli: „Czto ty zdiełał, sukinsyn”, zabrali mu jego karabin i dali inny. Dziecko ujęli pod rękę i pociągnęli za matką.

W tym samym momencie dziewczyna lat około 15 próbowała zejść na chodnik. Padła martwa w rynsztoku, z roztrzaskaną czaszką. Nakryli ją własną chustką. Rano znaleźliśmy tego trupa z odkrytą głową na progu naszych sąsiadów, żandarmów.

Jeszcze o sto kroków na jednej kupie padło do 6 trupów. Nim pochód doszedł do dworca, padło ze sto lub więcej osób. Strzelanina trwała przez całą noc. Pociągu nie było na stacji. Cały ten tłum spędzono do olbrzymiego baraku obok stacji. Dziś po południu wybrałem się z moimi synkami na stację kupić gazetę. Obok baraku całe kałuże krwi świadczyły tylko o tym, co się tam działo w nocy.

Ktoś powiedział, że jeden z Żydów niósł już nieżywe dziecko w koszuli, zamarzło w czasie całodziennego postoju na dworze. W pochodzie tym szła nasza znajoma. Znając rozkład naszej posesji, zaryzykowała uciec. Wbiegła do naszej sieni. Drzwi były zamknięte. Skoczyła do sieni sąsiadów, mego kolegi lustratora „Społem” Jana M., który, zobaczywszy to, wypędził ją. Wpadła do komórki, gdzie pozwolono jej pobyć parę minut i znów dalej ją przepędzono. Co się z nią stało, na razie nie wiemy. Całą noc psy wyły nad tymi trupami. 

(…)

W dniu 10 listopada prowadzono jakiegoś Żyda. Przewrócił się na ulicy, przerażony spojrzał na eskortującego go żandarma, który na miejscu go zastrzelił. Trup przez cały dzień 11 listopada leżał w Alejach [Kościuszki] i patrzył swymi przerażonymi oczami.

Oto jeszcze jeden obrazek z ostatniego transportu Żydów, również z tych samych Alei (T. Kościuszki) w Łukowie. W gromadzie do pociągu szło małe, 5-6-letnie, dziecko, chłopczyk. W skostniałych rączkach dzierżył włożoną mu przez matkę butelkę z mlekiem. W pewnym momencie butelka wypadła mu z rąk i potoczyła się w rynsztok. Dziecko biegnie za nią, lecz żandarm biegnie szybciej i w momencie, gdy dziecko pochyliło się, aby podnieść swój skarb, ciężki but żandarmski miażdży butelkę, drugim kopnięciem obala dziecko, które celnym strzałem dobija jakiś ukraiński młodzieniec. I zostało martwe w Alejach Kościuszki, pożegnane obłąkanym wzrokiem matki Żydówki. O dranie, bandyci, zbrodniarze. Czy może być coś okrutnego, czego by wam nie należało życzyć? Oby zmora mordowanych przez was ofiar nie przestała was nigdy męczyć. O, jakże szkoda, że piekło nie jest rzeczywistością.

(…)

Dzień odprowadzenia ostatniego transportu Żydów w Łukowie był dla nas (dla mnie i dla mojej żony) najtragiczniejszym dniem naszego życia. Gdy pędzono moją ulicą (11 Listopada) wielotysięczny tłum Żydów, pracowałem w ogrodzie. Gdy czoło kolumny znalazło się przy naszym domu, jakaś tajemnicza siła wydarła mi rydel z rąk, przyprowadziła tuż do płotu, zdjąłem czapkę, patrzyłem, chcąc wziąć w siebie cały ból, całą rozpacz tego całego tłumu, tych tysięcy ludzi, tych dzieci i matek, tych starców i tej młodzieży. Pytałem, czy jest jakaś wyższa sprawiedliwość, czy jest jakiś Bóg, i mówiłem, że gdy jest Bóg, to musi być draniem nie mniejszym od niemców, to jest zbrodniarzem, gdy zezwala na istnienie takich zbrodni.

Gdy pochód przeszedł, nie miałem siły ruszyć się z miejsca. W domu żona moja dostała ataku szału, drąc włosy z rozpaczy. Musiałem sprężyć całą wolę, aby móc [ją] jakoś uspokoić. Przez długie, długie dni nie mogliśmy się uspokoić, człowiek nie jadł, nie spał, a każda praca wypadała z rąk. Myśli otępiały. Ogarnął nas paniczny strach. Uciekłem z Łukowa i przez parę dni leżałem chory – rozstrój nerwowy. Co zresztą pisać o tym, gdy człowiek nie znajduje słów mogących wyrazić miotające nami uczucia. Jedynie dochodzące nas wieści z frontu afrykańskiego dają trochę otuchy, że być może to draństwo skończy się niebawem.

 

Marsz śmierci widziała także Barbara Lipińska:


przechodziłam obok olbrzymiej kolumny Żydów pędzonych główną ulicą miasta przez rozwrzeszczanych Niemców z karabinami w dłoniach. W kolumnie szli starsi mężczyźni, kobiety, niektóre z dziećmi na rękach albo ciężarne, słaniający się starcy. Objuczeni byli tobołkami, różnymi zawiniątkami itp. Dzieci płakały. Niektórzy z idących mieli pozakładane prowizoryczne pokrwawione opatrunki. W pewnym momencie rozległ się wrzask Niemca i padł strzał. Przerażona dobiegłam do szkoły, nie oglądając się za siebie. W szkole też koleżanki i koledzy nie rozmawiali o niczym innym, tylko o Żydach. Podobno jeden człowiek z idących upadł i został zastrzelony. Ktoś widział jak zastrzelono uciekającą Żydówkę, ktoś widział roztrzaskane dziecko, czy kałużę krwi itp.

 

To, co się wówczas działo, zapadło w pamięć również niektórym Niemcom. Jeden ze stacjonujących w Łukowie żandarmów opisał po wojnie, co widział z okna swego biura: 


(Żydów) pędzili policjanci (Polizeibeamter). Widziałem, jak bili pałkami tych, którzy upadli. Był to dla mnie wstrząsający widok. Ludzi, którzy nie mogli się podnieść o własnych siłach, podnosili policjanci. Bito ich bezustannie i pędzono przy akompaniamencie krzyków (lautstark angetrieben)…

 

Jak pisze Christopher K. Browning, podczas trzeciej deportacji Żydzi nie mieli już najmniejszej wątpliwości, jaki czeka ich los. Maszerując na stację kolejową, śpiewali głośno „Idziemy do Treblinki”. 

Równolegle z ową deportacją trwały masowe rzezie w różnych punktach miasta. Niemieccy kaci rozstrzeliwali Żydów przede wszystkim na dziedzińcu magistratu oraz pod Malcanowem. Dopuścili się wówczas szczególnie odrażającego mordu na grupie małych dzieci. Z grona osób spędzonych na podwórko urzędu miejskiego zwyrodnialec Bürger nakazał wystąpić malcom do lat pięciu, a następnie polecił ich rozstrzelać. Świadkiem tej sceny był dziewięcioletni wówczas Anszel Katz. O zajściu tym wspomina także cytowany wcześniej Nisan Herszberg, który w owym czasie nadal zajmował się chowaniem pomordowanych, w tym również swych kolegów z bractwa pogrzebowego:


Rano policjanci i grabarze wyszli na ulice. W czasie nocy zostało zastrzelonych osiemdziesiąt dzieci. Przed dziesiątą rano dorośli zostali zaprowadzeni na cmentarz pod Malcanowem i tam rozstrzelani, w tym samym czasie gdy Bractwo Ostatniej Posługi czyniło swą powinność.

Wszystkie rzeczy z synagogi wywieźli strażacy. Jeden z nich powiedział mi, że mój teść, Gerszon Flug, poprosił Niemców, żeby go zabili. Zwróciłem się do szefa policji żydowskiej, aby pozwolił mi go pochować na cmentarzu zgodnie z prawem Izraela. Ten zapytał Bürgera, który mnie zawołał i oddał pod straż, abym nie robił tego samego, co Flug. Oskarżył mojego teścia o ukrywanie Żydów, którzy byli bez wątpienia komunistami (znaleźli później ich kryjówkę), i noszenie im jedzenia. Dodał: „Jeśli ich przyprowadzisz, zostaniesz przy życiu”.

Razem z kilkoma osobami wykopaliśmy wspólny grób dla członków Bractwa Ostatniej Posługi: Michała Roitbauma, jego brata Szymona, Noego Flomana, Jankiela Lusta, Meira Rogalskiego i jego synka.

Mogliśmy przykryć szalami modlitewnymi ciała zamężnych mężczyzn oraz ustawić na grobie deski z nazwiskami męczenników.

Powstało nowe Bractwo Ostatniej Posługi, złożone z ośmiu Żydów z Kocka i dwóch z Łukowa. Ja pilnowałem porządku, a Anszel Lust kierował karawanem.

Nie jesteśmy w stanie opowiedzieć tego, co widzieliśmy. Wystarczy wiedzieć, że w krótkim czasie pochowaliśmy dwa tysiące osób!

Magistrat łukowski w okresie przedwojennym (u góry) oraz brama wjazdowa prowadząca na jego dziedziniec tuż po wojnie (w tle widoczne ruiny getta)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie, Sefer Lukow...)

Niektórzy Żydzi, mimo beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdowali, podejmowali desperackie kroki w obronie własnego życia. W drodze do obozu śmierci „wielu próbowało ratować się ucieczką, wyskakując z biegnącego pociągu”. Wśród nich znalazł się wzmiankowany wcześniej dziewięcioletni Anszel Katz oraz młody Finkelsztejn, który, jak się miało okazać, przeżył, mimo że kilkakrotnie wyrywał się z objęć śmierci.

Pierwszy raz Finkelsztejn zdołał zbiec z jadącego do Treblinki pociągu podczas deportacji w dn. 8 października. Błądził po polach i lasach, aż wreszcie trafił na jakiegoś Polaka, który zawiózł go do Łukowa. Nawet się nie zorientował, że ma na wozie Żyda, bowiem Finkelsztejn nie miał semickiego wyglądu i dobrze mówił po polsku.

8 listopada Finkelsztejn po raz kolejny został wysłany do Treblinki. Wraz z innymi Żydami wyskoczył z wagonu koło Krynki. Wiele osób połamało sobie nogi, dużo było rannych. Finkelsztejn stracił przytomność, a gdy ją odzyskał, zaczął iść wzdłuż torów. Został schwytany przez bandę składającą się z trzydziestu chłopów w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat, uzbrojonych w pałki i żelazne pręty. Urządzili oni polowanie na Żydów, którzy wyskoczyli z transportów. Wielu pobili, w tym śmiertelnie, okradli z ubrań i butów. Pozostałych przekazali policji. Żydzi zostali osadzeni w areszcie. Przebywali w nim do 11 listopada, kiedy to wyprowadzono ich partiami na cmentarz pod Malcanowem i rozstrzelano.

Były obóz zagłady w Treblince - głaz upamiętniający pomordowanych Żydów z Łukowa
(Fot. Muzeum Walk i Męczeństwa w Treblince)

Osoby do rozstrzelania ustawiono w grupach po dwadzieścia. Terenu wokół pilnowali policjanci. Gdy jedna partia kładła się na ziemię i dostawała kulę w potylicę, druga się do tego przygotowywała. Finkelsztejn był w drugiej grupie. Strzelono do niego, ale kula tylko musnęła głowę. Udał, że nie żyje i został na ziemi. Potem rozstrzelanych zostało jeszcze osiem grup. Po zakończeniu egzekucji mordercy sprawdzali, czy wszyscy zostali zabici. Dla pewności do niektórych strzelali ponownie. Finkelsztejn również został raz jeszcze trafiony. Tym razem kula przeszła przez ramię, tuż obok gardła!

Finkelsztejn wspomina, że po egzekucji przyszli okoliczni chłopi okradać ciała z ubrań. Nie przeszkadzało im, że całe były we krwi! Jemu również zdjęto spodnie, buty i zaciągnięto go poza obręb cmentarza. Stamtąd doczołgał się do znajomego Polaka. Dwa tygodnie później udał się do Warszawy, na ul. Muranowską 36, gdzie mieszkała jego rodzina – brat i dwie siostry. 

Mniej szczęścia od Finkelsztejna miał Beniamin Gastman, syn wzmiankowanego wcześniej właściciela fabryki obuwia. Icchak (Izer, Ajzyk) Last, jego szwagier, podaje, że gdy córka Gastmana została schwytana i załadowana do wagonu, ojciec poszedł na dworzec zobaczyć, co się z nią dzieje. Dołączył do niej dobrowolnie i gdy pociąg ruszył, przepiłował kratę w okienku zabranym z domu brzeszczotem. Wyskoczył wraz z córką. Ona przeżyła i wróciła do miasta. On natomiast złamał nogę i został postrzelony. Doczołgał się do zabudowań znajomego Polaka, który pozwolił mu u siebie przenocować. Następnego dnia jednak Polak ów został przez Niemców aresztowany, a Gastman zastrzelony. Jego żona Sara wraz z dziećmi, w tym z córką, która wyskoczyła z wagonu, ukrywała się w bunkrze przy ul. Kanałowej, ale dotrwali tylko do ostatecznej likwidacji łukowskiego getta w maju 1943 r.

Ucieczkę z wagonu w pobliżu Łukowa przeżył natomiast Elias Magid, deportowany z Międzyrzeca:


załadowano nas do wagonów po 200 osób. Jeśli nie mogli się pomieścić, pchali kolbami. Dzieci i starców zabijano na miejscu. Rannych wrzucano do wagonów. Wagonów było 52, wysypane były chlorem i wapnem. Drzwi zamknięte. Stałem przy oknie. Już po krótkim czasie było 50 uduszonych. Ludzie wariowali, zabijali się nawzajem. W Łukowie dowiedziałem się od kolejarza przez okienko, że jedziemy do Treblinki. Postanowiłem z jeszcze jednym mężczyzną uciec. On wyskoczył pierwszy przez okno, ja drugi. Ukraińcy, którzy z automatami pilnowali nas na dachach wagonów, otworzyli ogień. Mój towarzysz został zabity, mnie udało się zbiec. Więcej ludzi wyskakiwało z pociągu, wielu uczyniło to w celach samobójczych, woleli taką śmierć jak w Treblince. Udałem się do Łukowa. Byłem wciąż w ubraniu wojskowym (jeńcem). Spotkałem w Łukowie towarzysza z niewoli Glembockiego Sznejera z Wilna. On wziął mnie ze sobą do pracy na dworcu. Pomagałem ładować kloce, a potem bez opaski wsiadłem do wagonu i wróciłem do Międzyrzeca.

 

Osoby, które wyskakiwały z jadących wagonów i ginęły od kul wartowników, były najczęściej grzebane na miejscu, tuż przy torach. Najwięcej pojedynczych i zbiorowych mogił znajdowało się na odcinku ponad 7 kilometrów. Tych, którzy przeżyli i zostali schwytani, rozstrzeliwano, o czym była już mowa, podczas egzekucji, jakie odbywały się między 8 i 11 listopada. Mordowano ich razem z oczekującymi na deportację do Treblinki, zabijanymi w odwecie „za zatajenie przez żydowską policję faktu, że wielu Żydów ukryło się w getcie”. Nazistowscy oprawcy pozbawili życia z tego powodu od 40 do 50 uwięzionych. 

Gdy pociągi już odjechały, „Policja Bezpieczeństwa usiłowała podstępem wywabić z kryjówek resztę ludzi pozostających w getcie. Głośno obwieszczano, że zostały wydrukowane nowe karty identyfikacyjne i wszyscy, którzy się po nie zgłoszą, mieli zostać przy życiu. Osoby nie posiadające kart miały być natomiast rozstrzelane na miejscu. Z ukrycia wyszło co najmniej 200 Żydów, którzy liczyli na przynajmniej chwilową przerwę w ciągłych deportacjach. Wszystkich wyprowadzono 11 listopada z Łukowa i rozstrzelano. Kolejną grupę zebrano i rozstrzelano 14 listopada”. 

Dodajmy, iż informację, że podczas egzekucji w dn. 11 listopada zginęło 200 osób, Christopher K. Browning podał za Tatianą Berenstein, ta zaś oparła się na relacji Finkelsztejna. Tę samą liczbę wymienił też w swym dzienniku Stanisław Żemis, który dodatkowo sprecyzował, że część osób rozstrzelano na podwórzu magistratu, część zaś na cmentarzu żydowskim, czyli na żwirowisku pod Malcanowem. O egzekucji w dn. 14 listopada te ostatnie dwa źródła milczą, a co za tym idzie o liczbie zgładzonych Browning nie wspomina. Tymczasem w wyroku, jaki po wojnie sąd niemiecki wydał w sprawie jednego z policjantów biorących w rozstrzeliwaniach, mowa jest o obu tych zbrodniach. Każda z nich kosztowała życie ok. 500 osób. 

W wyniku deportacji i egzekucji łukowska dzielnica żydowska została ograniczona do synagogi i trzech ulic (Kanałowej, Jatkowej i Międzyrzeckiej) oraz prawie zupełnie opróżniona. Prawie – bowiem naziści zostawili „pewną liczbę robotników w magazynach gestapo, w niemieckiej firmie skupu jaj i drobiu – «Ditra»” [firmie Dietera Dietza]. Poza tym nadany jej został status getta pracy, które otrzymało pozwolenie na funkcjonowanie na przełomie lat 1942-1943. Zamieszkała w nim znowu pewna liczba Żydów, którzy schronili się w lasach, a później postanowili powrócić do miasta. „Ich decyzja spowodowana była ciągłym strachem przed wydaniem w ręce Niemców i rozstrzelaniem, co zaszczutym Żydom wydawało się większym zagrożeniem niż głód panujący w gettach. Ponadto wraz z nadejściem zimy życie w lesie stało się wyjątkowo trudne i ryzykowne. Jakiekolwiek wyjście z kryjówek wiązało się z pozostawieniem na śniegu śladów, które mogły wydać uciekinierów w ręce prześladowców”. 

Powrót do miasta oznaczał jednak wyrok śmierci, tyle że na krótko odroczony. Już w grudniu 1942 r. „administrator getta łukowskiego, esesman Josef Bürger, (…) rozstrzelał od 500 do 600 Żydów w celu zmniejszenia zaludnienia”. Ryszka Huberman, która trafiła tam w styczniu 1943 r., wspomina, że ludzie gnieździli się po piętnaście osób w jednym pokoju, panował okropny głód, szerzyły się choroby.

Ostateczny kres dzielnicy żydowskiej w Łukowie nastąpił 2 maja 1943 r., kiedy to jednostki SS z Lublina, przy pomocy Ukraińców z Trawnik, deportowały do Treblinki od 3 do 4 tys. osób. Powtórzyły się wówczas mrożące krew w żyłach sceny sprzed pół roku. By się bardziej ponaigrywać z ofiar, idącym na śmierć Żydom oprawcy kazali śpiewać Hatikwę

Alegoria zagłady Żydów łukowskich
(Rys. Sefer Lukow...)

Bilans krwawych żniw (metafora nieprzypadkowa, zważywszy na fakt, iż akcji dobijania resztki Żydów przeprowadzonej na jesieni 1943 r. Niemcy nadali obrazowy kryptonim Erntefest, czyli „dożynki”), jakich od października 1942 r. do maja 1943 r. naziści dokonali w Łukowie, był porażający. Do komór gazowych w Treblince wywiezionych zostało ok. 14 tys. Żydów, na miejscu zaś rozstrzelano w przybliżeniu 2 tys. osób.

*** 

Równolegle z apokalipsą, jaka rozgrywała się w Łukowie, trwało likwidowanie społeczności żydowskich w okolicznych miejscowościach. Żydów nie tylko, o czym była mowa wcześniej, deportowano do getta łukowskiego, ale też mordowano na miejscu. Np. w Wojcieszkowie we wrześniu 1942 r. Niemcy przeprowadzili masową egzekucję na łące położonej za obecnym budynkiem gminy. Rozstrzelani zostali później pogrzebani przez miejscową ludność w jednym dole, wykopanym tam gdzie zginęli. Z relacji Edwarda Czyżo wynika, iż nigdy ich nie ekshumowano, a miejsce mordu nie zostało po dziś dzień oznakowane. 

22 września 1942 r. kilka niemieckich jednostek 1. Kompanii 101. Policyjnego Batalionu Rezerwy pod dowództwem Juliusa Wohlaufa przeprowadziło masakrę Żydów w Serokomli. Na pobliskim żwirowisku zastrzelono ok. 300 osób. 

10 października 1942 r. we wsi Grochówka (gmina Zbuczyn Poduchowny) „funkcjonariusze żandarmerii rozstrzelali 70 Żydów (20 mężczyzn, 25 kobiet i dzieci). Wśród zabitych były rodziny: Bibliów, Tugenderów, Bonichowskich, Nasymbirskich. Zwłoki pochowano w miejscu egzekucji na pastwisku wiejskim, a następnie na cmentarzu w Łukowie”. 

Dziesięć dni później w Oszczepalinie (gm. Wojcieszków) wyprowadzono pod las i rozstrzelano mieszkającą tam rodzinę żydowską, natomiast


w Krzywdzie - jak wspomina Stanisław Żemis - zabrali 150 Żydów, ustawili w szereg, kazali się rozebrać do naga, ubrania odłożyć na bok, położyć się na ziemi, twarzami do ziemi i pozabijano wszystkich. Trupy leżały przez parę dni.

 

W połowie października 1942 r. otoczony został Adamów. Ludzi ładowano do ciężarówek, zaś „starych, chorych i tych, co nie chcieli iść do samochodów, zabijano na miejscu”. Egzekucja odbywała się na przedmieściach osady, na łące położonej na wschód od kościoła. Zginęło wówczas ponad 300 osób. Ofiary zostały pochowane na polu, ok. 500 m od miejsca egzekucji, w kierunki wsi Glinne. 

W tym czasie doszło też do masowego mordu w Okrzei, gdzie rozstrzelanych zostało ok. 90 Żydów. Z kolei 28 grudnia 1942 r. Niemcy z pobliskiego Korwina, w towarzystwie Ukraińców i Łotyszy, zajechali do Woli Okrzejskiej. Oprawcy, mający na swym koncie liczne egzekucje dokonane na Żydach w wielu okolicznych miejscowościach (m.in. Krzywdzie, Radoryżu, Szczepańcu, Cisowniku, Budkach, Feliksinie, Wojciechówce), spędzili na łąkę położoną za dworkiem Henryka Sienkiewicza 36 Żydów, głównie osoby starsze, kobiety i dzieci, i bestialsko ich zamordowali. Zwyrodnialcy posunęli się w swym zbrodniczym dziele do tego stopnia, że dzieci zakłuli bagnetami.

Niemcy urządzali też polowania na Żydów (Judenjagd). Wzmiankowany wcześniej policyjny batalion „otrzymał zadanie tropienia i systematycznego wybijania wszystkich ukrywających się ludzi, którym udało się uniknąć śmierci podczas dotychczas przeprowadzonych akcji. Mówiąc krótko, funkcjonariusze mieli uczynić region całkowicie judenfrei”, czyli „wolny od Żydów”.

Porucznik Hartwig Gnade i żandarmi z jego kompanii podczas jednego z polowań na Żydów
(Fot. internet)

Żydzi, którym udało się uciec, nie tylko ukrywali się przed ścigającymi ich nazistami, ale też podejmowali akcje przeciwko swym ciemiężycielom, w tym również przedstawicielom polskich władz lokalnych, które często miały jakiś udział w organizowaniu deportacji. O jednym z takich zdarzeń, które miało miejsce pod koniec października 1942 r., wspomina Stanisław Żemis:


z osady Adamów Żydzi uciekali, uzbroili się i naszli na Adamów, zniszczyli gminę, chcieli zabić wójta, nie zastawszy go w domu, zdemolowali cały dom. Jednego żandarma zabili, jednego ranili, reszta wraz z naszymi granatowymi uciekła. W nocy przewieziono tamtędy transport Żydów. Zatrzymano go i znów zbiegło około 10 wagonów Żydów i rozbiegło się po lasach. Na tych to Żydów robi się obławy. Ta obława dała 25 osób zabitych. Do dnia 4 listopada wiem, że ich jeszcze nie pogrzebano.

 

Na czele 40-osobowej grupy adamowskich Żydów, którzy uszli śmierci i ukrywali się w lasach koło Szczałbu i Krzywdy, stał Mosze Majorek. Jego uzbrojonemu oddziałowi, jak wynika z relacji Witalisa Grochowskiego, udało się wymknąć ze wspomnianej wyżej obławy. 


Zwyczajni Niemcy – gorliwi kaci Hitlera

Świadek i kronikarz zagłady łukowskich Żydów – działacz spółdzielczy Stanisław Żemis – będąc, jak sam przyznawał, optymistą i wierzącym w człowieka, przez długi czas nie mógł uwierzyć, że „niemcy mogli być tak okrutni”, a jednak „okazali się mistrzami, gdy chodzi o wynajdywanie i wykonywanie najpotworniejszych zbrodni”. Z poczucia rzetelności odnotowywał zaobserwowane u nazistów pojedyncze oznaki ludzkich uczuć, jednak w ogólnym wymiarze stracił wszelkie złudzenia. Pisał:


Naród ten opanował jakiś dziwny szał. Jak gdyby, padając sami, chcieli cały świat w otchłań pociągnąć. Szukam wśród nich wyjątków, szukam jakichś indywidualnych odruchów dobroci, odruchów serca czy litości. Niestety można śmiało twierdzić, że cały naród niemiecki jest podły. Tych odruchów człowieczeństwa prawie nie ma. Czasem jednak i ich nerwy nie wytrzymują, tu i ówdzie widziano płaczących żandarmów. Podobno widziano żandarmów pomagających Żydom w ucieczce. Są to jednak wypadki tak rzadkie, że nie przekreślają reguły, jakże bardzo chcę wierzyć, że wypadki te są prawdziwe. Boję się, boję się stracić wiarę w człowieczeństwo człowieka. Jest u nas w Łukowie niemiecka firma skupu jaj i drobiu, która, nie wiem, czy powodowana geszeftem, czy jakąś odrobiną ludzkiego uczucia, wyciąga Żydów z rąk oprawców, gdzie może i jak może zatrudnia ich u siebie. Nawet był wypadek pobicia gestapowca Cilkego, który uparł się zabrać nie-Żydów. W zakładach tej firmy, w kurnikach, ukrywa się masa dzieci żydowskich. Inny jakiś kierownik, wiedeńczyk, przechodząc przez getto, znalazł dwoje dzieci żydowskich, zabrał je z sobą i przeprowadził do swoich zakładów.


Niemcy próbowali niekiedy ratować przed śmiercią osoby, które dla nich od dłuższego czasu pracowały. Było to powodowane odruchem tyleż ludzkim, co praktycznym. Gesty takie okazywały się jednak często bezowocne. Christopher R. Browning pisze np., że podczas deportacji z Łukowa dwie Żydówki zatrudnione w obsługującej Niemców kuchni nie przyszły do pracy. Wtedy „jeden z funkcjonariuszy udał się do punktu zbornego. Odnalazł tam obydwie robotnice, lecz prowadzący akcję esesman pozwolił mu zabrać tylko jedną. Chwilę później także i ona została deportowana”. Z kolei pewien policjant zeznał po wojnie, że w czasie wywózki do Treblinki pozwolił uciec żonie naczelnika łukowskiego getta. Nie wiadomo jednak, czy tak rzeczywiście uczynił, czy tylko próbował się w ten sposób nieco wybielić.

Rzadkie przypadki ratowania Żydów przez Niemców giną w morzu okrucieństw, jakich ci ostatni się dopuścili. Choć w stosunku do autorów i wykonawców zbrodni Holokaustu używa się często określeń nieeksponujących ich narodowości, takich jak ‘naziści’ czy ‘hitlerowcy’, to jednak w kontekście zagłady społeczności żydowskiej Łukowa i okolic mówienie o ‘Niemcach’ jest jak najbardziej uzasadnione, bowiem ok. 16 tys. Żydów, mieszkających tam przed wojną oraz przywiezionych w bydlęcych wagonach w czasie okupacji, pozbawili życia nie jacyś wyszkoleni w zabijaniu degeneraci, bestie w ludzkich skórach, jakieś ‘szwadrony śmierci’ czy ‘oddziały specjalne’, ale właśnie ‘Niemcy’, i to, używając określenia Daniela Jonaha Goldhagena, ‘zwyczajni Niemcy’, którzy, z niezrozumiałych powodów, stali się ‘gorliwymi katami Hitlera’. Bo czyż nie byli ‘zwyczajnymi Niemcami’ strzegący prawa i porządku policjanci, ludzie przeważnie już nie pierwszej młodości, ojcowie rodzin? Nie żołnierze, lecz spokojni rezerwiści, których wojna wyrwała z domowych pieleszy i rzuciła gdzieś na tyły frontu, do okupowanego sąsiedniego kraju. I właśnie tam, zamiast zajmować się patrolowaniem ulic, stali się „ludobójcami, mordującymi w imię narodowosocjalistycznej rasistowskiej wizji świata bez Żydów”.

„Zwyczajni Niemcy”, którzy deportowali do komór gazowych i wymordowali na miejscu łukowskich Żydów, należeli do wspomnianego wyżej hamburskiego 101 Policyjnego Batalion Rezerwy. Na jego czele stał pięćdziesięciotrzyletni mjr Wilhelm Trapp. Batalion podzielony był „na trzy kompanie, po około 140 mężczyzn w każdej”, „choć liczba funkcjonariuszy bezustannie się zmieniała”. Dwiema kompaniami dowodzili kapitanowie – pierwszą Julius Wohlauf (ur. w 1913 r.), drugą Wolfgang Hoffmann, trzecią porucznik Hartwig Gnade. „Nie licząc małych sztabów kompanii, każda z nich składała się z trzech plutonów. (…) Plutony dzieliły się następnie na drużyny liczące około dziesięciu ludzi (…). Batalion uzbrojony był w lekką broń, jedynie cztery karabiny maszynowe na każdą kompanię, które uzupełniały broń, w jaką wyposażony był oddział. Batalion dysponował własnymi środkami transportu, w tym ciężarówkami. Do patrolowania używano rowerów”. 

„101 batalion policji składał się w przeważającej części z powołanych do służby w latach 1939-1941 rezerwistów, którzy uprzednio nie służyli w żadnej formacji wojskowej lub siłach bezpieczeństwa; z ludzi, których trudno byłoby posądzić o wojskowego ducha czy militarny temperament. (…) W czasie gdy rozpoczęły się ludobójcze rzezie, średnia wieku wynosiła 36,5 lat. Tylko 42 miało poniżej trzydziestu lat, co daje zaledwie 8,1 procent. Stu pięćdziesięciu trzech, czyli nieco poniżej 30 procent, miało ponad czterdzieści lat. Dziewięciu przekroczyło pięćdziesiątkę. 382, czyli niemal trzy czwarte (73,6 procent) pochodziło z roczników 1900-1909. (…) Nie byli to podatni na wpływy, łatwi do zmanipulowania osiemnastolatkowie, których armia lubi kształtować zgodnie z własnymi celami. Byli to dojrzali mężczyźni o dużym doświadczeniu życiowym, mający rodziny i dzieci”. 

„Spośród 550 mężczyzn, 179 było członkami partii [NSDAP], co stanowiło 32,5 procent stanu liczebnego batalionu. Nie było to wiele ponad średnią krajową. Siedemnastu członków partii należało także do SS. W SS było również czterech innych żołnierzy batalionu, którzy nie należeli do partii. Tak więc ogółem jedynie 21, tj. 3,8 procent mężczyzn, głównie rezerwistów, należało do SS”. 

„Funkcjonariusze 101 batalionu policji pochodzili głównie z Hamburga i okolic. W batalionie była również niewielka, licząca około tuzina osób, grupa z Luksemburga. Ponieważ rejon Hamburga był w ogromnej części ewangelicki, ewangelikami byli w większości ludzie z batalionu. (…) niektórzy wyparli się kościoła i zadeklarowali się jako gottgläubig, co było hitlerowskim określeniem osoby mającej właściwą postawę religijną, nie związanej jednak z żadnym z tradycyjnych kościołów”. 

„20 czerwca 1942 roku oddział otrzymał rozkaz przeprowadzenia «akcji specjalnej» w Polsce.” (…) 25 czerwca (…) dotarł do Zamościa”. W Polsce pozostał do początku 1944 r. „Przez cały ten okres batalion stacjonował w rejonie Lublina, a kwatera dowództwa przeniosła się w czerwcu 1942 do Biłgoraja, w następnym miesiącu do Radzynia, w październiku do Łukowa, w kwietniu 1943 ponownie do Radzynia, a następnie – aż do początku 1944 mieściła się w Międzyrzecu. Kompanie i plutony czasami przebywały na kwaterach w miejscu, gdzie stacjonowało dowództwo, ale najczęściej rozrzucone były po okolicznych miastach i miasteczkach. W lutym 1943 starsi członkowie batalionu (urodzeni przed 1900 rokiem), podobnie jak miało to miejsce w innych batalionach, odesłani zostali do kraju i zastąpieni młodszymi ludźmi. W tym okresie oficerowie i żołnierze byli w pełni zaangażowani w realizację Aktion Reinhard, podejmując szereg zbrodniczych działań przeciwko Żydom, czasami ich rozstrzeliwując, nawet tysiącami, a czasami jedynie eskortując ich do komór gazowych”. 

Pierwszą „poważną misję” batalion zrealizował 13 lipca 1943 r. Wymordował wówczas 1800 Żydów w Józefowie koło Biłgoraja. „Kapitan Julius Wohlauf, dowódca pierwszej kompanii, który stał się zapalonym mordercą Żydów”, scharakteryzował tę akcję „jako «szczególnie interesujące zadanie»”.

Julius Wohlauf
(Fot. internet)

Warte jest podkreślenia, że przed masakrą mjr Trapp zapytał się swoich podkomendnych, kto nie chce w niej brać udziału. Nikt z owych „zwyczajnych Niemców” nie zrezygnował z mordowania niewinnych ludzi, w tym kobiet i dzieci. Obecny wśród policjantów lekarz, a więc człowiek, który powinien życie ludzkie ratować, poinstruował ich, jak należy przykładać lufę, żeby strzał był skuteczny. Sierżant Ernst Hergert zeznawał po wojnie:


Początkowo strzelaliśmy według uznania. Kiedy celowało się za wysoko, eksplodowała czaszka. W efekcie wszędzie dookoła rozpryskiwały się kości i mózg. Poinstruowano nas więc, abyśmy przed strzałem dotykali bagnetem punktu na szyi.


Jednak umieszczanie bagnetów na broni nie rozwiązywało problemu:


Policjantom nakazano przystawiać lufę broni blisko ofiary, lecz wystrzeliwana kula leciała taką trajektorią, że często uderzała w głowę rozrywając całą czaszkę lub przynajmniej jej tylną część. Krew, odłamki kości i fragmenty mózgu fruwały dookoła i obryzgiwały policjantów.


Biorący udział w masakrze oficer sanitarny zeznał później, iż żaden z oprawców „nie doznał znaczących emocjonalnych zaburzeń po wymordowaniu żydowskiej społeczności Józefowa. Oficer nie stwierdził ani jednego przypadku, by «z powodu tego przeżycia ktoś zachorował lub przeżył załamanie nerwowe»”.

Wrażenia z pierwszej akcji nie tylko nie spowodowały u nikogo załamania nerwowego, lecz nawet nie popsuły ogólnego samopoczucia. Goldhagen pisze, że niemieccy policjanci „patrzyli na ludobójstwo, swe główne zajęcie w Polsce, i na siebie samych – pozytywnie. Zawsze wykazywali się inicjatywą w popełnianiu zbrodni i nie uchylali się od przydzielonych im zadań, choć mogli to zrobić, nie ponosząc za to żadnej kary”. Ba – łasych na zabijanie było nawet więcej niż potrzeba. Adolf Bittner, jeden z oprawców, wyznał:


Przede wszystkim muszę stanowczo podkreślić, że na apel oficera zawsze zgłaszali się chętni do drużyn egzekucyjnych. […] Muszę też dodać, że ochotników często było tak dużo, że wielu z nich należało odmówić udziału w akcji.


„Byli oni jak studenci medycyny, którzy mogą na początku odczuwać wstręt na widok krwi oraz wnętrzności, lecz ponieważ uważają swą pracę za pożyteczną, z czasem przyzwyczajają się do nieprzyjemnych aspektów swego powołania. (…) Zabijali nawet przedstawiciele personelu medycznego. Dwóch felczerów z pierwszej kompanii, zgodnie z wypaczonym pojmowaniem zadań medycyny przez nazistów, sprawdzało po egzekucji, czy Żydzi są martwi. «Wciąż zdarzało się, że dobijali ich (Gnadenschüsse), kiedy spostrzegli, że jeszcze żyją»”. Mieli pełną świadomość, w czym uczestniczą i jaki jest cel ich działań. Anton Bentheim, jeden z katów, przyznał po latach: „Naszym głównym zadaniem pozostawało unicestwienie Żydów”. 

Do ludobójstwa garnęły się i asystowały przy nim bez odrazy także kobiety, żony niektórych policjantów, w tym kapitana Wohlaufa. Ten jeden z najbardziej zajadłych morderców 29 czerwca 1942 r. przyjechał na krótki urlop do Hamburga, wziął ślub i zdążył wrócić na wspomnianą wcześniej akcję w Józefowie. Z tego, w czym uczestniczył, był tak dumny, że postanowił „zaimponować żonie, pokazując, jak włada życiem i śmiercią polskich Żydów”. Ściągnął ją do Polski na kilka tygodni. Vera Wohlauf była świadkiem co najmniej jednej, a może nawet dwóch dużych egzekucji. Przyglądając się masakrom, a nawet w pewien sposób w nich uczestnicząc, kobieta ta spędzała swój miesiąc miodowy. To, co widziała, widocznie zbytnio jej nie poruszało, skoro pozwalała sobie na takie widoki, będąc w ciąży…

„Żona Wohlaufa była świadkiem całodziennej masakry, którą cały batalion przeprowadził w Międzyrzecu 25 sierpnia. Łapanka, wypędzanie Żydów z domów na rynek przeprowadzone było z największą bodaj brutalnością pośród wszystkich akcji w dotychczasowych dziejach 101 batalionu. Policjanci pozostawili na ulicach trupy setek Żydów. Sceny, jakie rozgrywały się na rynku, należały także do najbardziej makabrycznych. Niemcy zmusili między innymi Żydów do pozostawania przez wiele godzin w pozycji kucznej na palącym słońcu, tak że wielu zemdlało. Rozstrzeliwali jedynie dlatego, że któryś ośmielił się wstać. Rynek usłały trupy. Rozstrzeliwanie obejmowało także dzieci, którym było niezwykle trudno zachować uciążliwą, nieruchomą pozycję przez kilka godzin. Hiwisi i kilku Niemców służących w Międzyrzecu w żandarmerii wykorzystało również tę okazję do zaspokojenia swej żądzy mordu. Zabawiali się, okładając Żydów pejczami. Świadkiem tego wszystkiego była nie tylko Frau Wohlauf, ale także żony stacjonujących w miasteczku Niemców oraz grupa pielęgniarek z Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Pani Wohlauf, jakby wczuwając się w atmosferę chwili, sama miała w ręku szpicrutę używaną w jeździe konnej. Tego dnia, wraz z innymi kobietami, widziała na własne oczy, jak ich mężowie oczyszczają świat z żydowskiej zarazy, mordując niemal tysiąc Żydów, a kolejne dziesięć tysięcy wywożąc do obozów śmierci”. 

Pragnienie mordowania musiało być wśród wielu „zwyczajnych Niemców” tak ogromne, że nie mogli się mu oprzeć nawet osoby przypadkowe, i to w dodatku... artyści. Goldhagen pisze, że w połowie listopada 1942 r. stacjonujący w Łukowie policjanci zostali powiadomieni, iż następnego dnia mają wziąć udział w rzezi Żydów:


Tego wieczora naszym gościem był zespół rozrywkowy policji z Berlina. Trupa objazdowa składała się z muzyków i aktorów. Jej członkowie dowiedzieli się także o zbliżającym się rozstrzeliwaniu Żydów i zaoferowali swój udział, a nawet błagali, by mogli wziąć udział w egzekucji. Batalion udzielił zgody na tę dziwną prośbę.


„Owi niemieccy artyści, których działalność nie miała nic wspólnego z mordowaniem Żydów, nie byli obiektem perswazji, nie byli poddawani presji ani zmuszani do zabijania Żydów. W zgodzie z ogólnym ochotniczym duchem, sami prosili o umożliwienie im udziału w zbrodni. Ich życzenie, by mordować Żydów, nie zostało odczytane jako patologia czy dewiacja. Następnego dnia to oni stanowili większość pośród morderców. Podobnie jak tak wielu niemieckich oprawców – czy działających na ochotnika, czy na skutek rozkazów – z łatwością i zapałem zmienili się w żydowskich katów”. 

Mówiąc o beznamiętnym okrucieństwie Niemców, nie można nie wspomnieć o nielicznych członkach mordującego łukowskich Żydów 101 batalionu, którzy po pewnym czasie postanowili zrezygnować z zabijania. Należał do nich m.in. Erwin Grafmann, policjant z drugiej kompanii, który miał na sumieniu – jak sam określił – „dziesięciu czy dwudziestu Żydów”. Po wojnie zeznał:


Poprosiłem o zwolnienie głównie dlatego, że mój sąsiad strzelał niecelnie. Najwyraźniej trzymał kolbę karabinu zbyt wysoko, gdyż powodował straszliwe rany u ofiar. W niektórych przypadkach odstrzeliwał im tył głowy, a treść mózgowa rozpryskiwała się dookoła. Po prostu nie mogłem już na to dłużej patrzeć.


Z innych, bardziej humanitarnych powodów unikał uczestnictwa w egzekucjach porucznik Heinz Buchmann. Odmawiał zabijania, gdyż miał w Niemczech firmę i prowadził interesy m.in. z Żydami. Wielokrotnie „sprzeciwiał się mordom i otwarcie oraz często je krytykował”, a jego przełożony, mjr Trapp, pozwalał mu na to. Pewnego razu jednak i on musiał wziąć udział w akcji rozstrzeliwania Żydów. Miało to miejsce w Łukowie w dniach 11-14 listopada 1942 r. Oddajmy głos Christopherowi R. Browningowi: „Trapp z większością 1. Kompanii właśnie przebywał gdzie indziej, toteż Buchmann chwilowo nie mógł oczekiwać pomocy od swojego protektora. Zarówno on jak i niemal każdy członek sztabu batalionu – urzędnicy, specjaliści od łączności i kierowcy – dotąd unikali bezpośredniego udziału w masowych egzekucjach. I nagle zostali do tego zmuszeni przez miejscową Policję Bezpieczeństwa. (…)

Buchmann (…) zaprowadził swoich ludzi do budynku Policji Bezpieczeństwa, który znajdował się nieopodal wejścia do getta. Policjanci objęli straż wzdłuż obydwu stron ulicy. Otworzono żelazną bramę getta i wyprowadzono kilkuset Żydów. Kolumna uwięzionych wymaszerowała następnie z miasta.

Kolejna grupa Żydów była liczniejsza, toteż należało zgromadzić więcej strażników. Członkowie sztabu batalionu otrzymali rozkaz stawienia się w kwaterze głównej Policji Bezpieczeństwa. Kilka dni wcześniej, z okien szkoły zamienionej w swoją siedzibę oglądali przemarsz Żydów z Łukowa zmierzających na stację kolejową. Tym razem oni sami mieli brać udział w dozorowaniu uwięzionych. Policja Bezpieczeństwa przekazała im grupę od pięćdziesięciu do stu Żydów, których należało przeprowadzić tą samą trasą na stację.

Tymczasem pierwsza kolumna skręciła z drogi i podążała ścieżką w stronę piaszczystej łąki. Oficer SS zatrzymał grupę i nakazał zastępcy Buchmanna, Hansowi Prutzmannowi, rozpocząć rozstrzeliwanie Żydów. Prutzmann rozkazał sformować drużynę egzekucyjną w liczbie od piętnastu do dwudziestu pięciu osób, złożoną głównie z ochotników z jednostki rozrywkowej, których wyposażono w broń należącą do batalionu. Żydzi musieli się rozebrać – mężczyźni do naga, a kobiety do bielizny. Uwięzieni złożyli swoje buty i ubrania w jeden stos, po czym przeprowadzono ich pięćdziesiąt metrów dalej na miejsce egzekucji. Następnie kazano im położyć się twarzami do ziemi. Ofiary rozstrzelano w taki sam sposób jak inne – od tyłu, przy użyciu bagnetu jako celownika. Nieopodal stał Buchmann i kilku funkcjonariuszy SS.

Kiedy członkowie sztabu batalionu doszli na piaszczystą łąkę, rozstrzeliwania już trwały. Buchmann podszedł do nowo przybyłych i oznajmił, że muszą wyznaczyć drużynę egzekucyjną do rozstrzelania przyprowadzonych Żydów. Jeden z urzędników odpowiedzialny za umundurowanie poprosił o wykluczenie go z akcji. «Ponieważ wśród Żydów, których przyprowadziliśmy, były dzieci, powiedziałem porucznikowi, że nie jestem w stanie strzelać i poprosiłem o przydzielenie mi innych zadań. Nie mogłem uczestniczyć w egzekucjach, bo sam jestem ojcem trójki dzieci». Kilka innych osób od razu wystąpiło z podobnymi prośbami.

Buchmann znalazł się w takiej samej sytuacji, co Trapp w Józefowie i zareagował w mniej więcej taki sam sposób. Zgodnie z rozkazem musiał objąć dowództwo nad oddziałem Policji Porządkowej dokonującej masowej egzekucji Żydów. Polecenie wydali oficerowie SS. Podobnie jak w Józefowie, Buchmann przychylił się do prośby podkomendnych, którzy wyraźnie prosili o przydzielenie innego zadania. Sam postanowił oddalić się po rozpoczęciu rozstrzeliwań. Towarzyszył mu pewien starszy członek sztabu, którego znał bardzo dobrze i zwolnił z wykonania rozkazu. Razem odeszli dość daleko od miejsca egzekucji.

Jakiś czas później specjaliści od łączności i kierowcy sztabu batalionu otrzymali polecenie przeprowadzenia kolejnej egzekucji. Mieli zabić Żydów sprowadzonych przez Policję Bezpieczeństwa z Łukowa. Tym razem Buchmann nie był obecny przy tej operacji. Jego liczne prośby o przeniesienie do Hamburga wreszcie zostały rozpatrzone pozytywnie”. 

Po zakończeniu „oczyszczania” Łukowa i okolic z Żydów policjanci ze 101 batalionu prowadzili swą zbrodniczą działalność na terenie Lubelszczyzny jeszcze przez ponad rok. Podczas całego pobytu w Polsce, który był stosunkowo krótki (od połowy 1942 r. do początku 1944 r.) osiągnęli „imponujący” wynik: 38 tys. rozstrzelanych i 45 tys. deportowanych. „Oddział złożony z 500 policjantów przyczynił się więc do śmierci przynajmniej 83000 Żydów”. 

Trudne do pojęcia jest nie tylko to, że „zwyczajni Niemcy” zostali nagle krwawymi katami, ale też to, że po zakończeniu makabrycznego dzieła wrócili jak gdyby nigdy nic do domów, do swych żon i dzieci, i dalej pędzili niczym nie zmącony żywot porządnych obywateli. Nie licząc kilku członków 101. batalionu, którzy polegli w walce (porucznik Gnade, Hoppner i Peters) lub wpadli w ręce Armii Radzieckiej, policjanci nie ponieśli początkowo żadnych konsekwencji za swe zbrodnie, a i później sprawiedliwość dosięgła tylko nielicznych i w dodatku niezbyt dotkliwie.

Np. porucznik Buchmann po powrocie do Hamburga „objął stanowisko oficera obrony powietrznej. Od stycznia do sierpnia 1943 roku służył jako adiutant szefa policji w Hamburgu. Później pozwolono mu powrócić do pracy w przedsiębiorstwie obróbki drewna. Ostatnie lata wojny spędził podróżując do Francji, Austrii i Czechosłowacji. Tuż przed zwolnieniem go z Policji Porządkowej awansowano go na starszego porucznika rezerwy. Trapp niewątpliwie nie tylko uchronił go przed udziałem w akcjach przeciwko Żydom w Polsce (z wyjątkiem egzekucji w Łukowie), ale również dopilnował, aby dossier Buchmanna zawierało niezwykle korzystne opinie, które nie mogły zaszkodzić w dalszej karierze”. 

„Wielu funkcjonariuszy podjęło pracę w zawodzie wykonywanym przed wybuchem wojny. Dla 2 hauptsturmführerów SS, Hoffmanna i Wohlaufa, jak również dla 12 spośród reprezentatywnej grupy trzydziestu dwóch podoficerów, oznaczało to kontynuację kariery w policji. (…) Hoffmann wspomniał, że przez krótki czas był internowany przez Brytyjczyków (…) ze względu na członkostwo w SS. Przesłuchiwały go także polskie władze, ale został wypuszczony na wolność i niezwłocznie powrócił do pracy w hamburskiej policji”. 

Julius Wohlauf nie tylko ponownie został stróżem prawa (!), lecz nawet napisał pouczającą broszurkę na temat wpływu alkoholu na wypadki drogowe. W liczącym siedem stron „dziele” ów jeden z najbardziej zajadłych morderców „podludzi” z troską pochylał się nad bezpieczeństwem przedstawicieli, tak jak i on, „narodu panów”.

Pierwszymi członkami 101 batalionu, którzy ponieśli konsekwencje swych czynów, niekiedy zresztą niewspółmiernie łagodne w stosunku do popełnionych zbrodni, byli wspomniany Buchmann, jego przełożony Trapp, starszy sierżant Kammer oraz pewien policjant, który ich wydał. W październiku 1947 r. wydalono ich do Polski, gdzie 6 lipca 1948 r. odbył się jednodniowy proces. Podczas rozprawy, która odbywała się w Siedlcach, „skoncentrowano się wyłącznie na odwetowej egzekucji 78 Polaków w Talczynie, nie poruszając tematu znacznie liczniejszych zbrodni skierowanych przeciwko Żydom. Policjant i Trapp zostali skazani na śmierć i straceni w grudniu 1948 roku. Buchmanna skazano na osiem, a Kammera na trzy lata pozbawienia wolności.

W sprawie 101. Policyjnego Batalionu Rezerwy nie prowadzono dalszego śledztwa aż do lat sześćdziesiątych. (…) W 1962 roku sprawę przekazano policji i władzom sądowniczym w Hamburgu, gdzie nadal zamieszkiwała większość żyjących funkcjonariuszy batalionu.

Od końca 1962 do początku 1967 roku przesłuchano 210 byłych członków oddziału. W stan oskarżenia postawiono czternastu mężczyzn: kapitanów Hoffmanna i Wohlaufa; porucznika Druckera; sierżantów Steinmetza, Bentheima, Bekemeiera i Grunda; kaprali Grafmanna i Mehlera; oraz pięciu policjantów rezerwy. Proces rozpoczął się w październiku 1967 roku, a wyrok ogłoszono w kwietniu następnego roku. Hoffmann, Wohlauf i Drucker zostali skazani na osiem lat pozbawienia wolności, Bentheim na sześć, a Bekemeier na pięć. Grafmanna i pięciu policjantów rezerwy uznano za winnych, ale (…) nie wydano w ich sprawie wyroku. (…) Grund, Steinmetz i Mehler nie zostali objęci wyrokiem, gdyż ich sprawy wydzielono z procesu ze względu na zły stan zdrowia oskarżonych. Postępowanie apelacyjne zakończyło się dopiero w 1972 roku. Ostatecznie utrzymano oskarżenia Bentheima i Bekemeiera, lecz ich także nie skazano. Karę Hoffmanna skrócono do czterech lat, a Drucknera do trzech i pół roku. Sprawa pozostałych członków batalionu pozostała nie rozstrzygnięta, gdyż oskarżyciele odstąpili od niej z powodu niemożności wymierzenia kary komukolwiek oprócz trzech głównych oskarżonych z pierwszego procesu [tj. Hoffmanna, Wohlaufa i Druckera]”. 


Śmierć z rąk sąsiadów

Pomysł „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” narodził się w niemieckich głowach i niemieckimi rękami został zrealizowany. Hitlerowcom w ich zbrodniczym dziele pomagali jednak również przedstawiciele innych europejskich nacji, w tym wielu zupełnie dobrowolnie, tak jak wspomniani wcześniej Hiwisi, czyli głównie Ukraińcy, ale również Litwini i Łotysze.

Prześladowców Żydów nie brakowało także wśród Polaków. Stwierdzenie takie uważane jest przez wielu za obrazoburcze i szkalujące dobre imię narodu, który szczyci się największą liczbą drzewek pamięci w jerozolimskim Instytucie Jad wa-Szem, symbolizujących tych, którzy z narażeniem życia ratowali Żydów. Alergicznie na takie hasło reagują ci, którzy traktują naród jako monolit. A przecież w każdej społeczności znajdują się zarówno bohaterowie jak i ludzie upadli. Uświadomienie sobie obecności tych ostatnich nie wyklucza dumy z istnienia tych pierwszych.

Kontrowersje wokół tego tematu biorą się głównie stąd, iż przypadki udziału w zbrodni na Żydach, bądź wydawania ich Niemcom (co równało się z wyrokiem śmierci) przez niejednokrotnie „zwyczajnych Polaków”, nie jakichś zwyrodnialców czy złoczyńców, lecz, wydawałoby się, poczciwych ludzi, zostały przemilczane, a następnie wyparte ze zbiorowej pamięci. Dopiero ostatnio nastąpił w tym względzie w polskiej historiografii przełom, zapoczątkowany niewątpliwie słynną książką Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi. Praca ta, oraz nie mniej głośna książka tego samego autora pt. Strach, uzmysłowiły wielu, że do ludobójstwa dokonywanego przez tych, którzy rozpętali wojnę, przykładali niekiedy ręce także ci, którzy byli jej pierwszą ofiarą. Nie znaczy to oczywiście, że na ten temat można już dziś mówić i pisać bez nadmiernych emocji. Budzi on ciągle skrajny opór, zaś na tych, którzy go poruszają, spadają gromy oskarżeń o zdradę narodową. Trudno jednak dyskutować z faktami, a te bywają często smutne, czy wręcz porażające.

Silne nastroje antysemickie, jakie panowały przed wojną w polskim społeczeństwie, sprawiły, że wybuch wojny dla niektórych Żydów oznaczał natężenie szykan nie ze strony Niemców, którzy dopiero przygotowywali swe wielkie zbrodnicze dzieło, lecz sąsiadów. Marianna Adameczek z Charlejowa wspomina np., że jako pierwsi dokuczali jej rodzinie Polacy. Nocą nachodzili ich dom, wybijali szyby w oknach, obrzucali ich wyzwiskami. Zagłada narodu żydowskiego, gdy już do niej doszło, też nie wszystkich napawała trwogą. Znajdowali się np. tacy, którzy, jak twierdzi Jakow Keselbrener, na prowadzonych przez Łuków na śmierć ludzi pluli. Przez niektórych traktowana była nawet jako zasłużona kara za wszystkie rzekome krzywdy, których na przestrzeni dziejów Polacy doznali ze strony Żydów. Ryszka Huberman wspomina np., że gospodyni z okolic Łukowa, u której pracowała, udając Polkę, powiedziała jej: „Hitler robi dobrze, bo Żydzi to pasożyci, i trzeba mu pomóc w jego dziele”.

Czasami na uprzedzenia nakładał się swoisty czynnik religijny, który pewnej części wiernych pozwalał widzieć w Holokauście bożą odpłatę za śmierć Chrystusa i nieprzyjęcie przez naród Izraela jego nauki. Zawierucha wojenna była też dla różnej maści łotrów i kombinatorów okazją do wzbogacenia się na ludzkiej krzywdzie, czy to w sposób bezpośredni (ukrywanie Żydów w celu wyłudzenia od nich pieniędzy, rabowanie majątku zamordowanych), czy też pośredni (przejmowanie handlu i rzemiosła zdominowanego wcześniej przez starozakonnych).

O ówczesnej atmosferze świadczą m.in. materiały publikowane w gazetach. Choć, co powszechnie wiadomo, prasa gadzinowa była na usługach nazistowskiej władzy i szerzyła odpowiadającą jej interesom propagandę, to jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że notatki takie jak ta zamieszczona w „Nowym Głosie Lubelskim” z kwietnia 1942 r., a więc na kilka miesięcy przed ostateczną likwidacją społeczności żydowskiej w Łukowie, zawierały w sobie ziarno prawdy:


Ghetto w Radzyniu

W ostatnich tygodniach została stworzona w Radzyniu specjalna dzielnica żydowska (ghetto), do której mają być w najbliższym czasie przeniesieni wszyscy żydzi, którzy dotychczas jeszcze poza nią mieszkali. Mieszkańcy Łukowa mają nadzieję, że nowy burmistrz, opierając się na swoim dotychczasowym doświadczeniu, doprowadzi wkrótce do utworzenia ghetta i w Łukowie i dopomoże w ten sposób ludności chrześcijańskiej, nękanej dotychczas śrubowaniem cen na wszystkie artykuły przez przekupniów-żydów.

 

Zamknięcie Żydów w getcie, a następnie ich fizyczna likwidacja, miały być dobrodziejstwem nie tylko dla konsumentów, lecz również dla polskich sklepikarzy i rzemieślników. Cytowana wyżej gazeta donosiła, że 10 kwietnia 1942 r. staraniem izby Przemysłowo-Handlowej oraz Stowarzyszenia Kupców Polskich zorganizowane zostało w Łukowie szkolenie dla polskich kupców, które cieszyło się dużą frekwencją. Na początku maja miał ruszyć aż trzymiesięczny kurs przy łukowskiej szkole handlowej. Kolejne szkolenia zapowiedziano w listopadzie, a więc już po deportacji Żydów do Treblinki. Skąd nagle pojawiło się tak duże zapotrzebowanie na edukację kupiecką? Gazeta tego nie pisała wprost, ale wniosek nasuwał się sam.

Doniesienia o kursach dla kupców przejmujących pożydowskie mienie nie były jedynymi materiałami dotyczącymi Łukowa. 20 listopada 1942 r., a więc w czasie, gdy dobiegało końca mordowanie miejscowych Żydów i wysyłanie ich w bydlęcych wagonach do komór gazowych Treblinki, „Nowy Głos Lubelski” donosił triumfalnie:


Korzystne przemiany w wyglądzie zewnętrznym Łukowa

Łuków (…) pędzi jak wiele innych podobnych miast żywot spokojny i bogobojny. (…) zyskał na znaczeniu jako węzeł komunikacyjny, zwłaszcza kolejowy. Jako taki został też w bieżącym roku silnie rozbudowany, by, jako jeden z etapów na szlaku komunikacyjnym, prowadzącym na wschód, mógł należycie służyć zakreślonym zadaniom.


Kilkanaście dni później natomiast można było przeczytać następującą notatkę:


W listopadzie zanotowano w Łukowie 3 pożary

Z nieustalonych dotąd przyczyn powstały w Łukowie w listopadzie br. 3 pożary, których pastwą padło zgórą 7 domów. Pożary te wybuchły w późnych godzinach wieczornych.

I tak 6 ub. m. spaliły się 3 obok siebie położone domy murowane, piętrowe przy Rynku Głównym Nr. 14, 15 i 16, przedstawiające ogólną wartość 41.350 zł. (według szacunku Pow. Zakł. Ubez. Wzaj.)

14 ub. m. spaliły się 2 domy drewniane, parterowe położone przy ul. Pastewnik 7 i 7a, o wartości 6.710 zł.

Wreszcie 19 ub. m. spaliły się również 2 domy drewniane, parterowe przy ul. Staropijarskiej 5 i Podwalnej 9, wartości 11.030 zł.

Ruiny domów murowanych przy Rynku zostaną rozebrane, gdyż część ścian grozi niebezpieczeństwem zawalenia się.


Wystarczy spojrzeć na adresy spalonych domów, by się zorientować, że wszystkie znajdowały się w rejonach miasta zamieszkanych przez Żydów, a więc nie były to przypadkowe pożary, tylko efekt likwidacji getta, niszczenia i szabrowania żydowskich domostw. Autorzy kolejnej notki, opublikowanej w kwietniu 1943 r., nie ukrywali zresztą, że fizyczna likwidacja nie tylko ludzi, ale także ich materialnej spuścizny, wyszła miastu na dobre:


Rozbiórka starych budynków w Łukowie

Jesienią ub. roku zakwalifikowano na terenie naszego miasta około 100 budynków mieszkalnych, przeważnie pożydowskich, do rozbiórki.

Z wiosną br. przystąpiono do rozbiórki tych starych, niejednokrotnie grożących zawaleniem ruder. W tej chwili akcja rozbiórki jest jeszcze w toku. W ten sposób oczyści się miasto z walących się i szpetnych budynków, przez co zyska Łuków na swym wyglądzie.


O ile materiały zamieszczane w prasie gadzinowej należy traktować z odpowiednią dozą nieufności, o tyle cytowany tu już wielokrotnie dziennik Stanisława Żemisa jest źródłem, co do którego wiarygodności nie można mieć wątpliwości. Łukowski działacz społeczny odnotował zaś wiele przykładów tego, jak niektórzy Polacy odnosili się do zagłady swych żydowskich sąsiadów. I nie było to tylko, jak już wspomniano wcześniej, rozkradanie pożydowskiego mienia przez wszelkiej maści „swołocz”. Podczas październikowej akcji likwidacji łukowskiego getta owe hieny w ludzkich skórach brały też aktywny udział w wyłapywaniu i zabijaniu ukrywających się Żydów. Żemis pisze:


[Żydzi] porobili sobie najbardziej pomysłowe kryjówki, np. w piecach do ogrzewania, w piecach piekarnianych, pod podłogami, pod piwnicami, za podwójnymi ścianami, na strychach, na dachach, nad ustępami. Dzięki temu wielu, nawet całym rodzinom, udało się ukryć. Gdy jednak znaleziono kogoś w takiej kryjówce, zabijano na miejscu, nie pozwalano nawet wyjść. (...)

Dla mnie tragizm powiększało to, że w zbrodni tej pławili się nie tylko sami niemcy i sprowadzeni siepacze ukraińscy czy łotewscy, że brała w tym udział nasza kochana policja, bo wiadomo, że to zwierzęta, ale brali w tym udział Polacy – cywile na ochotnika, a więc „łapacze” z arbeitsamtu i przygodni amatorzy.


„Amatorów” wysyłania niewinnych ludzi na pewną śmierć i bogacenia się na ich tragedii nie brakowało też w terenie. Oddajmy raz jeszcze głos Stanisławowi Żemisowi:


W Trzebieszowie w poniedziałek [26 października] jako straż obywatelska miejscowi chłopi, wartujący w nocy przed napadami bandyckimi, dostali rozkaz wyłapania wszystkich Żydów w Trzebieszowie i odstawienia ich do Łukowa. Otoczono całą wieś i rozpoczęło się polowanie. Wywlekano Żydów, łapano ich po polach, po łąkach, ściągnięto przed szkołę, gdzie czasowo mieści się urząd gminy, tam przetrzymano przez całą noc. Przez ten czas co nie rozgrabiono z mienia żydowskiego, to zwieziono przed szkołę. Meble te były okropnie zrabowane, spalone w oczach Żydów. Podwody wyznaczone przez gminy odwiozły ich do Łukowa. Oczywiście za każdą z tych podwód musieli nieszczęśni pasażerowie zapłacić (...) po 80 zł. 

Obyście, dranie, nie strawili nigdy tego grosza! (...). Tak oto, w telegraficznym skrócie, wygląda tragedia Żydów łukowskich. Kto ma odrobinę serca, od razu tych ludzi nie zapomni, dokąd żyć będzie. To były widma, te cienie, truchlejące na widok każdego nie-Żyda i w pas kłaniające się przed każdym mundurem czy lepiej ubranym przechodniem. To niestety ginące świadectwa zbrodni niemieckiej.

A co dalej... Jeszcze strzały grzmią, a już nasze hieny czatują, co ukraść się da po Żydach. Jeszcze trupy Żydów nie ostygły, a już płyną podania o domy żydowskie, o sklepy, o warsztaty czy kawałek ziemi pozostałej.

O ziemio, ziemio święta! Rozstąp się i pochłoń nas wszystkich! 

(…)

W dniu 5 listopada przejeżdżam przez wieś Siedliska. Wstępuję do spółdzielni. Chłopi kupują kosy. Sklepowa mówi: „Przydadzą się wam na dzisiejszą obławę”. Pytam, na jaką obławę. „A na Żydów”. Zapytałem: „A ile płacą za schwytanego Żyda” – kłopotliwe milczenie – mówię więc dalej, że „za Chrystusa zapłacono 30 srebrników, domagajcie się, żeby i wam tyle płacono”. Nikt mi nic nie odpowiedział. Odpowiedź usłyszałem, przejeżdżając przez las, w salwach karabinów maszynowych dokonywanej obławy.

Może bluźnię, bo może powinienem być szczęśliwy, że z życiem wyjechałem z tego lasu.

W Burcu jakiś buńczuczny strażnik proponował: „Niech mi wieś zapłaci 1000 zł, to ja tych Żydów dostarczę”.

W trzy dni później dowiedziałem się, że w lasach bureckich sześcioro Żydów wykopało sobie schron ziemny. Wydał ich dworski gajowy. 

(…)

Oto rozmowa chłopów w Burcu: „Każą mi odwieźć tego Żyda do Łukowa. Myślę sobie: wjadę w las, to szelma ucieknie mi, tak ja trącam furmana w bok, a to chłop niegłupi, zmiarkował, o co chodzi, chwycił lejce, zrobił pętlę, zarzucił Żydowi na szyję, drugi koniec sobie pod nogi, i takeśmy go wieźli do samego Łukowa”.

W nocy śpię u gospodarza w Burcu – przewodniczącego rady nadzorczej spółdzielni. W nocy budzą go i razem ze strażą wiejską poszli otoczyć zagrodę innego chłopa, którego posądzono o przechowywanie Żyda. Na szczęście nikogo nie znaleźli.

W Okrzei przy wywożeniu Żydów było tylko kilku żandarmów i kilku ukraińców. Bohaterami byli miejscowi Polacy. Spędzono Żydów na rynek, naprzeciw kościoła. Nakazano im tańczyć, śpiewać „alleluja”, potem rozebrać się, położyć na ziemi, „wyrównać łebki” i wystrzelano 90 osób. Jedna z matek jeszcze po śmierci przyciskała do piersi trupa swego dziecka.

Z poprzedniego transportu wyskoczyła z pociągu radzyńskiego Żydówka. Poszła do wsi, nikt jeść nie dał, nikt do obejścia nie wpuścił. Zrezygnowana, głodna i zziębnięta, postanowiła wrócić do łukowskiego getta. Jechał chłop, przemocą wsiadła na furę, gdy jednak wyjechał z lasu, „to Żydówkę batem, batem spędził z fury, to Żydówka pcha się na moją furę, co było robić, spędziłem ją” – opowiada gospodarz spółdzielni. 

(…)

W Kąkolewnicy dowiedziałem się, że za dostarczonego Żyda, żywcem lub trupem, żandarmeria daje trzy litry wódki. Notuję to na odpowiedzialność mieszkańców Kąkolewnicy! Muszę dowiedzieć się o tym na pewno. Trudno uwierzyć mi, że aż tak nisko upadliśmy moralnie i przyjmowali tak podłe i tak uwłaczające nam nagrody. Czy naprawdę jesteśmy aż takimi bydlakami?.

(…)

Polaków jest dużo i reakcji jest wiele. O draństwach dosyć dużo piszę. Jest dużo ludzi, którzy potępiają zbrodnie niemieckie i brzydzą się nimi. Są ludzie, którzy na widok wyczynów niemieckich dostają szału rozpaczy. Najpowszechniejsze jednak zdanie Polaków jest takie: „Przykre i okrutne to, lecz tu niemcy oddają nam dużą przysługę! Rozwiązują problem żydowski”.

 

W opinii Żemisa negatywny stosunek do Żydów czy wręcz zadowolenie z ich zagłady było, jak pisze Dariusz Libionka, efektem „wielowiekowego nauczania Kościoła katolickiego i indoktrynacji obozu narodowego”. Żemis zanotował bowiem w swym dzienniku:


Nasza endecja ze wszystkimi swoimi przybudówkami może być dumna ze swego posiewu. Kościół rzymskokatolicki nareszcie święci swój tryumf. Winszuję 2-ch tysiącleci!


Co znamienne, uwaga na temat Kościoła znajduje się w maszynopisie dziennika, natomiast w druku (w „Biuletynie ŻIH” z 1958 r.) została pominięta. Została przywrócona dopiero przez Alinę Skibińską w porównawczej edycji z 2017 r. oraz przez Krzysztofa Czubaszka w zgodnej z oryginałem edycji z 2019 r.

Wracając zaś do wzmiankowanej wyżej masakry Żydów w Okrzei, trzeba zaznaczyć, że o udziale w niej Polaków nie ma słowa w relacji jednego z mieszkańców tej miejscowości. Dariusz Libionka pisze poza tym, że „Zeznania złożone w latach siedemdziesiątych przed OKBZH [Okręgową Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich] w Lublinie nie wniosły do sprawy nic nowego. Wszyscy świadkowie zgodnie twierdzili, iż rola Polaków ograniczała się do pochówku zamordowanych Żydów. Skądinąd jednak z dokumentacji zebranej w 1947 r. wynika, że w tej egzekucji brał udział plutonowy polskiej policji z Adamowa. Rozstrzygające wydaje się to, że podanych przez Żemińskiego [pod takim nazwiskiem do 2019 r. znany był Żemis] faktów nie potwierdzają przekazy żydowskie”. 

Oczywiście Libionka nie posądza Żemisa o bezpodstawne, stronnicze pomawianie Polaków, bowiem równocześnie wskazuje na te partie dziennika, w których nie ma mowy o polskim udziale w zbrodni, gdy tymczasem inne relacje tego dowodzą. Tak było np. w przypadku wspomnianej wcześniej egzekucji Żydów w Krzywdzie. Jak wynika z zeznań prokuratora OKBZH, „do spędzania Żydów zmuszono strażaków. Jeden z nich, choć motyw ten nie pojawia się we wszystkich zeznaniach, miał przygrywać na trąbce do «tańca». Widowisku miało przyglądać się z bardzo bliskiej odległości wielu polskich gapiów”. 

Podobnie działo się w sąsiednich miejscowościach. „W Serokomli 22 września 1942 r., gdzie pododdział 101. policyjnego batalionu rezerwy wykonał egzekucję około 200 Żydów, w spędzaniu Żydów pod budynek gminy uczestniczył sołtys z innym Polakiem, w egzekucji zaś mieli brać udział dwaj policjanci granatowi. W innej relacji tego świadka mowa jest o przeprowadzonym przez Niemców po zakończeniu egzekucji przeszukaniu zabudowań i odkryciu czternastu ukrywających się Żydów, których natychmiast rozstrzelano. I tym razem liczni polscy świadkowie przepytywani na okoliczność tego zdarzenia w ogóle nie wspominają o zachowaniach polskiej ludności. Mniej więcej w tym samym czasie odbyła się egzekucja Żydów w Wojcieszkowie. Mieszkaniec pobliskiej wsi zeznał wraz z innymi, że «musiał stać w lesie i pilnować Żydów». Z kolei w przededniu deportacji Żydów z Adamowa do Łukowa (23 października 1942 r.) miasteczko zostało otoczone przez żandarmerię, formacje pomocnicze, policję granatową oraz miejscowych chłopów, którzy wyłapywali Żydów”. 

Oskarżenia wobec mieszkańców wsi o udział w obławach na Żydów oraz wydawanie ich w ręce Niemców pojawiają się we wspomnieniach wielu ocalałych, np. w cytowanej już wcześniej relacji Finkelsztejna, opowieści Anszla Katza, czy też zeznaniu działającego w okolicach Huty Dąbrowy Jankiela Grynblata. Wiadomo też, że chłopi z okolic Łukowa pomogli Niemcom schwytać grupę kilkudziesięciu Żydów z Mińska Mazowieckiego, którzy zostali pozostawieni po akcji likwidacyjnej w sierpniu 1942 roku jako siła robocza i zdołali zbiec. Przedzierali się na wschód z zamiarem połączenia się z działającymi na Lubelszczyźnie żydowskimi partyzantami, jednak trafili na wrogo do nich nastawionych Polaków. 

W wielu powyższych przykładach przewija się motyw współudziału mieszkańców wsi w zorganizowanych działaniach prowadzonych przez Niemców, co rodzi pytanie, na ile był on dobrowolny. Ocalali Żydzi wspominają jednak także o takich sytuacjach, w których element niemieckiego przymusu w ogóle nie występował. Marianna Adameczek pisze np., że w Charlejowie Żydzi zostali wyłapani, związani i odwiezieni na pewną śmierć do Serokomli przez polskich sąsiadów, którzy uczynili to za namową miejscowego agronoma. Ją samą natomiast, już po zakończeniu wojny, chciał zabić jeden z mieszkańców Lipin koło Woli Gułowskiej. Z taką propozycją zwrócił się do jej polskiego narzeczonego. Myślał zapewne, że zrobi mu przysługę, uwalniając go od Żydówki.

Nikt też raczej nie zmuszał pewnego człowieka z okolic Łukowa, który w małej Esterze Borensztejn rozpoznał Żydówkę, by poszedł z nią najpierw do sołtysa, a następnie odstawił ją na policję. Podobną nieprzymuszoną inicjatywę wykazał inny mężczyzna, który w styczniu 1943 r. spotkał idącą do miasta Ryszkę Huberman, złapał ją i przekazał sołtysowi. Również ów sołtys nie musiał wieźć jej na żandarmerię i tam czekać dwie godziny na zapłatę za złapaną „zdobycz”. A gdy owej gratyfikacji się nie doczekał, nie musiał w końcu osobiście zawozić jej do getta i oddawać w ręce służących gorliwie Niemcom żydowskich policjantów.

O podobnym przypadku wspomina również Eli Rodzyniak. Pisze on, że pewien chłop złapał Żyda, który uciekł z transportu do Treblinki, i zaprowadził go do sołtysa, domagając się nagrody w kwocie stu złotych. Sołtys odprawił go z kwitkiem, więc gospodarz ów przywiązał Żyda postronkiem do furmanki i powiózł go na gestapo do Radzynia.

Również matka Rodzyniaka oraz jego dwaj bracia, Jakow i Saul, zostali złapani przez mieszkańców pewnej wsi i odstawieni, związani jak zwierzęta, na policję. Na szczęście komendant okazał się osobą znajomą i pozwolił im uciec. Ukrywali się później u jakichś dobrych ludzi na strychu, ale i tam, pod koniec 1943 r., dopadli ich i zabili ziejący nienawiścią do Żydów bandyci. Eli Rodzyniak w tym czasie najmował się do pracy w polu i udawał dobrego chrześcijanina. Chodził do kościoła, a nawet służył do mszy. Pewnego dnia, nie wiedząc jeszcze, co się stało, przyszedł odwiedzić matkę i braci. Gospodarz, u którego się ukrywali, ostrzegł go, żeby uciekał, bo sąsiedzi i jego chcą zamordować. Rodzyniak wybiegł szybko z domu i schował się w rowie, a następnie pod mostkiem. Urządzono za nim pościg. Chłopi szukali go nawet w nocy, z latarkami w rękach, krzycząc: „Żydzie, wiemy, że tu jesteś”. 

Trudno też dopatrywać się jakiegoś nacisku z zewnątrz w postępku pewnego młodzieńca, który, jak pisze Mosze Grajcer, odkrywszy w stodole ukrywających się Żydów, obiecał im jedzenie, ale nie wrócił z miską strawy, tylko niemieckimi żandarmami. W wyniku tej obławy zginęło wielu zaprawionych w boju działaczy żydowskiego ruchu oporu, m.in. Lejzor Wiśnia oraz Note Karasek. Ci, którzy przeżyli, zemścili się później na zdradzieckim gospodarzu, paląc mu zabudowania. 

Wątek denuncjowania oraz dostarczania Niemcom ukrywających się Żydów przez miejscową ludność pojawia się jeszcze w wielu innych relacjach, m.in. Szlomy Prenglera i Izera Lasta, a nawet w utworach poetyckich. Pełen bólu wiersz o Łukowie autorstwa Chai Fiszbajn-Frydman zawiera passus o tym, jak polscy sąsiedzi wydali Niemcom jej siostrę wraz z mężem i dzieckiem, zaś partyzanci zabili jej brata. 

Chaja Fiszbajn-Frydman
(Fot. Sefer Lukow...)

Nie tylko ocalali Żydzi, których często oskarża się o nieuzasadnioną nienawiść do Polaków, mówią o miejscowych pomagających nazistom. Również sami mieszkańcy okolic Łukowa podają takie przykłady:


Pewien mieszkaniec Zakrzewa podczas żniw znalazł w zbożu dwóch Żydów. Ci prosili go, żeby ich puścił. Na to gospodarz odpowiedział: „Gdybym był sam, to może bym was puścił. Ale jestem z żoną i nie mogę tego zrobić, bo kiedyś – w kłótni czy złości – może mnie wydać.” Zaprowadził Żydów do spichlerza, zamknął ich tam i pojechał po Niemców. Gdy wrócił z żandarmami, zobaczył, że Żydzi podarli na drobne kawałeczki i rozrzucili na podłodze banknoty, które mieli przy sobie. Nie chcieli, żeby ktoś wzbogacił się na ich krzywdzie.


Do podobnego zdarzenia doszło też w sąsiednich Paskudach:


Niemcy zastrzelili tam żydowską rodzinę, nakazali sołtysowi, żeby uprzątnął ciała, i odjechali. Gdy miejscowi zabrali się do roboty, zauważyli, że jedna z rozstrzelanych osób, młoda kobieta, jeszcze żyje. Nie udzielili jej pomocy, nie opatrzyli, nie pozwolili odejść, tylko pojechali do Stoku, do gminy, po Niemców.


A oto co z kolei pisze w swej relacji Edward Czyżo:


W lesie koło Zofiówki, 3 km na wschód od Wojcieszkowa, ukrywało się pięciu Żydów, w tym kobieta. Doniósł o tym Niemcom gajowy z Zofiówki (...). W sierpniu 1942 r. przyjechali Niemcy, podeszli do kryjówki (...) i wrzucili granaty. Zginęły 3 osoby, bo dwóch Żydów nie było w kryjówce.

Latem 1942 roku bogaci Żydzi z Adamowa (ok. 6 rodzin) ukrywali się w lesie obok wioski Józefów Mały, w kierunku północnym na Wojcieszków (las wojcieszkowski). Kryjówki wykonali w ziemi, o wielkości dużego pokoju. Ściany i sufit wyłożono deskami. Kryjówki te były ok. 300 m od budynków gajowego. O tym wiedział tylko sam gajowy. U niego korzystali z wody i wyżywienia. On to właśnie powiadomił Niemców. W połowie września przyjechali Niemcy, wzięli kilkunastu chłopów z Hordzieży, Bronisławowa i Serokomli jako pomocników w poszukiwaniu Żydów ukrywających się w lesie. Idąc tyralierą przez las, znaleźli kryjówki i wrzucili tam granaty. Ukryci Żydzi, jeśli nie zginęli od granatów, zostali żywcem zasypani ziemią. Wielu uciekło z kryjówek i chowało się w gęstych modrzewiach, ale i tam zostali odnalezieni przez „polskich pomocników”, przyprowadzeni do Niemców i zabici. Zapłatą dla tropiących było zabieranie cennych i wartościowych rzeczy, jakie znaleziono przy zamordowanych Żydach (zegarki, pierścionki, pieniądze, a nawet złote zęby).


Nie były to sytuacje sporadyczne. Jak zauważa Dariusz Libionka, policjanci ze 101 batalionu „nie tylko dysponowali siatką konfidentów i donosicieli, lecz otrzymywali informacje od mieszkańców lokalnych społeczności, którzy chcieli w ten sposób pozbyć się uciążliwych, kradnących żywność natrętów”. „Po otrzymaniu takich wiadomości miejscowi komendanci policji wysyłali patrole, które odnajdywały Żydów. Ten sam scenariusz działań stale się powtarzał, zmieniały się jedynie szczegóły. Policjanci podążali za polskimi przewodnikami prosto do kryjówek i przez włazy wrzucali do ich środka granaty. Żydzi, którzy przeżyli eksplozję i wychodzili z ziemianek, musieli kłaść się twarzą do ziemi, aby łatwiej ich było zabić strzałem w szyję. Ciała ofiar zwykle pozostawiano na miejscu mordu. Ich zakopywaniem zajmowali się Polacy z najbliższej wioski”. 

Emanuel Ringelblum twierdzi nawet, że w tropieniu Żydów pomagały polskie dzieci:


W Łukowie po akcji przesiedleńczej Żydzi ukrywali się jakiś czas w okolicznych lasach. Były tam liczne wypadki, że bawiące się dzieci polskie, nauczone od maleństwa nienawidzić Żydów, wykrywały takie grupy i zawiadamiały o tym władze miejskie, które z kolei wydawały je w ręce Niemców na śmierć.

 

Obwinianie dzieci można uznać za zbyt daleko posunięte, faktem jest natomiast, o czym świadczą powyższe przykłady, że przypadki udziału w polowaniach na Żydów oraz denuncjowania ich przez mieszkańców wsi zdarzały się stosunkowo często. Owa gorliwość wielu chrześcijan, którzy powinni się byli kierować w życiu miłością do bliźnich oraz piątym przykazaniem, w wydawaniu w ręce nazistowskich katów ludzi szukających ratunku i chwytających się wszelkiego sposobu, żeby przeżyć, była zaiste zatrważająca. Nawet sami Niemcy byli zdziwieni, że wśród podbitego i ciemiężonego narodu znajdowali tylu sprzymierzeńców gotowych uczestniczyć w ich zbrodniczym dziele. Gustav Michaelson, jeden z żandarmów, wyznał:


Wstrząsnęło mną (…), że Polacy zdradzali ukrywających się Żydów. Uciekinierzy starannie kamuflowali się w lesie, w ziemiankach lub innych kryjówkach i nigdy by ich nie znaleziono, gdyby nie zdradzili ich polscy cywile.

 

Żydzi nie tylko byli tropieni czy denuncjowani, ale też mordowani na miejscu, w niewyjaśnionych okolicznościach. Sposób, w jaki ginęli, wyklucza raczej udział formacji zbrojnych, wskazuje natomiast na mieszkańców wsi. Tak np. straciła życie jedna z córek Simka, Żyda ze wsi Żyłki. Zakłuto ją widłami pod miejscowym lasem. Druga dziewczynka ukrywała się wraz z ojcem w kępie drzew na łące, ale również została pojmana. Wiadomo też, iż jakaś Żydówka została zabita koło stodoły na pograniczu Skrzyszewa i Klębowa, inną zaś uśmiercono pod lasem w Stoku. 

Zarzut mordowania Żydów przez mieszkańców wsi pojawia się też w relacji Kiwela Tykockiego, szewca, urodzonego w 1923 r. w Kępkach:


Podczas okupacji byłem w Łukowie, potem od października 1942 r. w lasach kownackich koło Łukowa. Zorganizował nas w grupę partyzancką Wiśnia Mojsze z Łukowa. Był on komendantem naszej grupy, która liczyła około 20 osób. Broń zdobywaliśmy sami. Kupowaliśmy ją najczęściej u chłopów. W okolicznych lasach było dużo żydowskich grup partyzanckich. Ale niestety zostały one wybite. Chil Ansztok był komendantem drugiej grupy partyzanckiej, która została doszczętnie rozbita. Po pewnym czasie nasz komendant, Wiśnia Mojsze odnalazł karabin z grupy Chila Ansztoka (karabin był znaczony). Karabin został odebrany chłopom polskim, którzy wymordowali grupę Chila Ansztoka.


We wspomnieniach wielokrotnie powracają też oskarżenia kierowane pod adresem polskich policjantów, których Żemis, jak pamiętamy, nazywał „zwierzętami”. Na miano takie zasłużyli sobie w oczach łukowskiego działacza spółdzielczego m.in. uczestnictwem w akcji likwidacji getta. Nie był to jednostkowy przykład ich udziału w zbrodni. Z jednego z niewielu zachowanych dokumentów dotyczących tej formacji wynika bowiem, że 12 stycznia 1943 r. „sołtys gromady Jonnik, gmina Stanin, i sołtys gromady Sarnów, gmina Tuchowicz, zorganizowali chłopów do pościgu za ukrywającymi się Żydami”. Schwytanych (23 osoby, w tym dwie kobiety) odstawili do aresztu w Tuchowiczu. Jeden Żyd zmarł, a kolejnych 11 rozstrzelali granatowi policjanci ze Stanina.


Dalszego strzelania policjanci zaprzestali z powodu złej amunicji, t[o] j[est] dużej ilości niewypałów.

 

„Dokument nie wspomina o tym – pisze Dariusz Libionka – kto wydał rozkaz egzekucji. Na to, że nie był to incydent odosobniony, zdaje się wskazywać dalsza część raportu”:


O godzinie 11 w dniu 12 stycznia 1943 r. jadąc po odbiór karabinów do Łukowa z plutonowym W. napotkałem Żyda, który na wezwanie nie zatrzymał się i zaczął uciekać, w czasie ucieczki został zastrzelony.

 

Libionka zauważa, że akcja ta nosiła „wszelkie znamiona działań rutynowych. Fakt, że nie starano się ukryć tego incydentu, oznacza, iż policjanci liczyli na pochwałę. Meldunek przynosił również informację o znalezieniu przy linii kolejowej w pobliżu miejscowości Sarnów ciał pięciu Żydów, ich pochówku, a także spis «zabezpieczonych» kosztowności i waluty. Wynika z niego, że policjanci przywłaszczyli sobie nawet marynarki, spodnie, swetry, kamizelki, buty i koszule ofiar. Skądinąd fakt, że odzież ta nadawała się do użytku, może przeczyć wersji, iż ofiary zginęły od kul podczas wyskakiwania z transportu”. 

Ostatnia uwaga Dariusza Libionki jest dyskusyjna, bowiem np., jak już wspominano wcześniej, ciała Żydów rozstrzeliwanych na żwirowisku pod Łukowem były okradane przez mieszkańców okolicznych wsi. Niektórzy nosili później taką odzież, nie zważając na zakrwawione dziury po kulach.

Słuszne się natomiast wydaje przypuszczenie, że akcji zabijania Żydów przez granatowych policjantów mogło być więcej, bowiem o jednej z nich wspomina np. Estera Borensztejn. Była ona świadkiem, jak na niezidentyfikowanym z nazwy posterunku funkcjonariusze zgrupowali większą liczbę uciekinierów, a następnie „zabierali im wszystko i wyprowadzali na rozstrzał”.

Żydzi nie zawsze ginęli „od ręki”. Niekiedy zdarzało się tak, że otrzymywali chwilową pomoc, za którą musieli płacić, a gdy nie byli już w stanie dłużej kupować sobie życia, byli go pozbawiani. Sytuacja taka miała miejsce w Rzymkach:


Kiedyś wracaliśmy wozem z Łukowa drogą przez las rzymski – wspomina Barbara Lipińska. – Przysiedli się dwaj sąsiedzi. Rozmawiano o prześladowaniach Żydów. W pewnym momencie jeden z nich wskazał dom w pobliżu lasu i powiedział, że ukrywano w nim bogatą rodzinę żydowską, ale gospodarz po ograbieniu wydał ich Niemcom.

 

Do podobnego zdarzenia miało też dojść w sąsiednich Kępkach:


Jeden z mieszkańców tej wsi ukrywał Żydów. Należał do partyzantki i posiadał broń. Znany był z tego powodu w całej okolicy. Gdy Żydom skończyły się pieniądze i kosztowności, postanowił się ich pozbyć. Powiedział Żydom, że szykuje się na nich obława, że ktoś go zakapował i Niemcy przyjdą przeszukać jego domostwo, więc muszą uciekać. Sam zaś wziął broń, ukrył się w pobliżu i gdy Żydzi zaczęli wymykać się z kryjówki, zastrzelił ich wszystkich. Zbrodnia ta być może nie wyszłaby na jaw, gdyby nie pewna sytuacja. Człowiek ów podobno pokłócił się o coś ze swym ojcem, doszło lub blisko było do rękoczynów, na co ojciec miał wykrzyczeć: „Ty morderco, Żydów wybiłeś, mnie też chcesz zabić?”.

 

Udział polskiej partyzantki w eksterminacji ukrywających się Żydów, o którym wspominają liczne relacje, pozostaje ciągle tematem niezbadanym i bardzo kontrowersyjnym. Pojęcie „partyzanci” używane było przez miejscową ludność zarówno w odniesieniu do żołnierzy podziemia jak i zwykłych awanturników. Wiadomo jest, że w okolicach Łukowa działało wiele regularnych oddziałów Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, a także Batalionów Chłopskich i Gwardii Ludowej-Armii Ludowej. Oprócz grup bojowych operowały też liczne pospolite bandy, wykorzystujące niespokojny czas okupacji do rabunku i załatwiania prywatnych porachunków. Wszystko to sprawia, że niektóre zbrodnie na Żydach trudno dziś przypisać konkretnym winowajcom. Niemniej jednak wiadomo jest, że w zwalczaniu Żydów szczególnie aktywne były formacje wywodzące się z przedwojennych kręgów nacjonalistycznych i antysemickich. 

Jedna z takich partyzanckich band zastraszała w okolicach Łukowa tych, którzy udzielali jakiejkolwiek pomocy Żydom. Tadeusz Czubaszek wspomina np., że jego matka, Zofia, mieszkanka Skrzyszewa


dała pewnego razu pół bochenka chleba Żydom, którzy przyszli do niej i poprosili o coś do jedzenia. Jakiś czas potem zjawiła się grupa uzbrojonych ludzi, partyzantów, jak mawiali jedni, bandytów, jak nazywali ich inni. W każdym razie byli to Polacy. Wyprowadzili matkę na podwórko, pod stodołę, i powiedzieli, że ją zastrzelą, bo dała jeść Żydom. Odpowiedziała im wtedy: „Panowie, ja nie wiem, kto to był – Żydzi, partyzanci, bandyci czy jeszcze ktoś inny. Przyszli i chcieli chleba, to im dałam pół, bo drugie pół zostawiłam dla dzieci. Przyszli tak jak wy. Jak chcecie, to i wam dam pół bochenka. Tylko mi już nic dla dzieci nie zostanie.” Na to jeden z mężczyzn rzekł: „Zostawmy kobietę, mądrze mówi. Ona nic niewinna”. I poszli sobie.


Działacze narodowego podziemia nie wahali się jednak zabijać, i to nawet dzieci. Anszel Katz, kilkunastoletni wówczas chłopiec, pisze w swej relacji, że syn gospodarza, u którego w stodole ukrywał się przez jakiś czas z dwoma napotkanymi uciekinierami z getta, sprowadził partyzantów. Ci chcieli się dowiedzieć, gdzie są uzbrojeni Żydzi. Gdy niczego z nich nie wydobyli, zbili Anszla do nieprzytomności, a dwóch jego kolegów, chłopców w wieku 13 i 15 lat, zastrzelili. Anszla też zapewne spotkałby taki los, ale po odzyskaniu świadomości udało się mu uciec.

Ginęły też całe rodziny, tak jak 10 maja 1943 r. w Gąsiorach. W tamtejszym lesie zamordowana została rodzina Rendelów (do wojny mieszkająca przy ul. Kanałowej 42 w Łukowie i zajmująca się produkcją noży): Sender (55 lat), jego żona Leja z domu Rubel (53 lata), ich dorośli synowie Beryl i Herszel oraz dwunastoletnie córki bliźniaczki Gołda i Dwojra. Mąż zginął od kuli, zaś żonę i dzieci pozbawiono życia przy użyciu siekiery. 

Rodzina Rendelów
(Fot. „Le Livre de Lukow...”)

Mosze Grajcer podaje, że gdy Rendelowie spotkali leśniczego, uprosili go, by za pieniądze i złoty zegarek dostarczył im żywność. Ten zgodził się, lecz zamiast z jedzeniem przyszedł z partyzantami, którzy dokonali strasznej masakry. Uszedł z niej cało tylko Dawid Rendel (syn Sendera i Lei; po wojnie wyemigrował do USA; zmarł w 2016 r. w Los Angeles) oraz jeszcze jedna osoba. Gdy ocaleni spotkali się później w lesie z innymi Żydami, opowiedzieli im, co się stało. Zapadła wtedy decyzja o zemście. Pięciu żydowskich partyzantów, m.in. Henech Norman, Lejzor Wiśnia i Ruben Wajsbaum (Bobeniker), poszło do leśniczego i go zabiło. Zastrzeli także jego syna. A pozostałych członków rodziny poinformowali, że to odpłata za morderstwo na Rendelach. 

Dawid Rendel (1946 r.)
(Fot. Archiwum prywatne Frumy Fuxbrumer)

Gdy polscy partyzanci spotykali Żydów z bronią w ręku, dochodziło często do regularnych walk. Nie przebierano przy tym w środkach. Nie cofano się np. przed paleniem budynków z ludźmi w środku, choćby i były tam kobiety. O jednej takiej potyczce pisze w swej relacji Jankiel Grynblat:


Przed Pesach 1943 r. nasza grupa partyzancka została napadnięta przez grupę AK. Walka trwała trzy godziny. Z naszych padło wtedy 16 mężczyzn i dwie kobiety. Walkę sprowokował jeden akowiec, który wystrzelił w górę. Akowcy otoczyli wtedy dom, w którym znajdowali się nasi partyzanci. Dom wraz ze znajdującymi się tam ludźmi spalili. Nikt się tam nie uratował.

 

Spalona także została stodoła, w której ukrywali się Żydzi, w Dmininie. Czy ogień podłożyli partyzanci – nie wiadomo. Z pewnością jednak w okolicy tej operowały grupy należące do polskiego podziemia, które zwalczały Żydów. Zaświadcza o tym m.in. relacja Jakowa Keselbrenera. Uciekł on wraz z matką, bratem, trzema siostrami i kilkuletnim siostrzeńcem z łukowskiego getta i ukrywał się w Dmininie. 27 lutego 1944 r. wszyscy oprócz niego (oraz jeszcze dwie inne niespokrewnione z nim osoby) zostali zabici przez uzbrojonych Polaków.

Kilka dni wcześniej w pobliskim Aleksandrowie z rąk polskich partyzantów zginęli inni Żydzi – małżeństwo Szyja i Ruchla Frostowie z Łazów oraz ich wnuczek Abraham. Bandyci zastrzelili też gospodarza, który ich ukrywał, Wacława Płudowskiego, a jego żonę i dzieci spalili w zabudowaniach, pod które podłożyli ogień. Uratował się tylko syn Frostów, Chaim, z żoną Rachelą Esterą i córeczką Felą. Skryli się oni najpierw u miejscowego gospodarza Józefa Karwowskiego, a później u jego brata Franciszka. Niestety po wyzwoleniu Chaim Frost podzielił los swych rodziców i synka – wrócił do Łazów, żeby odzyskać swój dom i został tam zastrzelony przez polskiego partyzanta. Żona Chaima przeżyła i wyjechała z córeczką do USA. Fela Frost, pod nazwiskiem Fran Greene, dożyła w Ameryce spokojnej starości.

Fela Frost i jej rodzice
(Fot. „The Hidden Children”)

Wraz z grupą znajomych Mosze Grajcer ukrywał się w chlewie u Floriana Domańskiego. Następnego dnia o świcie gospodarz ów przyszedł z wieścią o spaleniu stodoły z ludźmi w środku. Mówił też, że bandyci zmuszali jego 13-letnią córkę, żeby powiedziała, gdzie są ukryci Żydzi, ale ich nie wydała. Domański poprosił Grajcera i pozostałych Żydów (Jakuba Orlińskiego, Henecha Normana, Dawida Rendela, Abrahama Parisera, Chaima Masa i córkę Piniego piekarza), żeby opuścili kryjówkę, bo, jak relacjonuje Grajcer, „bał się powrotu akowców”. 

Dawid Rendel (1947 r.)
(Fot. Archiwum prywatne Frumy Fuxbrumer)

Żydzi opuścili kryjówkę i ukryli się w lesie. Jakiś czas później poszli zobaczyć, co słychać u ich przyjaciela Domańskiego. Zastali go skatowanego przez partyzantów. Jan Karwowski pisze, że wydarzyło się to 9 marca 1944 r. Bandyci zamordowali wówczas dwie Żydówki – 50-letnią matkę i 20-letnią córkę, które ukrywały się u Floriana Domańskiego.

Minęły dwa dni i w Aleksandrowie znowu doszło do mordu na Żydach. Od kul wystrzelonych przez partyzantów Narodowych Sił Zbrojnych zginęło osiem osób (32-letnia matka z ośmioletnim synkiem, jej 26-letnia siostra, dwie kobiety w wieku 35-40 lat i trzech mężczyzn w wieku 40-50 lat). Żydzi ci pochodzili z Łukowa i ukrywali się u wspomnianego wcześniej Józefa Karwowskiego i jego matki Józefy. Udzielili oni schronienia jeszcze jednej osobie, Dwojrze Obrączce, która przeżyła i w marcu 1945 r. została żoną Karwowskiego. Zakończenie wojny nie oznaczało jednak dla niej końca koszmaru, bowiem jeszcze dwa razy otarła się o śmierć. Z relacji jej syna, Jana Karwowskiego, wynika, że w czerwcu 1945 r. strzelał ktoś do niej na ul. Cieszkowizna w Łukowie. Została trafiona w głowę. Gdyby nie szybka pomoc doktora Leona Kiernickiego, pewnie wykrwawiłaby się na ulicy. Po raz drugi próbowano ją zabić cztery miesiące później, gdy była w ósmym miesiącu ciąży. Uzbrojeni bandyci przyszli do jej domu w Aleksandrowie. Odstąpili jednak od egzekucji, bowiem Józef Karwowski zagroził, że jak zabiją mu żonę, to wcześniej czy później sami też zginą. Dał im też sowity okup. 

„Regionalna Agencja Prasowa «Podlasie»”, nr 4, 3 kwietnia 1944 r.
(Polona)

Do mordu na Żydach tuż przed wyzwoleniem doszło też we wsi Wilczyska na terenie obecnego powiatu łukowskiego. 22 czerwca 1944 r. oddział AK pozbawił tam życia grupę uciekinierów z getta w Żelechowie ukrywających się się u rodziny Sokołów.

Zamordowanie Chaima Frosta czy napaść na Dwojrę Obrączkę nie były jedynymi w okolicach Łukowa przypadkami agresji w stosunku do Żydów już po ustaniu działań wojennych. Doświadczył jej również Elias Magid, który w czasie podróży koleją z Lublina do Międzyrzeca padł ofiarą tzw. „akcji pociągowej”, polegającej na wyrzucaniu z jadących wagonów i mordowaniu Żydów powracających do swych dawnych domostw. Zbrodni tych dokonywali głównie członkowie NSZ. W wyniku „akcji pociągowej” życie straciło ok. 200 osób. Elias Magid wspomina:


Jechałem przez Łuków (...). Było to w nocy. Jacyś trzej mężczyźni zaczęli rozmowę ze mną. Z mojego akcentu zorientowali się, że jestem Żydem. Kiedy pociąg był w pełnym biegu, powiedzieli mi, że do Międzyrzeca nie dojadę, gdyż jestem Żydem. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, uderzyli mnie jakimś żelazem po głowie i nieprzytomnego wyrzucili z jadącego pociągu. Dostałem się pod koła wagonu. Cudem nie zginąłem, ale postradałem obie nogi. Leżałem 9 miesięcy w szpitalu i teraz jestem kaleką.

 

Ofiar antysemickich napadów musiało być zaraz po wojnie wiele, bowiem ocaleni Żydzi łukowscy panicznie bali się partyzantów i ostrzegali przed nimi osoby powracające do miasta. Celem ataków byli także Polacy, którzy pomagali prześladowanym, tak jak np. Jan Kowalczyk z Huty Dąbrowy, który wraz z żoną Józefą ukrywał w czasie okupacji dziewięć osób. Jak wynika z relacji tych ostatnich, już po ustaniu działań wojennych został za to brutalnie pobity przez „grasujących w okolicy akowców”. W wyniku poniesionych obrażeń ów szlachetny człowiek zmarł.

Z ręki dawnego towarzysza broni z AK zginął też nieznany z imienia i nazwiska partyzant żydowski, o którym wspomina dokument przechowywany w Instytucie Jad wa-Szem. Do mordu tego doszło w Łukowie w październiku 1944 r.

Wpis w dzienniku nieznanego autora z lat 1944-1945
(Instytut Jad wa-Szem)

Ilość przykładów wspomagania przez niektórych Polaków nazistowskiego, zbrodniczego dzieła zagłady Żydów każe postawić pytanie o genezę tego zatrważającego zjawiska. O ile pomoc udzielaną Niemcom przez przedstawicieli lokalnej władzy (np. sołtysów) czy formacji mundurowych, takich jak granatowa policja, tłumaczy się często służbowym przymusem, zaś denuncjujących Żydów cywilów usprawiedliwia się stosowanym przez okupacyjne władze zastraszaniem, jak najbardziej zresztą realnym (za udzielanie pomocy Żydom groziła kara śmierci), o tyle eksterminacja resztek Żydów, w tym często bezbronnych kobiet i dzieci, ukrywających się u uczciwych i odważnych ludzi, przez niektóre frakcje polskiego zbrojnego podziemia, nie znajduje żadnego łagodzącego wytłumaczenia (bo nie o usprawiedliwienie tu chodzi). Twierdzenie, że były to działania w obronie niepodległości, skierowane głównie przeciwko kolaborującym z Sowietami partyzantom żydowskim, a później instalującym w Polsce komunistyczną władzę działaczom, nie wytrzymuje konfrontacji z przytoczonymi faktami oraz nie wydaje się zbyt przekonywujące. Mogła to być raczej kampania o podłożu rasistowskim, realizowana przez ludzi, którzy jeszcze przed wojną byli zajadłymi wrogami wszystkiego, co żydowskie. Hitlerowska polityka „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” odpowiadała im tak dalece, że na własną rękę „poprawiali” jej niedociągnięcia, zabijając tych nielicznych, którym udało się wymknąć z żelaznego uścisku machiny śmierci. Owo nasilenie się ataków na Żydów ze strony polskich band na początku 1944 r., a więc w ostatnich miesiącach wojny, gdy Niemców bardziej niż dobijanie pojedynczych „podludzi” zaprzątało widmo zbliżającej się klęski, wydaje się wysoce symptomatyczne, tak jakby w obliczu rychłego nadejścia Sowietów, tradycyjnie uważanych za sprzyjających Żydom, nacjonalistyczne formacje podziemne starały się dokończyć to, czego nie zdążyli jeszcze zrobić naziści. Jakow Keselbrener pisze np. w swej relacji, że niedługo przed mordem w Dmininie osobiście czytał ulotkę, w której jakoby rząd polski w Londynie nawoływał do wykańczania Żydów. Była to oczywiście jakaś agitacyjna fałszywka, być może nawet dzieło Niemców, jednak przykład ten pokazuje, co wisiało wówczas w powietrzu.

Dla porządku trzeba jeszcze wspomnieć, że ataki na Żydów ze strony polskiego podziemia tłumaczone były często potrzebą obrony ludności wiejskiej przed rabowaniem żywności przez żydowskich partyzantów. Zjawisko to rzeczywiście miało miejsce (pisze o tym np. w swej relacji Wacław Matysek), a gospodarzom w warunkach okupacyjnych bardzo często z trudem przychodziło wyżywić swoje rodziny, niemniej jednak okoliczności te nie zwalniały chrześcijan z obowiązujących ich zasad. Egzystujący na krawędzi życia i śmierci Żydzi nie kradli z pobudek bandyckich, lecz z tego prostego powodu, że nie mieli innego wyjścia. Alternatywą była jedynie dobrowolna śmierć – albo głodowa, albo z rąk nazistów po powrocie do getta, co też zresztą wielu zdesperowanych ludzi czyniło. Ci jednak, w których płonęła wola życia, musieli o nie walczyć. Poza tym w wyniku ataków różnego rodzaju „leśnych” ginęli nie tylko partyzanci żydowscy, ale też niewinne istoty ukrywające się u szlachetnych ludzi – bezbronne kobiety i dzieci. Próba usprawiedliwiania ich zabijania obroną przed rabunkami jest nie tylko absurdalna, ale i niemoralna.


Sprawiedliwi wśród Narodów Świata

Twierdzenie, że Polacy tylko pomagali Niemcom w eksterminowaniu Żydów, bądź w najlepszym wypadku patrzyli na ich tragedię z biernym współczuciem, byłoby oczywistym zakłamywaniem historii. W dziejach Zagłady zapisali też i piękną kartę, ratując z narażeniem życia wielu „starszych braci w wierze”. W Łukowie i okolicach nie brakowało ludzi szlachetnych i odważnych, dających piękne świadectwo człowieczeństwa i chrześcijańskiej miłości bliźniego, którzy Żydów bezinteresownie ukrywali oraz żywili ich i ubierali.

Mowa już była wcześniej o braciach Domańskich z Aleksandrowa, którzy zapłacili ogromną cenę za swą niezłomną postawę, i o mieszkających w tej samej wsi braciach Karwowskich. W publikowanych w dalszej części książki relacjach również spotykamy Polaków ratujących ludzi skazanych na zagładę i niosących im wydatną pomoc. Do takich zaliczali się Adameczkowie z Charlejowa, którzy przygarnęli, a następnie uczynili członkiem rodziny Mariannę Kurchand. Ona sama i jej bliscy spotkali na swej drodze jeszcze wielu innych szlachetnych chrześcijan, nieznanych już dziś z nazwiska. Tak też było w przypadku okrutnie doświadczonego przez los Jakowa Keselbrenera, ciepło wspominającego przyjaciela Żydów – Janka Zimowskiego. Czyni też on za dość prawdzie historycznej, wzmiankując polskiego policjanta, który przymknął oko na ucieczkę jego rodziny z łukowskiego bunkra. Z podobną postawą komendanta tej niecieszącej się dobrą sławą formacji spotkał się, o czym była już mowa, Eli Rodzyniak. Z kolei Esterą Borensztejn opiekowały się i pojedyncze osoby, m.in. Genowefa Pieniakowa z Kłoczewa, Józef Goławski i jego córka, jak też i cała społeczność Osin, która solidarnie brała na siebie ewentualne konsekwencje ukrywania Żydówki. Nie można też nie wspomnieć niejakiej Nurzyńskiej z Gołąbek, która, na swój sposób, jak mogła tak pomagała Ryszce Huberman.

Kłam tezie, jakoby Polacy tylko prześladowali Żydów, zadają też przykłady tych osób, które od pewnych ludzi doznały wiele krzywd, od innych jednak otrzymały pomoc i ratunek. Pokazują one, że mieszkańcy Łukowa i okolic różnie reagowali na Zagładę, a postawa każdego człowieka była odzwierciedleniem stanu jego sumienia. I tak np. Szlomę Prenglera wywiózł z getta swoim samochodem pracownik łukowskiego magistratu, Lajbiszowi Barnowi i pracującym z nim przy układaniu torów ludziom pomógł swego czasu jakiś kolejarz, Mosze Grajcerowi, gdy uciekł z transportu do Treblinki, dała jeść i nowe ubranie sąsiadka, Anszla Katza i jego dwóch kolegów karmiła żona gospodarza, u którego w stodole się ukrywali, a cudem ocalałego z egzekucji Finkelsztejna przygarnął i opatrzył mieszkający niedaleko Malcanowa znajomy. Wszyscy oni, i jeszcze wielu innych, o których nikt nigdzie nie napisał, byli Polakami.

O niektórych szlachetnych ludziach niosących pomoc Żydom wiemy jednak trochę więcej. Zaliczał się do nich Leon Kiernicki (1885-1981), łukowski lekarz (od 1920 r.) i działach społeczny, założyciel (1934 r.) pierwszych na świecie wiejskich ośrodków zdrowia (m.in. w Tuchowiczu, Trzebieszowie i Burcu). W latach 1941-1942 zorganizował na terenie powiatu łukowskiego dziesięć szpitalików dla chorych na tyfus. Wykorzystując strach Niemców przed zakaźną chorobą, przechowywał w nich wielu Żydów. Leczył też mieszkańców getta oraz ukrywał w swoim mieszkaniu rotacyjnie ponad 20 Żydów. W czasie pobytu u doktora wyrabiali oni sobie fałszywe papiery i wyjeżdżali, głównie do Warszawy. Osób, które przyjmował pod swój dach, Kiernicki nawet nie znał. W jednej z wypowiedzi prasowych jego żony Marii czytamy: „Nigdy nie wiedzieliśmy, kogo ukrywamy (…). Kilka lat po wojnie zatelefonował do nas jakiś dziennikarz z Lublina i powiedział, że dwa tygodnie ukrywał się w tym domu”. Z kolei Zofia Czyżewicz, córka Kiernickiego, wspomina, że „Żydzi mieli do niego tyle zaufania, że powierzali mu swoje zasoby pieniężne, a doktór co miesiąc wypłacał tym, u których ukrywali się, odpowiednią sumę”. Dzięki pośrednictwu doktora Żydzi unikali ograbienia i denuncjacji. Za pomoc Żydom Kiernicki uhonorowany został po wojnie listem dziękczynnym przez Ogólnopolski Zjazd Żydów Łukowskich w Dzierżoniowie. 

Leon Kiernicki
(Fot. Archiwum prywatne Zofii Czyżewicz)

Taki sam list otrzymali inni zasłużeni łukowianie – Leon Piotr Klimecki (1889-1968), działacz społeczny i dyplomata, oraz jego siostra Janina Kiernożycka, ceniona dentystka. Klimecki mieszkał obok getta (przy ul. Podwalnej 2) i wraz z siostrą (której dom we wrześniu 1939 r. zburzyła niemiecka bomba, w związku z czym znalazła schronienie w domu Kiernickich) niósł wydatną pomoc przebywającej tam ludności. Oboje przyczynili się do uratowania życia wielu Żydom.

Leon Piotr Klimecki
(Fot. „Łuków i okolice w XIX i XX wieku”)

Kilka osób przechowywali też w Łukowie państwo Mokiccy. Pamięć o tym czynie dziś już się zatarła i wiadomo tylko, że ukrywali oni Żydów (m.in. Szlomę Prenglera z rodziną) w cegielni przy ul. Żelechowskiej, bodajże w skrytce urządzonej w kominie (wspomina o nich w swej relacji Walentyna Chruściel.)

Co najmniej dwie osoby przeżyły okupację w Łukowie dzięki Zygmuntowi Muchowskiemu, działaczowi polskiego podziemia. Jedną z nich była Rozalia Werdinger. Przed wojną mieszkała w Drohobyczu. Gdy Niemcy zaczęli prześladować Żydów, jej narzeczony, Bolesław Muchowski, zawiózł ją do Dziewul, do swego brata Zygmunta, sam zaś wynajął mieszkanie w Łukowie i czekał. Po pewnym czasie Zygmunt Muchowski wyrobił Rozalii fałszywe polskie dokumenty na nazwisko swej zmarłej krewnej (na podstawie metryki chrztu, którą uzyskał w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego w Warszawie) i przywiózł ją do Łukowa. Bolesław Muchowski przedstawił ją wówczas wszystkim jako swą żonę (prawdziwy ślub wzięli dopiero po wojnie). Tymczasem Zygmunt Muchowski razem z radzieckimi partyzantami, aktywnymi w tej okolicy, udzielał pomocy kolejnym Żydom. Na prośbę niejakiego Szmuela z Łukowa udał się do Warszawy i wydostał z tamtejszego getta jego narzeczoną. Przywiózł ją następnie do Łukowa i umieścił w bezpiecznym miejscu, gdzie udało się jej doczekać końca wojny. 

Żydzi otrzymywali też wsparcie od mieszkańców okalających Łuków wsi. Wspomniany wcześniej Simek z Żyłek ukrywał się przez pewien czas u Wandy Lipińskiej w Skrzyszewie. Jej córka, Barbara Lipińska, zapamiętała, że był poraniony i chory. Jego obecność szybko wyszła na jaw, w związku z czym musiał zmienić miejsce pobytu:


Któregoś dnia przyszedł nasz sąsiad Seweryn Wierzchowski i przestrzegł mamę, że na ścianie stodoły jest widoczny zaciek, który może świadczyć o tym, że w stodole ktoś się ukrywa i załatwia potrzeby fizjologiczne przez szczelinę w ścianie na zewnątrz. Kiedyś zauważyłam, że moja mama ugotowała garnek jajek i włożyła je do wiadra, w którym był już bochen chleba i coś jeszcze. Na zapytanie, dla kogo to, zostałam ofuknięta, ale, śledząc mamę, odkryłam, że poszła z owym wiadrem na warzywniak, zbierała ogórki, a następnie zniknęła w zbożu. Podeszłam blisko i usłyszałam odgłosy cichej rozmowy i prawie byłam pewna, że słyszę Gitlę, córkę Simka. Nie myliłam się. Mama wreszcie powiedziała mi prawdę, nakazując milczenie i tłumacząc, co za to grozi.

Czasem późnym wieczorem, czy w nocy, budziło nas pukanie do okna; czasem było bardzo cichutkie i również cichutkie było błaganie o kawałek chleba, czasem zaś gwałtowne i towarzyszyło mu wręcz żądanie chleba, słoniny itp. Wiem, że moja matka nie była jedyną osobą, która dożywiała ukrywających się Żydów. Robiła to również ciotka [Stanisława Zawadzka], dziadkowie [Lipińscy] i jeszcze dwie rodziny w Skrzyszewie, a zapewne było ich więcej, ale ludzie musieli to ukrywać. Wiem, że Wasakowie wynosili jedzenie w umówione miejsce. Wiem, że Seweryn Wierzchowski też im pomagał. W czasie żniw odkrywano wiele talin wygniecionych w zbożu przez ukrywających się ludzi, zwłaszcza w pobliżu domów. Świadczyły o tym ślady obecności, jakie zostawiali (skorupki jaj, nać od marchwi, papierki itp.).

 

W sąsiednich Kępkach Żydów ukrywała rodzina Tomaszewskich – Stanisław i Waleria oraz ich dzieci Edward i Maria. W 1942 r. trafiło do nich kilku uciekinierów z warszawskiego getta, znajomych jeszcze sprzed wojny – Zalman Rozenbaum oraz jego syn Icchak z żoną Sarą i synem Chaimem, a także Chaja (wnuczka Zalmana) i Izaak Epsztajnowie. Rok później dołączył Kiwel Tykocki, brat Chai, który 4 maja 1943 r. uciekł z likwidowanego ostatecznie getta w Łukowie i przez kilka miesięcy błąkał się po okolicy, aż wreszcie zatrzymał się w Kępkach – wsi, w której się urodził. W relacji, złożonej po wojnie w Instytucie Jad wa-Szem w Jerozolimie, Tykocki napisał, że Tomaszewscy byli biednymi ludźmi, a mimo to od Żydów, których przygarnęli, prawie w ogóle nie oczekiwali partycypowania w wydatkach związanych z ich utrzymaniem. Nie zmieniło się to nawet po śmierci głowy rodziny – Stanisława. Wszyscy Żydzi, którzy schronili się u Tomaszewskich, przeżyli i doczekali wyzwolenia w 1944 r. 

W tym samym czasie co Kiwel Tykocki z likwidowanego łukowskiego getta uciekła też grupa Żydów, wśród której była piętnastoletnia Sylwia Zysman z matką. Początkowo wszyscy ukrywali się w pobliskich lasach, później natomiast obie kobiety odłączyły się i zaczęły wędrówkę bez celu po okolicy. Sytuacja ich była rozpaczliwa do tego stopnia, że gdy Sylwia zachorowała i cała spuchła, błagała matkę, żeby jej odebrała życie. Kobieta oczywiście nie spełniła prośby córki. Uciekinierki trafiły wreszcie do wsi Gołąbki i zaszły do jakiejś zagrody prosić o jedzenie. Gospodarze, Fabian i Kazimiera Niewęgłowscy, nie tylko je nakarmili, ale też zgodzili się je przygarnąć. Przygotowali dla nich kryjówkę w oborze. Nie była to dla nich łatwa decyzja nie tylko ze względu na grożącą im za ukrywanie Żydów śmierć, ale też z powodów czysto materialnych – mieli na utrzymaniu sześcioro dzieci w wieku od 9 do 16 lat. Dlatego też matka i córka starały się jak mogły pomagać swym wybawicielom. Mimo że nie chcieli oni żadnej zapłaty, bowiem, jak zeznała później Sylwia Zysman, ukrywali ich z czysto szlachetnych pobudek, uciekinierki dały im resztki posiadanej biżuterii. Jakiś czas potem matka Sylwii postanowiła udać się do swego domu w Łukowie, gdzie miała schowanych trochę kosztowności. Niestety, trafiła na swych dawnych sąsiadów, którzy okazali się bestiami – schwytali ją, zamordowali i zakopali na podwórku. Sylwia, dzięki temu, że pozostała w Gołąbkach, przeżyła. Duże zasługi w jej uratowaniu mieli nie tylko Fabian i Kazimiera Niewęgłowscy, ale też wszystkie ich dzieci, szczególnie zaś jeden z synów, piętnastoletni Stefan, który pomoc swej rówieśniczce traktował jak osobistą misję. Zawsze, gdy pracował na podwórku lub w polu niedaleko domu, obserwował okolicę, a gdy ktoś zbliżał się do obejścia, natychmiast biegł ostrzec dziewczynę. W ten sposób Sylwia Zysman doczekała końca wojny i wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. 

Życie szlachetnemu Polakowi zawdzięcza też Helena Kuśnierz (z domu Horowic), urodzona w 1928 r. w Radzyniu Podlaskim. W październiku 1942 r. ta czternastoletnia wówczas dziewczynka została wraz z rodzicami deportowana z Łukowa do Treblinki. Wiedziała, jaki los ją czeka, zdecydowała się więc na ucieczkę z jadącego pociągu. Udało się jej przeżyć i przez kilka miesięcy ukrywała się w różnych wsiach, głównie na polach. Wreszcie, wyczerpana, głodna i ranna, trafiła do Paskud, gdzie zgodził się ją przyjąć miejscowy gospodarz Leon Jurek. Ze względu na bezpieczeństwo nikomu nie zdradził jej tożsamości, nawet swej żonie, której przedstawił ją jako kuzynkę. Helena Horowic szybko zaprzyjaźniła się z dziećmi Jurka i pomagała rodzinie w pracach domowych. Mimo że panowała wówczas bieda, gospodarz nic od niej nie chciał w zamian za udzieloną pomoc. Kilka tygodni po zajęciu okolic Łukowa przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 r. Jurek przekazał Helenę Horowic nowo powołanemu lokalnemu komitetowi żydowskiemu. Jakiś czas później ocalona przez niego dziewczyna wyszła za mąż i wyjechała do USA (jako Helen Kusnierz). Nie zapomniała o swym wybawicielu. Utrzymywała z nim kontakt listowny. Na podstawie jej świadectwa złożonego w Instytucie Jad wa-Szem w Jerozolimie Leonowi Jurkowi nadany został pośmiertnie tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”

Leon Jurek
(Fot. „Biuletyn Informacyjny Miasta Radzyń”)

Ściana Sprawiedliwych w Instytucie Jad wa-Szem w Jerozolimie
(Fot. Instytut Jad wa-Szem)

Helena Horowic
(Fot. „Biuletyn Informacyjny Miasta Radzyń”)

Kolejną osobą, która w czasie Zagłady dała piękne świadectwo miłości bliźniego, był Józef Walo. W czasie wojny mieszkał on z żoną i pięciorgiem dzieci we wsi Jonnik. W 1943 r. pomagał ośmiu Żydom ukrywającym się w pobliskim lesie. Większości z nich nawet nie widział na oczy, bowiem jedzenie, które im przekazywał, odbierała od niego zawsze jedna i ta sama osoba – Jakub Grant. W listopadzie 1943 r. Niemcy wytropili grupę uciekinierów i prawie wszystkich wymordowali. Uratował się tylko jeden człowiek – Joel Estrach. Postanowił on udać się po pomoc do Józefa Walo, ale bał się zajść do jego domu, więc ukrył się w stogu siana na polu. Następnej nocy zbliżył się jeszcze bardziej i zaszył się w pobliżu stajni. Tam znalazł go syn gospodarza. Józef Walo, gdy dowiedział się o Żydzie w obejściu, zaniósł mu trochę chleba, ziemniaków i mleka. Joel opowiedział swemu dobroczyńcy o tym, co zaszło. Przy okazji okazało się, że gospodarz, choć nie zetknął się nigdy z Joelem osobiście, to jednak znał jego rodziców, bowiem pochodzili z tej samej okolicy. I bez tego jednak dzielny człowiek zrobiłby to, co zrobił, czyli umieścił Joela w stajni. Po tygodniu, ze względów bezpieczeństwa, przeniósł go do stogu. Kiedy tylko było można, Joel przychodził do domu gospodarza, żeby zjeść i się umyć. Czasami Józef Walo sam nosił mu jedzenie. W ten sposób doczekali lipca 1944 r. Joel Estrach wyjechał po wojnie do Łodzi, następnie, w 1946 r., do Berlina i wreszcie, w 1950 r., do USA. Przez lata pozostawał w kontakcie z rodziną Walów. 

Dużo wiadomo jest na temat wybawicieli Soni Augman vel Ogman i Abrama Hurmana (jej późniejszego męża) z Huty Dąbrowy. Ich losy opisała w swej książce Wołanie o pamięć Halina Birenbaum. Przytoczmy tu jej obszerny fragment:


Okupację hitlerowską, prześladowania i rozpaczliwe ucieczki przed zesłaniem do Treblinki na śmierć czy rozstrzelaniem w lasach, gdzie szukali schronienia, Sonia i Abram przetrwali razem. Do dziś są nierozłączni, mają dzieci, wnuki, prawnuki i wielu przyjaciół w Polsce, którzy ukrywali ich u siebie z narażeniem własnego życia i życia swych bliskich w tych strasznych czasach legalnego mordu. Odwiedzają i utrzymują kontakt ze swymi dawnymi wybawicielami, również z ich dziećmi.

Stasiek i Sonia oraz ich ojciec Abyś, Wola Okrzejska, 1942 r.
(Fot. Archiwum prywatne Sonii Hurman)

Siostry Menuha (matka Soni) i Hela
(Żelechów, 1932 r.)
oraz ich matka Johewet Fajgencwajg
(Fot. Archiwum prywatne Sonii Hurman /2/)

(...)

Nastąpiło wygnanie z Huty Dąbrowej do getta w Żelechowie, ucieczka stamtąd do rodziny Abrama w Woli Okrzejskiej, gdzie ojciec i starszy brat Soni, Stasiek, obaj krawcy, dostali się do pracy we dworze zarekwirowanym przez Niemców. Dzięki nim reszta rodziny zdobyła tam zatrudnienie, co chroniło tymczasowo od wysiedlenia i śmierci, mimo nad wyraz ciężkich warunków.

Po tradycyjnych świętach Rosz-Haszana i Sukot (Nowy Rok żydowski i Święto Szałasów) zagnali Niemcy wszystkich Żydów z okolicy Woli Okrzejskiej do getta w Łukowie. Pozostawili we dworze tylko kilku fachowców: krawca z pomocnikiem, kamasznika i stolarza.

Była sobota. Nakazano im opuścić domy do godziny 10 rano. Zezwolono każdemu wziąć ze sobą 20 kg bagażu. Na rozkaz hitlerowców zajechali Polacy na furmankach przed domy Żydów.

Wzrokiem pełnym rozpaczy i grozy rozglądali się po mieszkaniu. Przerażeni, złamani nakładali na siebie całą posiadaną odzież. Mieli właśnie już iść do wozu, który zajechał pod ich dom, gdy nagle zjawił się znajomy Polak, Stasiek Wadas. Ojciec i brat Soni mieli pozostać we dworze jako krawcy, wyszli więc z domu wcześniej. Pożegnali się w bezgranicznym bólu. Ojciec rozdzielił im po 30 złotych. Wszystko, co miał. Sonia wsunęła to w zakładkę spódnicy. Pocieszali jeden drugiego, że może uda się ojcu jakoś wydostać ich z getta i przywrócić do pracy we dworze, bo wydawało się im, że tam jest w miarę bezpieczniej. Rodzina Abrama i Soni znajdowała się w tej krytycznej godzinie razem, w mieszkaniu rodziców Abrama. Stasiek podszedł do Abrama i zawołał: „Co, pójdziesz jak baran do rzeźni?!” Abram odpowiedział – „Więc, cóż mam zrobić?”. Stasiek chwycił go za ramię i pociągnął do okna – „Do diabła, weź ich” – wskazał ręką na rodzinę – „i idź w pole, do lasu!”. „A co potem? Dokąd” – spytał Abram. „Do mnie!” – brzmiała krótka odpowiedź. Kazał mu pójść na jego działkę do lasu, schować się między stosami wyschłego chrustu, zebranego na zimę, a w nocy przyjść do niego do stodoły. Abram zdecydował się natychmiast. Sonia widziała, że coś szepczą między sobą, ale nie przysłuchiwała się. Była zgnębiona, nie mogła się pogodzić z faktem, że zostaną wygnani z domu. Wtem podszedł do niej Stasiek – „A co z tobą? Pójdziesz do getta?”. Matka przysunęła się do nich, chciała usłyszeć o czym mówią. Sonia odpowiedziała, że pójdzie ze swoją rodziną. Stasiek zaklął, że tak łatwo godzi się z losem. Krzyknął: „uciekaj – i do mnie!”. Przeraziła ją ta propozycja. Uciekać do mężczyzny, do goja? Ale matka, kobieta głęboko religijna, powiedziała – „Idź z nim moje dziecko, idź!”. Podniosła zawiniątko i podała córce. Otuliła jej głowę i szyję długim szalem i odprowadziła do drzwi. Sonia wyszła na dwór i pobiegła przez pole, w kierunku domu Staśka. Po pewnym czasie odwróciła się i spostrzegła Abrama, jego siostrę Chanę i ich kuzynkę Dorkę z Warszawy.

Stanisław Wadas
(Fot. Archiwum prywatne Sonii Hurman)

Rozpoczęły się długie miesiące ucieczek, ukrywania się. Włóczęga przez lasy, przez zagrody odważnych, przyjaznych gospodarzy polskich, strach, zasadzki i śmierć na każdym kroku. Utrata rodziców i niemal wszystkich bliskich.

  

Kolejnymi szlachetnymi Polakami, których podczas swej tułaczki spotkali Sonia i Abram, byli Jan i Józefa Kowalczykowie z Huty Dąbrowy. Trafili do nich razem z siedmioma innymi osobami – Izraelem Augmanem, zwanym Staśkiem (bratem Soni), Chaną Hurman, zwaną Helką, noszącą później nazwisko Dub (siostrą Abrama), Polą i Chaimem Kobiałkiewiczami oraz Sarą Auslander (późniejsze nazwisko: Motkowa) i jej dziećmi Cywią i Szulimem. Grupa ta w 1966 r. złożyła w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie relację, w której czytamy (pisownia oryginalna, z drobnymi korektami):


Było to w 1944 roku, we wsi Wrzosy, powiat Łuków, poczta Krzywda. Nasi drodzy sąsiedzi, Polacy, których pole graniczyło z naszym w osadzie Huta, gdzie zamieszkiwaliśmy obok nich długie lata przed wojną, Jan i Józefa Kowalczyk, zbudowali specjalnie dla nas na terenie swego podwórza i w przedsionku swego mieszkania dwa schrony, w których ukryli nas, kiedy rozpoczęły się zbrodnicze akcje hitlerowskie łapania Żydów i wysyłania ich na śmierć. (Mieszkaliśmy obok tych zacnych ludzi w Hucie Dąbrowej.)

Rodzina Kowalczyk miała wówczas na swym utrzymaniu dziewięcioro dzieci, z których 9-letnie bliźnięta były najmłodszymi.

Mimo szalonego niebezpieczeństwa, jakie w owych czasach terroru i prześladowań przedstawiało sobą przetrzymywanie u siebie Żydów, rodzina Kowalczyków nie ulękła się katowskiego nacisku i antyżydowskich nakazów hitlerowskiego okupanta – i dała nam z całą ofiarnością i pełnym samozaparciem się, oraz poświęceniem się, schron, nieocenioną możliwość ucieczki od krwawych rąk ścigających nas bandytów, od pewnej śmierci – narażając tym nieustannie, w ciągu wielu miesięcy, swoje własne życie i życie swoich dzieci! W bezustannym strachu przed denuncjacją opiekowali się nami, leżącymi w bunkrze, w ich domu, Żydami, oboje państwo Kowalczyk.

Kupowali dla nas żywność, przygotowywali ją dla nas i podawali ją nam do schronu kilka razy dziennie, ugotowaną u siebie w kuchni. Zawiadamiała nas zwykle o przyniesieniu tych posiłków pani Kowalczyk, znanym nam już wtedy dobrze, dwuznacznym, hałaśliwym nawoływaniem krowy: „Nastaw się mećka, to jeść dostaniesz”. My zaś wiedzieliśmy, że to jest hasło dla nas na otworzenie wewnętrznych drzwiczek schronu, który mieścił się właśnie pod samym żłobem krowy. Niosąc natomiast w rękach to jedzenie dla nas, wołała głośno na kury, aby w ten sposób zmylić uwagę sąsiadów. I tak w jednym ręku trzymała zwykle kubeł, w którym to niby niosła napój dla krowy, a w drugiej podtrzymywała brzegi zagiętego fartucha, gdzie rzekomo znajdował się pokarm dla kur, zaś jedno i drugie zanosiła tak zakonspirowane nam do bunkra.

I tak dzień po dniu, na przestrzeni kilku miesięcy.

Opuścić ofiarny schron naszych szlachetnych dobrodziei musieliśmy z powodu pewnego sąsiada, który raz przypadkowo zauważył przez okno, przechodząc obok domu Kowalczyków, obecność jednej kobiety spośród nas, która na moment wyszła z kryjówki. Człowiek ten zameldował natychmiast o tym fakcie wójtowi, który jednak na szczęście nie sprzedał tego hitlerowcom, ze względu na szacunek, jaki żywił do rodziny Kowalczyków, a ostrzegł ich jedynie przed dalszym przechowywaniem u siebie Żydów. I dlatego zmuszeni byliśmy oddalić się od domu Kowalczyków i uciec do lasu.

Pani Kowalczyk nawet wtedy jeszcze przyrzekła nam dalszą pomoc, mówiąc, iż za kilka tygodni, gdy tylko sprawa popadnie nieco w zapomnienie, weźmie nas wszystkich do siebie z powrotem.

W schronie tym u nich przechowywaliśmy się z pewną kobietą, która miała przy sobie dwoje małych dzieci, co było szczególnie niebezpiecznym i trudnym w owych czasach przez niemożność zachowania pełnej ciszy, do jakiej małe dzieci są niezdolne, a która była taka konieczna wtedy!

I po opuszczeniu z musu, wbrew woli Kowalczyków, ich domu, pozostaliśmy z tą zacną rodziną w ciągłym kontakcie, korzystając stale z ich, objawiającej się rozmaitymi drogami i sposobami, pomocy. Drzwi ich domu oraz wszelkie poparcie były zawsze, w każdej chwili, dla nas otwarte! Toteż często właśnie przekradaliśmy się do nich z naszego ukrycia w lasach, aby zaciągnąć rady u nich, wiadomości, a także by umyć się, przebrać, ogrzać i zjeść coś.

Dzielili się z nami jedzeniem zawsze, kiedy tylko żeśmy się u nich nadarzyli, mimo że nie mieli go sami bynajmniej na zbyciu w tych ciężkich czasach i w tak licznym gronie własnych członków rodziny.

Nieraz również leczyliśmy u nich, z ich pomocą, różne choroby i rany, które nabywaliśmy, jakże często, z brudu i braku wyżywienia w czasie naszej tułaczki po lasach. Przytem niejednokrotnie Kowalczykowie służyli nam za lekarzy i za aptekarzy, przeprowadzając na nas w pośpiechu potrzebne do wyleczenia zabiegi, „operacje”, i robiąc też samemu do tego celu rozmaite lekarstwa, posługując się w tym własnym doświadczeniem.

W pierwszych dniach powojennych, gdy w mieście nie było jeszcze komendantury i życie ocalałych Żydów ciągle było narażone na okrutne ataki antysemitów, lub akowców, przebywała nas, duża grupa Żydów, całymi dniami znów w mieszkaniu Kowalczyków, gdzie znajdowaliśmy wszyscy ratunek przed tymi, grasującymi wszędzie, bandytami. Tam również gotowaliśmy wówczas nasze posiłki i załatwialiśmy wszelkie konieczne potrzeby życia.

Sprawa naszego przechowywania się w domu Kowalczyków już po wojnie doszła jednak, po pewnym czasie, do wiadomości grasujących w okolicy akowców, którzy wpadli jednej nocy do mieszkania, wyciągnęli pana Kowalczyka z łóżka i skatowali za to do nieprzytomności. W następstwie owej bandyckiej napaści i bicia pan Kowalczyk rozchorował się śmiertelnie i zmarł wkrótce potem po ciężkich męczarniach!

Nigdy nie zapomnieliśmy, ani nie zapomnimy, tych kochanych, szlachetnych ludzi! Na zawsze pozostaną w naszych sercach i w sercach naszych dzieci, którym nieustannie o nich, oraz o ich ofiarnych czynach, opowiadamy. O tych naszych drogich sąsiadach, dobroczyńcach, którym po tylekroć zawdzięczamy nasze życie – państwu Kowalczyk i ich dzieciach!

 

Piękny przykład zachowania się wobec rozgrywającej się na ich oczach tragedii dały Julianna Czyżo i jej siostra Aleksandra Wójtowicz z Zarzecza koło Woli Gułowskiej, zaś ich sąsiad Andrzej Rodak poniósł nawet konsekwencje swej szlachetnej postawy. Oto jak tamte wydarzenia zapamiętał Edward Czyżo:


Obok Zarzecza, w kierunku południowym, pod lasem, około 300 m od naszego domu, stały budynki Andrzeja Rodaka, u którego ukrywała się rodzina żydowska o nazwisku Motek, na stałe zamieszkała w Zarzeczu. Pewnej nocy styczniowej 1943 roku zobaczyliśmy palące się zabudowania Andrzeja Rodaka. Noc była mroźna. Dużo było śniegu i jasno świecił księżyc. Ogień palących się budynków oświetlał cały teren aż do naszego domu. Widzieliśmy ludzi uciekających w stronę lasu. Słyszeliśmy strzały, po których większość uciekających padała na śnieg rażona kulami. Ciała zabitych Niemcy ściągali pod palące się budynki i wrzucali do ognia. Po pewnym czasie ktoś zapukał w drzwi. Do mieszkania weszły dwie kobiety. Były to Żydówki z dwójką małych dzieci, którym udało się uciec przed Niemcami. Ze łzami w oczach błagały o ratunek. Usiadły na ławce przy piecu. Otrzymały chleb i mleko. Minęła godzina, a może dwie. Zobaczyliśmy Niemców idących w kierunku naszego domu. Żydówki prosiły, aby ukryć ich dzieci, a one wyjdą z domu i dadzą złapać się Niemcom, mówiąc, że u nas nie otrzymały schronienia i zostały przepędzone. Niemcy ich zabiją, ale nas pozostawią przy życiu. Mama z siostrą zdecydowały, że nikt z domu nie wyjdzie. Uklękły przed obrazem i zaczęły się modlić. Modliły się również Żydówki z dziećmi. W tym czasie było nas w domu dziesięć osób. Kiedy było już słychać odgłosy kroków idących Niemców, mama przycisnęła mnie mocno do siebie i powiedziała: „To już koniec, wszystkich nas zabiją”. Nagle zrobiło się cicho. Niemcy zatrzymali się przed domem. Po chwili głośne walenie w drzwi. Drzwi otworzyła mama. Do mieszkania wszedł wysoki Niemiec z bronią w ręku. Rozejrzał się wokoło. Założył broń przez plecy i podszedł do ławki, na której siedziały Żydówki z dziećmi. Następnie, wskazując palcem dzieci żydowskie, mówił: Jude, Jude. Pokiwał głową i wyszedł. Wszyscy byliśmy cicho, bez płaczu, bez głośnej modlitwy. Po pewnej chwili mama powiedziała: „Oni nas wszystkich żywcem spalą”. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, a kiedy wróciła: „Niemcy odeszli” – powiedziała cicho. Oparła się o kuchenną szafkę i zaczęła płakać. Płakali wszyscy dorośli i dzieci. Dziś wiem, że Niemiec, który wszedł do naszego domu, był dobrym człowiekiem. Widząc dzieci klęczące na podłodze ze złożonymi rączkami, pokiwał głową i po wyjściu na pewno pozostałym powiedział, że w tej małej chatce Żydów nie ma.

 

Mniej szczęścia miała rodzina Cabajów z Łukowa, która za przechowywanie Żyda została w 1943 r. rozstrzelana na miejscowym cmentarzu. Zginęły cztery osoby – rodzice, osiemnastoletnia córka i dziesięcioletni syn. Przeżyło tylko pozostałych dwoje dzieci, które były wówczas poza domem (córka pracowała u księdza jako gospodyni, syn zaś zatrudniony był w tartaku). Ludzi ryzykujących życiem, by pomóc swym skazanym na zagładę żydowskim sąsiadom, a często też szukającym ratunku nieznajomym, było w Łukowie i okolicach zapewne więcej, jednak pamięć o wielu z nich, o ich wspaniałej, szlachetnej, prawdziwie chrześcijańskiej postawie, niestety nie zachowała się. Również nie wszyscy tu wymienieni uznani zostali za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Ten piękny tytuł, wraz z medalem, na którym widnieje zaczerpnięta z Talmudu maksyma „Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat”, przyznany został przez izraelski Instytut Jad wa-Szem: Leonowi Jurkowi (2 sierpnia 1999 r.), Janowi i Józefie Kowalczykom (4 marca 1987 r.), ich córkom Kazimierze Kowalczyk-Przybyłowicz, Mariannie Kowalczyk-Banasik i Stanisławie Kowalczyk-Piątek (23 lutego 2006 r.), Zygmuntowi Muchowskiemu (28 lutego 1985 r.), Fabianowi i Kazimierze Niewęgłowskim oraz ich synowi Stefanowi Niewęgłowskiemu (10 maja 1994 r.), Stanisławowi i Walerii Tomaszewskim oraz ich dzieciom Edwardowi Tomaszewskiemu i Marii Tomaszewskiej (29 stycznia 1992 r.), Józefowi Walo (26 listopada 1995 r.).