Mord w Wilczyskach

W październiku 1952 r. w wydawanym w Chicago czasopiśmie „Zelechower Bulletin”, a wcześniej w jednej z tamtejszych gazet, ukazał się po polsku artykuł. Jego autor, Leo Weiss (Lajbisz Wajsleder), w 1937 r. wyjechał z Żelechowa do Stanów Zjednoczonych, gdzie był liderem społeczności Żydów pochodzących z jego rodzinnego miasta oraz redaktorem wspomnianego biuletynu (w latach 1948-1955). Współtworzył też wydaną w Chicago w 1953 r. księgę pamięci Żydów żelechowskich, miał więc dostęp do wspomnień osób, które były naocznymi świadkami Holokaustu. W tekście swym pisze on o zbrodni w Wilczyskach, a także podaje wiele szczegółów, w tym przykrych i wstrząsających, dotyczących relacji polsko-żydowskich w czasie wojny. Przytaczamy poniżej ten materiał, zachowując oryginalną pisownię. Ma on oczywiście różne wady, zapewne także faktograficzne, jest też mocno prokomunistycznie zideologizowany, jednak wart jest z pewnością uwagi i dyskusji:


„Masakra Żydów Żelechowskich

Między Łukowem i Garwolinem znajduje się małe miasteczko Żelechów. Przed pierwszą wojną światową cała ludność tego miasteczka, licząca 10,000 osób, pracowała dla rynku rosyjskiego, wyrabiając buty i szyjąc odzież. Warunki pracy, podobnie jak w innych miasteczkach, były ciężkie. – Pracowało się, ile tylko sił starczyło.

W roku 1905 powstał ruch postępowy, zorganizowany przez «Bund» w świecie robotniczo-żydowskim i przez PPS w świecie robotniczo-polskim. Ruch ten, po długich i ciężkich walkach, wprowadził ulepszenia w ciężkich warunkach pracy robotnika i zredukował godziny pracy do 12, 10, a w końcu do 8 godzin dziennie.

Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne (zwane w skrócie endecją) i kler katolicki posiadali duży wpływ na okoliczne chłopstwo i część robotników, zatruwając ich umysły antysemityzmem. Głoszono, że winę za niedolę chłopów i robotników ponoszą Żydzi. Wymyślono nawet straszydło zwane «żydo-komuną».

A gdy sanacja objęła władzę w Polsce, wzrósł antysemityzm. Między sanacją i endecją istniała konkurencja na polu antysemickim. Rozpoczęły się bojkoty i napady na Żydów. Okrwawieni i pobici Żydzi byli codziennym zjawiskiem na ulicach Żelechowa, a zamordowanie Żyda i niewykrycie sprawców zbrodni również nie należało do wyjątków.

Antysemityzm wzrósł, gdy prezydent Mościcki jął zapraszać na polowania do Białowieży opasłego Goeringa i gdy pomiędzy sanacją i hitlerowcami zapanowała przyjaźń. Tak antysemici polscy przygotowali grunt dla nazistów.

W sobotę 2 września 1939 roku niemieckie samoloty zbombardowały miasteczka, położone w pobliżu Żelechowa i z karabinów maszynowych ostrzelały ludność, uciekającą w pole.

Gdy Niemcy zjawili się w Żelechowie, rozpoczęli rabować sklepy żydowskie, dzieląc się łupem z polskimi antysemitami. Następnego dnia wypędzili Niemcy modlących się w synagodze Żydów, wrzucając do środka świątyni granaty. Świątynia stanęła w płomieniach, a do wnętrza jej wrzucono znanego w Żelechowie obywatela H. Felhendlera. W kilka dni później Niemcy zapędzili Żydów do kopania grobów na rynku Żelechowa. Trzech Żydów zastrzelili i wrzucili do wspólnej mogiły.

Zbrodniarzom nazistowskim pomagali zatruci antysemityzmem Polacy. Żydzi, którzy uciekali do sąsiednich wiosek, byli okradani i wydawani w ręce żandarmerii niemieckiej. Zaś chłop Kakus własnoręcznie zamordował Jankla Goldcwajga, jego żonę i dziecko. Ten sam Kakus złapał M. Gutermana, przywiązał go do wozu i w galopie pognał do Klaczowa, gdzie Guterman został zamęczony. W podobny sposób postąpili inni chłopi z Lejbą Hochbanem, wydając go w ręce żandarmerii niemieckiej w Żelechowie. W nagrodę otrzymali chłopi cukier i naftę.

Furmanki chłopskie, którymi z żelechowskiego getta przewożono do stacji kolejowej w Sobolewie dzieci i starców żydowskich; 30 września 1942 roku
(zdjęcie z profilu facebookowego Dawny Żelechów)

To samo zrobili chłopi we wsi Okrzeja, wydając w ręce hitlerowców 84 Żydów. Zaś chłop Popłeński ze wsi Koszeń, zabił siekierą kilku znajomych Żydów z Żelechowa.

A gdy nastał dzień wysiedlania Żydów z ghetta żelechowskiego do Tremblinki, gdzie pędzono Żydów na spalenie, polscy antysemici pomagali hitlerowcom, wskazując im kryjówki rodzin żydowskich.

***

Osobny rozdział w gehennie męki Żydów żelechowskich został krwią zapisany przez Armię Krajową, mającą na swym sumieniu nie mniej zamordowanych ofiar żydowskich.

Dnia 14 czerwca 1944 roku oddział A.K’owców zaatakował 30 Żydów i prawie wszystkich wymordował. Żydzi bronili się. W walce został ranny dowódca A.K’owców – Bialicki.

W Wilczysku banda A.K’owców zamordowała kilku Żydów, których ukrywał chłop, zwany Filipkiem. A.K’owcy oświadczyli chłopu, że mają rozkaz ze sztabu, że chodzi o to, aby po wojnie nie pozostał przy życiu ani jeden Żyd.

***

Byli jednak Polacy, którzy Żydom pomagali. Wielu chłopów i robotników przypłaciło za to życiem. Tak naprzykład Stefan Majek, znany komunista, ukrywał Żydów, a gdy o miejscu kryjówki dowiedzieli się hitlerowcy, Majek przewiózł Żydów w bezpieczne miejsce.

Wspaniałym i serdecznym człowiekiem był Edward Turek, aktywny komunista. Ocalił on życie kilku rodzinom żydowskim, przewożąc je z miejsca na miejsce. Za swoje dobre serce zapłacił Edward życiem. Niemcy go zabili.

Było i w Żelechowie kilku dobrych, liberalnie myślących Polaków, którzy z narażeniem własnego życia pomagali Żydom. Do tych Polaków należeli: aptekarz Zwoliński, dr. Kasprowicz, (który leczył Żydów), dobroduszna pani Kaliszek, którą będziemy błogosławić i o niej zawsze pamiętać.

Armia Krajowa nie tylko Żydów mordowała. Od jej kul ginęli także Polacy, których podejrzewano o hołdowanie postępowi. Bandyci z A.K. wykłuli oczy pani Razińskiej, bo jej mąż, robotnik i postępowiec uciekł z miasta. Lecz i on nie uniknął śmierci. – A.K’owcy «rozwalili» go, gdy do Żelechowa powrócił.

***

Niektórzy może sądzą, że Żydzi dawali się pędzić na rzeź jak owce. Otóż tak nie było.

Latem 1941 roku powstała w Żelechowie organizacja, która obrała sobie za cel pomaganie uciekającym z niewoli niemieckiej jeńcom rosyjskim, których zaopatrywano w odzież i żywność. Do organizacji tej należeli Żydzi i Polacy.

W oddziałach partyzantów znajdowali się Żydzi i bohatersko walczyli z nazistowskim okupantem. Nasz partyzant żelechowski Steinhendler wraz z innymi Żydami należał do grupy partyzanckiej Serafina i Iwana. Grupa ta walczyła w okolicach wiosek Złoczew, Jarczew i Mysłów. Podczas jednej z potyczek Steinhendler został ranny w rękę. Wdała się w ranę gangrena. Felczer odciął mu rękę brzytwą. W kilka dni potem Steinhendler znów walczył z Niemcami. Warto wspomnieć o partyzancie żydowskim Aszlaku, który niejednego hitlerowca na tamten świat wyprawił.

Niedobitki ludności żydowskiej w Żelechowie ocaliła Armia Czerwona. Z 8 tysięcy Żydów pozostało tylko 300. Ale i z tych 300 niedobitków, nawet po wyzwoleniu, kilku przypłaciło życiem. Zostali zamordowani przez antysemitów z A.K.

Trzydzieścioro Żydów żelechowskich, którzy przeżyli Holokaust; zdjęcie zrobione w 1946 roku w obozie dla uchodźców w Monachium
(fotografia zamieszczona przez Josha Korna na portalu Reunion68.se)

***

Minęło 10 lat od chwili, gdy nasi bracia żelechowscy ginęli masowo. A dzisiaj znów nad naszymi głowami zawisła wojenna chmura. Sposobi się do wojny i do nowych mordów nazistowskich siepaczy w Niemczech zachodnich. Razem z nimi rwą się do wojaczki niedobitki Armii Krajowej, różni bankruci z pod znaku sanacji i endecji.

Nie wolno nam dopuścić do wojny i do nowych, jeszcze straszniejszych morderstw.

Leo Weiss z Żelechowa”.


Artykuł udostępniony przez Davida Lukowieckiego, mieszkającego w Izraelu potomka Żydów żelechowskich

Wspomniany przez Lajbisza Wajsledera Edward Turek (ur. 1903), wbrew twierdzeniom autora artykułu, nie został zabity przez Niemców, zmarł bowiem w 1945 roku, czyli wiele miesięcy po wyzwoleniu Lubelszczyzny. Spoczął na cmentarzu w Wilczyskach. Za pomoc, jakiej udzielał w czasie wojny Żydom, otrzymał pośmiertnie tytuł „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”. Został on wręczony jego krewnym podczas uroczystości, która odbyła się 20 listopada 2017 roku w Lublinie. Na portalu Polscy Sprawiedliwi, prowadzonym przez Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin”, czytamy o nim:

„Latem 1943 r., przed likwidacją getta w pobliskim Żelechowie, zwrócili się do niego Weinbergowie, Winogradowie, Boruchowicze i Popowscy, prosząc o pomoc. Przed wojną Turek przyjaźnił się z nimi, znał nawet język jidysz. Świadomy ogromnego ryzyka, podjął się udzielenia im pomocy, a do swojej decyzji przekonał także siostrę Juliannę Sokół (1898-1977), jej męża Władysława (1894-1944) i synów Zdzisława i Jana (1926-1969).

Przez rok rodzina Sokołów ukrywała w piwnicy swojego domu we wsi Wilczyska 24 uciekinierów z getta. Edward Turek przez cały ten okres koordynował pomoc i próbował rozwiązać wszelkie problemy wiążące się z tak trudną misją.

W nocy z 22 na 23 czerwca 1944 r. grupa 18 uzbrojonych Polaków wdarła się do gospodarstwa. Według relacji ocalałych był to oddział Armii Krajowej. Zaledwie 10 Żydom udało się uciec. Część z nich wróciła do gospodarzy, lecz 10 lipca, cztery tygodnie przed wyzwoleniem miejscowości, na skutek donosu sąsiadów, do wsi przybyło gestapo. Ukrywających się Żydów rozstrzelano w pobliskim lesie wraz z gospodarzem, Władysławem Sokołem.

Po wyzwoleniu Edward Turek przekazał garstce ocalałych zwój Tory, uratowany przed spaleniem z żelechowskiej synagogi”.

Władysław Sokół
(Fot. internet)

Edward Turek - fotografia nagrobna
(Fot. Katarzyna Rajdaszka)

Oprócz Edwarda Turka tytułem „Sprawiedliwych” uhonorowano także rodzinę Sokołów.  W ceremonii zorganizowanej w auli Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego wziął udział między innymi Josh Korn, syn Dwojry Popowskiej. Powiedział wówczas: 

„Z rodzin Weinbergów, Winogradów, Boruchowiczów i Popowskich na świecie żyje blisko 140 osób. Żadnej z nich by dziś nie było, gdyby nie odwaga Edwarda Turka oraz rodziny Sokołów. Trudno by sobie wyobrazić, że oni i ich potomkowie nie doświadczyliby radości życia, gdyby nie postawa dobrych ludzi”.

Zbliżone informacje do tych, które są na stronie muzeum „Polin” znalazły się w relacjach z lubelskiej uroczystości opublikowanych na łamach lokalnej „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Wschodniego”. Nieco inną i bardziej szczegółową wersję zdarzeń wspomniany Josh Korn podał we wpisie z 8 grudnia 2017 roku na blogu gazety „Times of Israel”, powtórzonym przez portal Reunion68.se (cytuję we własnym tłumaczeniu z języka angielskiego):

„27 września 1942 roku rozeszła się wieść, że 30 września SS zlikwiduje getto. Jego mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że ktokolwiek będzie tego dnia w getcie, zostanie wysłany do obozu zagłady w Treblince.

W ciągu następnych kilku dni około 30 Żydów zostało wywiezionych z getta i ukrytych przez pięć osób: Edwarda Turka, jego szwagra Władysława Sokoła, żonę tegoż Juliannę oraz ich synów Zdzisława i Jana. Turek zorganizował ucieczkę z getta, a Sokołowie umieścili ich w podziemnej kryjówce w pobliskim Stryju i Wilczyskach, gdzie mieli gospodarstwo. Dzięki nim ponad połowa uciekinierów uniknęła pewnej śmierci.

Kilka rodzin żydowskich ukrywało się z powodzeniem przez prawie dwa lata. Jednak w czerwcu 1944 roku ktoś wskazał ich kryjówkę Armii Krajowej, która tropiła Żydów dla pieniędzy (oczywiście w mniemaniu partyzantów Żydzi zawsze mieli dużo pieniędzy). Podczas napadu zginęło piętnaście osób, wiele z nich umarło w ramionach najbliższych.

Pozostali rozproszyli się. Jedni uciekli na pobliskie pola (na szczęście było wtedy lato), inni, jak moja mama, do kryjówek, a babcia i jej dwie córki schowały się w pobliskiej stodole Sokoła, gdzie zaledwie miesiąc później zostały znalezione przez gestapo, uprzedzone przez sąsiadów. Te trzy kobiety – i Sokoła – wywieziono do Żelechowa, przetrzymywano ich tam przez trzy dni, a następnie z zimną krwią zamordowano.

Ponad 70 lat później wspomnienia o tamtych wydarzeniach są wciąż bardzo dojmujące. Wraz ze szczegółami, które odkryte zostały zaledwie dwa tygodnie temu, pozwalają one potomkom, których tam nie było, zrozumieć, jak cienki był margines błędu: jeden z braci Edwarda Turka powiadomił AK o lokalizacji kryjówek...”.

Żadne inne źródła nie potwierdzają tego, że jeden z braci Turków Żydów ratował, a drugi wydał ich na pewną śmierć, nasyłając antysemitów z polskiego podziemia. Bez względu na to, jaka była prawda rodzi się też pytanie, czy coś wiadomo o owym bracie?

Nie wiem, ilu braci miał Edward Turek, natomiast o jednym z nich (jeśli było ich więcej), Janie Tomaszu Turku, działaczu ludowym i członku Batalionów Chłopskich, miałem okazję nieco się dowiedzieć podczas wizyty w Wilczyskach, a nawet w miejscowej świetlicy widziałem jego portret. Namalował go w 1972 roku jego syn Marian Turek (1918-1992), w czasie wojny kapitan BCh, później pracownik Garwolińskiego Ośrodka Kultury oraz wieloletni prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Garwolińskiej, artysta i regionalista.

Marian Turek „Portret ojca” (Jana Tomasza Turka)

(fot. Katarzyna Rajdaszka)

Pamięć o wydarzeniach sprzed osiemdziesięciu lat mocno się już w Wilczyskach zatarła. Miejscowi nie dowierzają, że Żydów mogli zamordować członkowie powszechnie szanowanej Armii Krajowej. Mówią, że zrobili to jacyś bandyci podszywający się pod partyzantów. O tym, że kryjówkę wskazał im jakoby jeden z braci Turków nikt tu nie słyszał.

Tymczasem dla potomków żelechowskich Żydów jest to ciągle żywa i niezabliźniona rana...

W „Księdze pamięci Żydów żelechowskich”, opublikowanej w 1953 roku w Chicago, znajdują się relacje osób uratowanych przez Edwarda Turka i rodzinę Sokołów – Chany Winograd-Cackiewicz i Dwojry Popowskiej. Przytoczę niżej ich fragmenty, które odnoszą się do tamtych wydarzeń oraz przybliżają okoliczności zbrodni w Wilczyskach, dokonanej na Żydach przez przesiąkniętych antysemityzmem polskich bandytów:

Chana Winograd-Cackiewicz

„Chana Winograd-Cackiewicz (Australia):

Przed wojną moja rodzina liczyła osiem osób: rodzice i sześcioro dzieci. Z całej rodziny ocalałam tylko ja. Chcę tutaj opowiedzieć o zagładzie mojej rodziny, moich najbliższych oraz o moich bolesnych przeżyciach z czasów hitlerowskich. (...)

W nocy przed «wysiedleniem» [we wrześniu 1942 roku] wraz z najmłodszą siostrą i moim narzeczonym Elim Rozenkindem poszłam do wioski Stryj do znajomego chłopa Stefana Majka, komunisty. Tam ukrywaliśmy się przez trzy dni. Polacy z Żelechowa, u których Eli miał cały swój majątek, chcąc się nas pozbyć – donieśli do władz niemieckich, że się ukrywamy w Stryju. Zdarzył się chyba jakiś cud, bo nas Niemcy nie znaleźli i nie dostaliśmy się w ich ręce.

Ponieważ cała wioska już wiedziała, że jesteśmy u Stefana Majka, na czwartą noc zaprowadził nas do swojego ubogiego wujka Franka Majka, który mieszkał na kolonii Lipiny koło Stryja. Stefan nie był głupi. Naobiecywał wujkowi bogatą przyszłość i dlatego nas wujek przyjął. Opiekował się nami Stefan.

Siedzieliśmy tam trzy miesiące i nawet dzieci Franka o nas nie wiedziały. Od czasu do czasu widziały, że matka zmniejsza im porcje i gdzieś odnosi część jedzenia. Wtedy zadawali trudne pytania. Matka im odpowiadała, że nosi jedzenie myszom. Wkrótce udało się nam przywieźć wujka i dwóch braci. Niedaleko od nas, w wiosce Wilczyska, ukrywała się rodzina Popowskich i Boruchowiczów. Byliśmy z nimi w ciągłym kontakcie. (...)

To było w lutym 1944 roku. Niemcy znaleźli w Stryju zastrzelonego żołnierza. Oczekiwano na obławy i represje. Nasz Franek przyszedł do nas i zaczął rozpaczać, że teraz już zginiemy, dlatego, że będzie wielka obława z tropiącymi psami. Płakał i prosił, abyśmy się zlitowali nad jego czworgiem dzieci i ich opuścili, bo nasza śmierć jest i tak nieunikniona.

Nie pomogły nasze żadne słowa. Nadzy i bosi po dwudziestu miesiącach bez dziennego światła musieliśmy we trójkę odejść do lasu. Na dworze był mróz i śnieg – było pochmurno. Poszliśmy drogą do Wilczysk, do tej drugiej kryjówki. Normalnie droga trwała trzy godziny. My szliśmy przez błoto i wodę przez dziewięć. Byliśmy jak sople lodu, że trudno było stawiać kroki. Psy na nas szczekały i budziły wszystkie wioski po drodze. Śmiertelny strach nas pchał do przodu. Doszliśmy na miejsce o piątej rano. Chłopi nas zauważyli, jak wchodziliśmy do wyjątkowo szlachetnego gospodarza nazwiskiem Sokół. U niego w kryjówce przebywało szesnastu Żydów.

Powstało zamieszanie. Chłopi wykrzykiwali, że sprowadzą żandarmerię bo u Sokoła się ukrywają Żydzi. Dobry i obrotny komunista Edward Turek postarał się ,aby uspokoić zamieszanie. Zwołał mieszkańców wsi i wytłumaczył im, że Żydzi byli, ale już odeszli. Ten dobry, szlachetny Edward Turek załatwił nam tę kryjówkę. Sokół był jego szwagrem. Turek zmarł po wyzwoleniu na przewlekłą chorobę płuc.

Ja ze swoim narzeczonym i Maniszem Rozenkindem mieliśmy tej nocy opuścić kryjówkę, bo nie było w niej miejsca dla wszystkich. (...)

Nie mając innego wyjścia, wróciliśmy na stare miejsce w Stryju, na kolonie Lipiny, do naszego Franka Majka”.

Dwojra Popowska

„Dwojra Popowska (Australia):

W niedzielę, we wrześniu 1942, w środku nocy zastukano do naszych drzwi i przekazano nam straszną wiadomość, że w środę będzie likwidowane getto. Wyskoczyliśmy wszyscy z łóżek i zaczęliśmy naradzać się, co mamy począć, dokąd iść? Zastanawialiśmy się, jakie mamy możliwości? Wiedzieliśmy dobrze, co działo się z Żydami wywiezionymi z innych gett. Nasze myśli się kłębiły i ogarnął nas strach. Nie było wyjścia. Całą noc przesiedzieliśmy przygnębieni i załamani, jak ludzie skazani na śmierć. Patrzyliśmy na siebie z jednym pytaniem: «Co zrobimy i dokąd pójdziemy?».

Rano wyszliśmy do miasta i przekazywaliśmy tą smutna wiadomość znajomym rodzinom. Ale wszyscy już o tym wiedzieli i byli zrozpaczeni.

Ojciec i brat znaleźli wyjście – pojadą do Wilgi do obozu. To znaczyło, że na jakiś czas przedłużą sobie życie. Rano odjechali. Po drodze spotkało ich wiele nieprzyjemności. Chociaż zostali okradzeni, to jakoś tam dojechali. Mój starszy brat, Lejbel, pozostał w mieście i potem poszedł wraz z innymi Żydami do pracy do wsi Wilczyska.

Ja, moja mama i siostry zostałyśmy w domu, mając nadzieję, że nam też się uda wyjechać do tego obozu, ale wkrótce dowiedziałyśmy się, że kobiet tam nie puszczają.

Tego samego dnia przyszedł do nas znajomy Polak Edward Turek. Prosiłyśmy go: «Uratuj nas. Jesteśmy młode i chcemy żyć». Nadzieja była niewielka ,ale obiecał, że przyjedzie po mnie i po najstarszą siostrę. Obiecałyśmy, że za uratowanie damy to wszystko, co mamy.

Powiedział, abyśmy wyszły z getta tej nocy i umówił się z nami na spotkanie. Pożegnanie z mamą było bardzo dramatyczne i chociaż wiedziałyśmy, że Polak ma przyjść nazajutrz po mamę i siostrę, to obawiałyśmy się, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy.

Mama i siostra dobrze wiedziały, że jest niebezpiecznie wydostać się z getta i bały się, że zginiemy od niemieckich kul. Kiedy zapadła noc, wyszłyśmy z domu z duszą na ramieniu i doszłyśmy aż do wioski.

Turkowi udało się przekonać swoją siostrę, która pozwoliła nam zostać u siebie kilka dni. Zaprowadzili nas do obory i posłali nam na strychu. Poczułyśmy się jednymi z tych szczęśliwych, uratowanych z żelechowskiego getta. Siedziałyśmy w tej oborze z bijącym sercem, ciesząc się, że przecież żyjemy.

W środę rano posłałyśmy gospodynię z listem do mamy. Niestety niedługo wróciła i powiedziała, że miasto jest obstawione żandarmami i wyprowadzają Żydów. Tego dnia już wiedziałyśmy, że nie ma odwrotu. Nie wiedziałyśmy nic o mamie, siostrze, o rodzinie. Tej samej nocy przyszedł Turek i powiedział, że nasz brat żyje i jest u niego w piwnicy. Powiedział, że go przyprowadzi do nas, bo tam jest niebezpiecznie. I następnej nocy go przyprowadził.

Zaczęliśmy prosić naszych gospodarzy, aby zrobili dla nas kryjówkę. No i z pomocą jednego kolegi Turka udało się wybudować kryjówkę. Kopano ją potajemnie w nocy. Po kilkunastu dniach mogliśmy się do niej przenieść.

Rano dostaliśmy list od mamy i siostry, przekazany Edwardowi Turkowi. Pisały, że udało im się uciec w drodze do Sobolewa, ale wszystko im odebrano i są na wsi, a z nimi ciocia Dwojra Jontef.

Nasza radość była wielka, chociaż zmieszana z goryczą. Od razu zaczęliśmy prosić, aby gospodarze i ich przyjęli. Po wielokrotnym odwoływaniu się do ich sumienia zgodzili się i Turek poszedł po mamę. Wrócił zawiedziony, bo mamy już tam nie było. Nie dowiedział się też, co się z nimi stało. Wkrótce przyniósł hiobowe wiadomości, że strzela się do Żydów, a uciekających z kryjówek mordują Polacy. Siedzieliśmy wystraszeni, ze zaciśniętym sercem i pełne bólu.

Później dostaliśmy jeszcze jedną wiadomość od mamy i siostry, że są w niedalekiej od nas wiosce u chłopa, który już ich nie chce przetrzymywać, bo nie mają pieniędzy. Wędrowały kilka dni i nikt ich nie chciał wziąć. Chciały iść do miasta i oddać się w ręce Niemcom i tak to wszystko zakończyć.

Tej samej nocy udało się nam przyprowadzić mamę i siostrę. Spotkanie było nie do opisania. Byłyśmy razem, ale już w innym świecie. W świecie pogrążonym w cieniu śmierci.


Mordercze czyny Armii Krajowej

Prawie dwa lata przeleżeliśmy w ciemnej piwnicy, na wsi u polskich chłopów.

Pewnego razu, a było to 14 czerwca 1944 roku, pamiętam tamten dzień bardzo dobrze, gdyż było to w rocznicę śmierci mojego brata i kolegi Herszla Winograda. Kiedy wieczorem siedzieliśmy u naszego zbawcy, zauważyliśmy przez okno, że zbliżają się do naszego domu Niemcy. Było ich około 30-tu. Szybko skryliśmy się w ciemnej piwnicy. Byliśmy pewni, że Niemcy idą po nas i że teraz już będzie koniec. Zdecydowaliśmy bronić się do końca.

W tej samej chwili usłyszeliśmy kroki w domu i polskie głosy. Pomyśleliśmy, że to Polacy przebrani za Niemców z bronią gotową do strzału. Chrześcijanin, który nas przechowywał głośno zawołał:

«Żydzi nie bójcie się! To są nasi. Polacy! Nic złego wam nie zrobią. Mają tylko rozkaz odebrać broń Żydom!».

My już wiedzieliśmy, czym to pachnie. Wtedy najwięcej Żydów zginęło z rąk AK. Nie mogliśmy nic zrobić. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Bandyci straszyli, że jeżeli się nie poddamy to wrzucą granaty do piwnicy .Zrozpaczeni, wiedzieliśmy, że nie zostało nam nic innego, jak tylko się poddać. Liczyliśmy, że jeszcze może któremu z nas uda się uciec. Ja, moja najmłodsza siostra Mania i Herszel pożegnaliśmy się z pozostałymi i jako pierwsi wyszliśmy z piwnicy do izby. Mordercy rzucili się na nas i odebrali nam rewolwery. Czuliśmy, że czeka nas śmierć. Było nam już wszystko jedno. Mordercy jeszcze szukali u nas złota, ale to zabrali nam już dawno inni. Odprowadzili nas do kuchni i kazali usiąść na podłodze. Minęło kilkanaście minut i nikt nie wyszedł z piwnicy. Kiedy pogrozili, że rzucą granat, wyszedł mój najstarszy brat, który miał zranioną rękę w partyzantce. Siedziałam naprzeciwko drzwi, koło których stał mój brat. Obok mnie stał dowódca AK z bandytą, niejakim Bieleckim. Kiedy rozkazano bratu podnieść ręce do góry, on wyciągnął pistolet i trzy razy wystrzelił. Kulki przeleciały mi nad głową, trafiając dowódcę. Brat wybiegł z domu, ale upadł na progu. Wybuchło zamieszanie i strzelanina. Strzelano ze wszystkich stron. Brat przewrócił się do środka. Podłoga była pełna krwi.

Ci co pozostali w piwnicy próbowali się jakoś uratować. Moniszowi Rojzenkindowi udało się jakoś podkopać i uciekł w pole. Strzelali za nim, ale bez skutku i udało mu się uciec. Biegł za nim Elijachu Rojzenkind, ale jego trafili.

Ja z matką i dwiema siostrami siedziałyśmy i zgrzytałyśmy zębami. Strzelanina ustała. Próbowaliśmy mówić, prosić, ale przy każdej próbie tłumaczenia bili nas kolbami.

Usłyszeliśmy z podwórza krzyk dziewczyny. To była Ryfka Wajnberg, która razem z ciotką Tercą Borychowicz próbowała ucieczki. Obie zastrzelono.

Po krwawym zdarzeniu bandyci spuścili się do piwnicy i wyciągnęli z niej wszystko, co tam nam zostało. Nawet ostatnią koszulę. Potem naradzali się, co z nami zrobić, jak z nami skończyć. Wyciągnęli Nojecha Winograda i go zastrzelili, a jego syn musiał się na to patrzeć. Wzięli się za Herszla. Mama i siostry próbowały go zastawić: «Wiemy co nas czeka i chcemy zginąć wszyscy razem. Nie chcemy się przyglądać śmierci bliskich». Bandyci wytłumaczyli, że tylko chcą go o coś wypytać i że zaraz wróci. Jak tylko wyszli, rozległ się strzał. W międzyczasie stan dowódcy, którego postrzelił mój brat się pogorszył i zaczęli go ratować. Wyszłam z domu. Herszel leżał pod drzwiami. Jeszcze mu biło serce. Błagałam gospodynię, aby mi pomogła go ratować. Wciągnęła mnie do środka, mówiąc, aby się nie pokazywać na ulicy, żeby nikt nie zobaczył, że pozostał jeszcze ktoś żywy. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Myślałam, że oszaleję. Nogi mieliśmy całe we krwi naszego własnego brata. Musieliśmy go pochować. Trwało to do północy.

Nagich i bosych wygnali nas w pole. Miałam dyfteryt, ale w ogóle go nie czułam. Po dwóch latach życia w piwnicy nie byliśmy przyzwyczajeni do świeżego powietrza i zaraz po pierwszym dniu «wolności» wszyscy dostaliśmy opuchlizny.

Co noc chodziliśmy po wodę do rzeki. W nocy wraz ze swoim kuzynem poszliśmy za rzekę prosić chrześcijan o chleb. Nie mogliśmy znaleźć drogi powrotnej. Całą noc chodziliśmy po polu żyta, szukając miejsca, gdzie była mama i siostry. Zajęło nam to cztery dni.

Byłam bardzo niespokojna. Zdecydowałam się pójść i poszukać siostry Herszla, Chany, która była w sąsiedniej wiosce. Wszyscy patrzyli na mnie jak na szaloną. Choć na każdym kroku czyhała śmierć, nie myślałam o niej. Matka i siostra prosiły, abym nie szła, ale ja już byłam zdecydowana. Spojrzałam jeszcze raz na swoich najbliższych i odeszłam. Jakoś trafiłam do tamtego miejsca. Jeszcze dzisiaj, kiedy pomyślę o tamtych okropnych przeżyciach, nie mogę zrozumieć, jak doszłam do tamtej wioski.

Zwróciłam się do Polaków, z którymi się znaliśmy, że chcę się widzieć z Chaną Winograd. Powiedzieli, żebym poczekała przez cały dzień w polu. Więc tak leżałam w ogromnej spiekocie bez kropli wody.

Dopiero wieczorem przyszedł znajomy Polak. Próbowałam go prosić o wykopanie schronu dla mamy i siostry, ale nadaremnie. Sytuacja była bardzo napięta. Obiecał mi, że w nocy przyjdzie Monisz Rojzenkind i zaprowadzi mnie do Chany, a jej posłał kartkę, że żyję i jestem już w tej wiosce. Leżałam w polu aż do północy, kiedy to przyszedł Monisz.

Do Chany musieliśmy jeszcze iść dwa kilometry. Nogi mnie już nie niosły i Monisz mi pomagał. Prosiłam go, aby mnie zostawił w lesie, bo już dalej nie mogę, ale nie ustąpił i tak się dowlokłam na miejsce spotkania z Chaną Winograd. Nikt nie może sobie wyobrazić tego spotkania! Nie mogłam się opanować. Prosiłam, aby ktoś poszedł i powiedział mamie i siostrom, że żyję, ale nikt nie chciał pójść. Wszyscy się bali. Bardzo się niepokoiłam o nie, gdyż pozostawiłam je w polu. Na koniec posłaliśmy Monisza, aby załatwił nam inną kryjówkę. Monisz, który wydostał się z tamtego straszliwego ognia, poszedł w nocy i wrócił rano z wiadomością, że Sokół, gospodarz z Wilczysk, zrobił drugą kryjówkę. Trochę się uspokoiłam.

Zostaliśmy bez pieniędzy, bez możliwości uratowania się. Spaliśmy w małej piwnicy. Było mokro i nie dało się oddychać. Wymyśliłam, aby posłać kogoś do Warszawy do dyrektora browaru Haberbuscha, z którym handlowaliśmy przed wojną i poprosić, aby dał nam pieniędzy. Rodzice wcześniej prosili go o pieniądze, ale nie otrzymali. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. I było wielką niespodzianką, kiedy chrześcijanka wróciła i przywiozła 2000 złotych z wiadomością, że dyrektor powiedział, że jeżeli będę potrzebowała jeszcze kiedyś pomocy, to żebym mu dała znać.

Za kilka dni usłyszałam, jak ktoś przyszedł do domu i powiedział, że zastrzelili mamę i siostrę. Co wtedy przeżyłam, nie da się opisać.

Jak się później dowiedziałam, antysemici donieśli na Sokoła, że przebywają u niego Żydzi. Rano przyjechali Niemcy i zrobili rewizję. Znaleźli mamę i siostry. Odwieźli je razem z Sokołem do Żelechowa do Komendantury i trzymali ich tam trzy dni. Mama prosiła, aby uwolnili Sokoła, że on nie jest winien, że same dostały się do komory bez jego wiedzy. Nic nie pomogło. W nocy 10 lipca 1944 roku ich wszystkich zastrzelili i wrzucili do glinianki.

Po wyzwoleniu rodzina Sokoła wydostała stamtąd swojego ojca. Kiedy później przeprowadzano ekshumację pod kierunkiem żelechowiaka Laksmana i A.B. Jasnego, ekshumowane żelechowskie ofiary, a między nimi matkę i dwie córki Popowskie, pogrzebano według obrządku żydowskiego”.


Źródło: www.jewishgen.org; z hebrajskiego na czeski przełożyła Judith Dunayevski; z czeskiego na polski przetłumaczył Andrzej Cieśla