W małym miasteczku pod Krakowem mieszkała Hania. Dziewczynka bardzo interesowała się światem przyrody. Lubiła czytać książki szczególnie o roślinach. Szczególnie fascynowała się wiosna. Ciekawiło ją obserwowanie, jak wyrastają kwiaty i inne rośliny. Niestety nie miała własnego ogrodu, ale jej babcia i dziadzio mieszkali na wsi, dlatego dziewczynka uwielbiała ich odwiedzać i spacerować po ich ogrodzie. Lubiła też czasem pobawić się w ogrodnika
i popracować w ogrodzie.
Był początek kwietnia. Hania delektowała się coraz piękniejszymi widokami kwitnących kwiatów i coraz częstszymi koncertami ptaków. Bardzo się ucieszyła, gdy dowiedziała się,
że będzie mogła spędzić najbliższy weekend u swoich dziadków.
W piątek, zaraz po lekcjach, pojechała autobusem na wieś. Babcia przygotowała pyszny obiad, który razem z Hanią i dziadziem Hani zjedli na tarasie. Po posiłku dziewczynka, jak zawsze, poszła do ogrodu na przechadzkę. Spacerowała i wpatrywała się w kwiaty, ani trochę nie spodziewając się, że za chwilę stanie się coś niezwykłego. Wtem dziupla, znajdująca się
w drzewie rosnącego w pobliżu, zaczęła lśnić oślepiającym światłem i wyleciało z niej jakieś stworzenie, które na początku błyszczało, tak jak światło wydobywające się z dziupli, ale później Hania spostrzegła, że w świetle pojawia się dziewczyna ze skrzydłami.
– Kim… Kim jesteś? – zapytała Hania.
– No jak to, nie widać? Wróżką, oczywiście. Jestem wróżką kwiatów, a na imię mi Delminda – rzekła wróżka.
– Nie wierzę – powiedziała Hania – Już od dawna nie wierzę we wróżki. One nie istnieją.
– W życiu nie słyszałam niczego głupszego. Zresztą nie mamy czasu. Musisz iść ze mną. Jesteś potrzebna, to ważna sprawa – rzekła wróżka.
– Ale o co chodzi? I gdzie mam iść? – pytała Hania.
– Po drodze ci wytłumaczę, idziemy – odrzekła Delminda i pociągnęła Hanię za rękę.
Obie uniosły się w powietrze, po czym wleciały do małej dziupli, do której zmieściłaby się tylko mała wiewiórka. Dziewczynka nie mogła w to uwierzyć. Frunęły ponad jakimś lasem, trzymając się za ręce.
– Gdzie jesteśmy i dokąd lecimy? – spytała Hania.
– To Las Trolli. Lecimy do królowej Karamelli, potrzebujemy twej pomocy – rzekła wróżka – Zobacz, to Stokrotkowe Wzgórze. Tu zaczyna się Kraina Wróżek. A to Dolina Błękitnej Rzeki. Widzisz ten pałac? W nim mieszka królowa Karamella. Trzymaj się, lądujemy.
Opadły delikatnie na ziemię i weszły do pałacu. W środku czekała już królowa.
– Witaj, Haniu, jak dobrze, że jesteś – rozpromieniła się. – Pomożesz nam uratować wiosnę?
– Co się dzieje? Dlaczego wiosna potrzebuje ratunku? – nie rozumiała Hania.
– Wszystko przez bogradony. To takie niewielkie, ale bardzo złośliwe stworzenia. Rzuciły zaklęcie na lirytki, czyli takie kwiaty i przez to lirytki nie mogą rosnąć w naszej krainie. Bez nich żadne kwiaty nie mogą kwitnąć – rzekła królowa.
– Ale przecież kwitnie mnóstwo kwiatów, bo jest wiosna – zauważyła Hania.
– Masz rację, ale bogradony rzuciły zaklęcie dzisiaj, dlatego kwiaty jeszcze kwitną, jak zwykle. Ale jeśli nic nie zrobimy w ciągu dwóch dni, wszystkie kwiaty uschną i już nie odrosną. Nie zakwitną żadnej wiosny – wytłumaczyła królowa Karamella.
– Wiosna bez kwiatów? To żadna wiosna. Co możemy zrobić? – spytała Hania.
– Jedyny ratunek to zasadzenie lirytek w ogrodzie twoich dziadków. Kiedy urosną, ich zapach dotrze do naszej krainy przez dziuplę i zakwitną także u nas – wyjaśniła królowa.
– Ale jak my to zrobimy w ciągu dwóch dni? Nie słyszałam o takich kwiatach, a dużo o nich czytam. Pewnie bardzo trudno zdobyć ich nasiona – martwiła się Hania.
– To jedyny ratunek. Jeśli chcemy uratować kwiaty, musimy w jakiś sposób zdobyć nasiona lirytek i to do niedzieli – rzekła królowa Karamella.
– Zrobię, co w mojej mocy – obiecała Hania.
Dziewczynka wróciła do domu z pomocą Delmindy, w taki sam sposób, jak w pierwszą stronę. Od razu opowiedziała wszystko babci i dziadziowi. Babcia początkowo nie chciała jej uwierzyć, ale w końcu się przekonała. Dziadzio zaś od razu uwierzył i co dziwne – w ogóle nie był zdziwiony. Jakby już kiedyś spotkało go coś podobnego. Było to możliwe, gdyż mieszkał w swoim domu od urodzenia.
– Ale jak odnaleźć nasiona tych kwiatów? I czy one w ogóle istnieją? – pytała babcia.
– Nie mam pojęcia… - zamyśliła się Hania i rzekła, po krótkiej chwili milczenia: - A może wujek Robert będzie wiedział? Wprawdzie mieszka daleko, bo aż w Szczecinie, ale jest przecież botanikiem i znawcą roślin. Może coś słyszał o lirytkach i wie, jak znaleźć ich nasiona?
Babcia miała wątpliwości, ale zgodziła się na to, by wspólnie zadzwonić do wujka. Mężczyzna, słysząc nazwę rośliny, zastanowił się, a po chwili uśmiechnął się i rzekł, że kiedyś o nich słyszał. Zaczął szukać informacji w książkach. Szukał, szukał, szukał i szukał… W końcu ze smutkiem oznajmił, że przeszukał już wszystkie książki, jakie miał i nic nie znalazł. Hania bardzo się zmartwiła, ale nie mogła nic poradzić. Po zakończeniu rozmowy
z wujkiem wpisała nazwę kwiatów w Internecie, ale nic się nie pojawiło, żadnej informacji. Zapytała babcię, czy nie mają jakichś podręczników lub książek przyrodniczych, ale babcia odparła, że nie mają, gdyż ani ona, ani dziadzio nigdy się tym nie interesowali. Hania była bardzo smutna. Jednak doszła do wniosku, że już nic nie może zrobić. Zaczęła się więc szykować do spania.
Gdy już leżała w łóżku, myślała wciąż o tym, że będzie musiała jutro oznajmić królowej wróżek, że zawiodła – nie dała rady wykonać zadania. Czuła, że nie będzie mogła dzisiaj zasnąć. Nie była ani trochę śpiąca. Minęła już północ, zbliżała się godzina pierwsza w nocy. Nagle zadzwonił telefon! Hania bardzo się zdziwiła, że ktoś dzwoni w nocy, ale nie chciała, by dzwonek telefonu zbudził jej dziadków, więc podbiegła, by go wyłączyć i zobaczyła, że tym, kto telefonuje, jest wujek Robert. Dziewczynka pomyślała, że to chyba coś bardzo ważnego, skoro wujek dzwoni koło pierwszej w nocy, więc odebrała i usłyszała jego głos:
– Znalazłem! Znalazłem! Znalazłem informacje o lirytkach!
– Naprawdę? – nie wierzyła Hania.
– Myśl o tych kwiatach nie dawała mi spokoju i szukałem w jeszcze innych książkach. Znalazłem za komodą stary, zakurzony podręcznik, w którym jest wszystko o lirytkach. Okazało się, że rosną nad morzem, mniej więcej wiem w jakiej okolicy. Niedaleko mieszka mój przyjaciel, spróbuję coś u niego ustalić. Daję słowo, że jutro z samego rana pojadę nad morze, zerwę kilkanaście i przyjadę. Zasadzimy je razem w ogrodzie twoich dziadków. Będę u was wieczorem – obiecał wujek.
– Bardzo ci dziękuję wujku! – Hanię przepełniała wdzięczność i wielka radość.
Rano dziewczynka opowiedziała o wszystkim babci i dziadziowi. Przez cały dzień Hania i jej dziadkowie czekali na wujka Roberta, który w ciągu dnia zadzwonił i opowiedział, że jego przyjaciel mieszkający nad morzem wyjawił mu tajemnicę. Powiedział, gdzie jest ukryta łąka lirytek. Wujek musiał mu zapłacić, żeby móc zerwać kilkanaście kwiatów – takie mają zasady. W taki sposób strzegą swej lokalnej tajemnicy. Wujkowi udało się zerwać kilkanaście sztuk.
Po obiedzie dziadzio usłyszał w radio o wypadku samochodowym na trasie Szczecin – Kraków. Bardzo się wystraszył i zatelefonował do wujka. Na szczęście wujkowi Robertowi nic się nie stało. Stał tylko przez pewien czas w korku, ale dotrze do nich wieczorem – tak, jak obiecał.
Gdy zbliżał się wieczór, Hanię ogarnęło zmęczenie. Ostatnie dwa dni przyniosły wielkie emocje: niepokój, smutek, zmartwienie i oczekiwanie. Wiedziała, że musi czekać na przyjazd wujka, nie chciała spać. Pragnęła wypełnić swą misję do końca. Zbliżała się godzina dziesiąta wieczorem, wujka nadal nie było. Babcia zachęcała wnuczkę, by poszła się położyć, ale Hania nie chciała o tym słyszeć. Wybiła jedenasta wieczorem. Babcia traciła nadzieję, mówiła,
że pewnie wujek znalazł nocleg gdzieś po drodze albo kłamał i nie przywiezie żadnych kwiatów. Babcia wciąż nie mogła uwierzyć w istnienie lirytek. Piętnaście minut po północy na podwórko zajechał samochód wujka.
– Witajcie, kochani! Haniu, szybko, idziemy zasadzić! – zawołał, wysiadając z auta.
Wszystko się zgadzało, wujek miał piętnaście kwiatów, które jeszcze tej samej nocy zasadził razem z Hanią w ogrodzie jej dziadków. Rośliny wyglądały na bardzo zwiędnięte, ale wujek Robert powiedział dziewczynce, że nie musi się martwić. Zapewnił, że jutro będę wspaniale kwitnąć.
Gdy nadszedł słoneczny niedzielny poranek, Hania poszła do ogródka. Nie mogła tłumić zachwytu. Lirytki okazały się przepięknymi jasnoróżowymi kwiatami, które wydawały cudowną woń. Cały ogród pachniał lirytkami. Po śniadaniu, które wszyscy zjedli na trawie
w ogrodzie, z dziupli wyfrunęła Delminda. Wujek i babcia nie mogli uwierzyć własnym oczom. Za to dziadzio Hani tylko się uśmiechnął i rzekł, nie zważając na pełne zdziwienia wyrazy twarzy babci i wujka:
– Dzień dobry, Delmindo! Miło cię znów widzieć. Ile to już lat? Pięćdziesiąt trzy?
– Józio? Ach tak, pamiętam! To ty byłeś tym małym, uśmiechniętym chłopcem, który pomógł nam uratować jesień. Zasadziłeś nasiona dosmilli w swoim ogrodzie – rzekła Delminda.
– Czemu nic nie mówiłeś, dziadziu? Nigdy mi nie opowiadałeś tej historii. Nie wiedziałam,
że dosmille rosną tutaj dzięki tobie – powiedziała Hania.
– Stare, dobre czasy. Od tamtej pory cała Kraina Wróżek jest porośnięta dosmillami. Kiedyś ci opowiem, Haniu. – Mówiąc to, dziadzio puścił do niej oko.
– Tak naprawdę to zasługa mojego wujka – przyznała Hania – i to jemu należą się podziękowania.
– Ależ gdybyś nie zadzwoniła, ja bym nic nie zrobił – uśmiechnął się wciąż jeszcze nie dowierzający temu wszystkiemu wujek Robert.
– To może wujek też by chciał odwiedzić naszą Krainę Wróżek? – zaproponowała Delminda – A może i ty, Józiu chciałbyś odwiedzić znajome okolice? Może razem z żoną? Może pani też da się namówić?
– Czemu nie? – ucieszył się dziadzio Hani.
– Czemu nie? – uradował się wujek.
– Czemu nie? – uśmiechnęła się babcia, która nadal nie mogła w to wszystko uwierzyć.
W ten właśnie sposób odbyła się wspaniała, niedzielna wyprawa, w której uczestniczyła cała rodzina. Podziękowaniom nie było końca. Kraina Wróżek została obsypana lirytkami. Odbył się huczny piknik z królową i wszystkimi wróżkami, było wspominanie dawnych czasów. Babcia zaproponowała królowej, by częściej się widywali – są w końcu sąsiadami. Królowa Karamella bardzo się ucieszyła.
Hania zapamiętała ten weekend, jako najlepszy w swoim życiu. W końcu wszystko dobrze się ułożyło. Za każdym razem, gdy odwiedzała dziadków, a robiła to znacznie częściej niż wcześniej, składała wizytę wróżkom. Rodzice Hani byli z niej bardzo dumni i też poznali królową Karamellę. Od tamtej pory na wiosnę kwitnie mnóstwo przepięknych kwiatów. A co do bogradonów – nauczyły się już, że nie warto rzucać żadnych złośliwych zaklęć. Teraz nawet one uwielbiają patrzeć, jak co roku na nowo wiosenną porą zakwita cały świat.
Julianna Fiejdasz, 7a
– Czy ty też zauważyłeś, że święty Mikołaj jest jakiś dziwny w tym roku? – zapytała Świeczka, elfka, która pilnowała, by wszystkie dziewczynki dostały swoje prezenty.
– Dziwny? Jeśli chodzi ci o to, że chodzi zmartwiony nie wiadomo czym, to tak, zauważyłem – odpowiedział Błysk, elf, który z kolei odpowiadał za to, by swoje prezenty otrzymali wszyscy chłopcy.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, więc w fabryce świętego Mikołaja było mnóstwo pracy. Mimo to wszystkie elfy były radosne i wesołe. Święty Mikołaj zazwyczaj chodził uśmiechnięty, lecz w tym roku, z niewiadomych powodów, coś go trapiło. Świeczka oraz Błysk to zauważyli.
– A słyszałeś, że święty Mikołaj organizuje dziś zebranie, na które mają przyjść wszystkie elfy? – rzekła Świeczka – Odbędzie się o 12:00. Mamy omawiać jakąś ważną sprawę. Może dowiemy się, czemu nasz szef chodzi taki zmartwiony… Ojej, za minutę południe! Lecimy!
Poszli więc. Zebranie rozpoczęło się punktualnie.
– Drogie elfy! – rzekł święty Mikołaj – Jesteście tutaj, bo chciałem z wami omówić ważną sprawę. W tym roku sen z powiek spędza mi pewien problem. Tym problemem są ludzie.
– To, że myślą tylko o sobie?
– I to, że nie liczy się dla nich nic prócz pieniędzy?
– To, że zapomnieli czym jest miłość i empatia?
– Tak, to wszystko racja – przyznał święty Mikołaj – Lecz najbardziej trapi mnie to, że… nie wierzą we mnie. Dlatego właśnie są nieszczęśliwi, dlatego mają tyle problemów. W jaki sposób sprawić, żeby ludzie we mnie wierzyli?
– Moim zdaniem cały kłopot polega na tym, że ludzie zapomnieli, o co naprawdę chodzi
w świętach – rzekł Błysk – Myślą, że jak ubiorą choinkę, obejrzą „Kevina samego w domu”
i zjedzą masę ciastek, to już jest fajnie. Zapominają o tym, że to święto Narodzin Zbawiciela
i najbardziej chodzi w nich o to, że jest to czas, w którym należy zbierać jak najwięcej dobrych uczynków.
– Tak, Błysk ma rację! – rzekła Świeczka.
Lecz inne elfy nie zgodziły się z nimi. Święty Mikołaj też został przy swoim:
– Nie, nie, kłopot polega na tym, że nie wierzą we mnie, jak mówiłem. Użyjmy czarów, tylko co zrobić?… O, już wiem! Kilka elfów poleci ze mną do ludzi i każdy z nich będzie widzialny i będzie ich przekonywał, że święty Mikołaj istnieje i jak nie zaczną w niego wierzyć, to będą nieszczęśliwi. Przecież kiedy ludzie zobaczą elfy, to oszaleją z radości i na pewno uwierzą. Tym sposobem znowu wszystko będzie dobrze i będą wierzyli w świętego Mikołaja!
Wszystkie elfy zgodziły się. Następnego dnia święty Mikołaj zabrał kilka z nich i polecieli saniami do ludzi. Poprosił każdego elfa, by opowiadał ludziom o świętym Mikołaju.
Na zrealizowanie zadania mieli dwa dni.
Po upływie tego czasu, święty Mikołaj spotkał się z elfami i chciał, by opowiedzieli mu, czy udało im się spełnić misję. Jednak elfy miały złe wiadomości – każdy z nich spotkał się
z niezrozumieniem i niedowierzaniem ludzi. Pierwszy elf zdał następującą relację:
– Spotkałem na targu parę z dwójką dzieci. Słyszałem jak rozmawiali i dziewczynka mówiła, iż w szkole słyszała, że święta Bożego Narodzenia polegają na tym, że świętujemy Narodzenie Zbawiciela. Wtedy rodzice jej powiedzieli, że to wydarzenie nie jest udowodnione naukowo, więc lepiej tego nie rozważać. Wówczas podszedłem i powiedziałem, iż jestem elfem, powiedziałem, jak mam na imię, skąd przybywam i że święty Mikołaj prosił mnie, bym mówił ludziom, że on naprawdę istnieje. Wtedy rodzice powiedzieli, że to śmieszne, że przecież święty Mikołaj nie istnieje i jak nie odejdę natychmiast, to wezwą policję.
Drugi elf mówił:
– Widziałem dwoje starszych osób, którzy rozmawiali o swojej córce. Krytykowali jej sposób wychowywania dzieci, ponieważ opowiadała swoim pociechom o świętym Mikołaju, który rozdaje wszystkim prezenty, a dzieci jej wierzyły. Parze seniorów bardzo się to nie podobało, uważali, że ich córka okłamuje swoje dzieci. Wtedy podszedłem, przedstawiłem się, wyjaśniłem, że jestem elfem i powiedziałem, że święty Mikołaj prosił, abym opowiadał o nim ludziom. Wówczas starsza pani odrzekła, iż to nonsens i że przecież nie są już dziećmi, nie dadzą się nabrać. Ja powiedziałem, iż to żaden nonsens i jak nie zaczną wierzyć w świętego Mikołaja, to nie będę szczęśliwi. Wtedy starszy pan, delikatnie rzecz ujmując, nakazał mi się oddalić i nie zawracać im głowy, bo nie mają czasu na bzdury i muszą już iść.
Inne elfy przeżyły podobne historie. Święty Mikołaj był przygnębiony i nie wiedział co zrobić. Wówczas jeden z elfów przypomniał słowa Błyska:
– Może to prawda co mówił Błysk? W pierwszym przypadku rodzice wątpili w cud z Betlejem, powoływali się na naukę, w drugim wątpili w świętego Mikołaja, w pozostałych naszych przygodach było podobnie. Więc Błysk chyba miał rację, ludzie po prostu zapominają o tym, co naprawdę powinni świętować, o co zadbać w te święta, zapominają o tym, że powinni ofiarowywać sobie przede wszystkim dobro. Może spróbujmy zachęcać ich do dobrego.
– Hmmm…. Cóż, możemy spróbować – rzekł święty Mikołaj.
Od tej pory elfy przekonywały ludzi nie do tego, by uwierzyli w świętego Mikołaja, ale przekonywali, że warto czynić dobro. Po paru dniach znów święty Mikołaj spotkał się z elfami i zapytał, czy udało im się zrealizować misję. Pierwszy elf mówił:
– Spotkałem tę samą rodzinę. Na mój widok mama powiedziała, że lepiej będzie, jak całą ich rodzina wróci już do domu, ale ja powiedziałem, że nie chcę ich namawiać do tego, by wierzyli w świętego Mikołaja. Powiedziałem, że nie będę się wtrącać w wychowywanie ich dzieci, ale może warto byłoby przeczytać fragment Biblii i może wtedy coś zmieni się w ich życiu... Wówczas chłopiec powiedział, że nie mają w domu Biblii. Na to tata rzekł, że chyba na strychu leży zakurzona w wielkim pudle i że jak poszukają, to chyba nic się nie stanie.
Drugi elf opowiadał:
– Znów zobaczyłem tę samą parę i od razu starszy pan krzyknął, bym im drugi raz nie zawracał głowy głupotami. Ja na to odpowiedziałem, że nie zamierzam przekonywać ich, że święty Mikołaj istnieje. Powiedziałem też, że jednak ich córka jest dorosła i może po prostu pozwolą jej wychowywać dzieci tak, jak chce. A może jej dzieci uwielbiają te opowieści i to jest ich sposób na miłe spędzanie czasu. Wówczas starsza pani odrzekła, że właściwie od jakiegoś czasu ona też tak myślała, więc może po prostu coś w tym jest. Natomiast starszy pan przypomniał sobie, ze przecież on również opowiadał swej córce o świętym Mikołaju, gdy była mała. Obiecali sobie, że kiedy następnym razem pojadą w odwiedziny do wnuków, sami opowiedzą im o świętym biskupie Mikołaju, który z miłości do innych nieustannie obdarowywał ludzi. Obiecali sobie także, że pochwalą córkę. Kiedy się rozstawaliśmy, starsi państwo byli bardzo rozradowani.
Inne elfy dziwiły się, gdyż wszystkim przydarzyło się to samo. Każdy z nich spotkał tych samych ludzi, co wcześniej i tym razem udało im się przekonać ludzi.
– No, no, moje elfy! Widzę, że się myliłem, i to bardzo! – rzekł święty Mikołaj – Błysk miał rację. Nie zmieniam zdania na temat tego, że ludzie we mnie nie wierzą – to smutne. Jednak zmieniam zdanie na temat problemu ludzi – to, że nie wierzą w świętego Mikołaja, nie jest ich największym problemem. Ludzie i ten świat potrzebują dobra, dobrych uczynków i miłości. Tego im brakuje, nie wiedzą, gdzie szukać miłości. A to przecież proste – gdy zbliżają się Święta Bożego Narodzenia należy zerknąć w stronę stajenki i zdobyć się na spełnienie kilku dobrych uczynków. To cały przepis na odmianę dzisiejszego świata.
Od tamtej pory święty Mikołaj i elfy co roku powtarzają sobie to jedno zdanie: „Gdy zbliżają się Święta Bożego Narodzenia należy zerknąć w stronę stajenki i zdobyć się na spełnienie kilku dobrych uczynków. To cały przepis na odmianę dzisiejszego świata.” Marzeniem świętego Mikołaja i wszystkich elfów jest to, by ludzie zawsze pamiętali o tej prawdzie. To takie proste…
W imieniu świętego Mikołaja i elfów życzę wszystkim Wesołych Świąt!
Julianna Fiejdasz, 7a
Był grudzień, coraz większymi krokami zbliżały się święta Bożego Narodzenia. U Józefy przygotowania szły pełną parą. Józefa kocha okres świąt, zawsze jako pierwsza w kraju ma choinkę, bo już we wrześniu! Kakao z piankami, pierniczki, ciepły kocyk, grube wełniane skarpety, „Kevin sam w domu” - to cała Józefa. Gdy 18 grudnia poszła kupować tonę lampek i świątecznych ozdób do swojego pokoju, spadła na nią dwumetrowa choinka. Nic jej się nie stało, to znaczy tak każdemu się wydawało, a w rzeczywistości to odmieniło całą ją. Z pogodnej optymistycznej Józefy, która czeka z niecierpliwością na Święta, stała się zagorzałą pesymistką, która zrobi wszystko, aby je zepsuć. Postanowiła więc zniszczyć tegoroczne święta.
Zaczęło się od podpalenia sklepu z artykułami świątecznymi. Józefa nie mogła patrzeć, jak każdy wychodzi zadowolony z karpiem lub innym barszczem :D. Gdy Józefa podpaliła choinkę i ogień się rozprzestrzeniał, natychmiast uciekła do domu nieświadoma konsekwencji. Swoje niszczycielskie zapędy przeniosła na swój dom. W sklepie zaś natychmiast przeprowadzono ewakuację i zawiadomiono policje oraz straż pożarną. Tymczasem, gdy Józefa wróciła do domu, nikogo w nim nie zastała. Ucieszona tym faktem od razu pobiegła do kuchni. Wyciągnęła z lodówki wszystkie przygotowane potrawy na święta. Do gołąbków dodała cukru, do barszczu wlała ostry sos, a karpia nafaszerowała szpinakiem, nie oszukujmy się - święta bez tego nie są takie same.
Chwilę potem jej rodzice wrócili do domu, niczego nieświadomi wszyscy wieczorem oglądali serial. W pewnym momencie ten spokój przerwał im dzwonek do drzwi. Była to policja, okazało się że po przejrzeniu monitoringu namierzyli sprawcę zdarzenia. Rodzice Józefy byli zaskoczeni, gdyż po dokładnym wyjaśnieniu sprawy przez policjantów, okazało się, że to wybryk ich córki. Policjanci przesłuchali Józefę i odjechali.
Gdy dziewczyna, na prośbę rodziców, poszła do Lidla wykupić wszystkie karpie,
coś znowu spadło jej na głowę. Straciła na kilka sekund przytomność. Gdy się ocknęła, zrozumiała, że wróciła dawna ONA i… znów kocha święta!
Swoją drogą, ciekawe, co byłoby, gdyby Józefa się nie odmieniła… ;)
Wesołych, moi Drodzy!
Święta Bożego Narodzenia to czas, w którym radujemy się z narodzin Chrystusa oraz spotykamy z rodziną. Możemy wtedy porozmawiać, pośmiać się, usiąść przy wspólnym stole. Podzielić się z innymi uśmiechem czy dobrym słowem. Z tym właśnie powinny nam się kojarzyć te święta. Jednak nie wszyscy ludzie o tym wiedzą. Wielu z nas uważa, że święta to czas, w trakcie którego wszystkie sklepy mienią się kolorowymi, błyszczącymi światełkami, w telewizji co rusz wyświetlane są świąteczne reklamy, na każdym rogu przygrywają świąteczne melodie, a Boże Narodzenie to tylko wielka kolacja, na której podaje się dwanaście potraw. I tylko tyle. Bohater tej historii również nie wiedział, że w czasie tych świąt najważniejsze powinny być: miłość, radość i spokój. Miał na imię Felek, a święta Bożego Narodzenia kojarzyły mu się z prezentami. Przez cały czas, niecierpliwie czekał tylko na upominki, które znajdzie pod choinką.
W ostatnim dniu przed świętami Felek rozmawiał ze swoimi kolegami w szkole o tym, jakie w tym roku dostanie prezenty. Chwalił się, że mama zdradziła mu co nie co na ten temat. Wspomniała o dużych puzzlach z obrazkiem przedstawiającym czołgi. Przypomniał sobie, że mówiła jeszcze o elektrycznym pociągu z torami. Felek nie mógł się już doczekać.
– A wy co dostaniecie pod choinkę? – zapytał kolegów.
– Nie wiem – odpowiedział jeden z jego kumpli, Jacek – Chciałbym, żeby w te święta przyjechała do nas babcia z Warszawy. Wiem, że z jej domu do naszego miasta jest długa droga, ale bardzo bym chciał ją zobaczyć na Wigilii. Tata mówił, że może przyjedzie do nas pociągiem.
– Ja też nie wiem, co dostanę – powiedział drugi kolega, Kacper – Chciałbym w tym roku pomóc mamie w przygotowywaniu kolacji wigilijnej. Ciocia zawsze powtarza, że robię najładniejsze na świecie pierniczki, a dziadziu uwielbia moje pierogi.
Felek zdziwił się, że koledzy nie czekają z niecierpliwością na prezenty – tak, jak on, ale nie myślał o tym długo. Kiedy wrócił do domu, jego rodzice i starsza siostra przygotowywali już wigilijną kolację. Tata kupił choinkę, którą wszyscy razem mieli przystroić. Przywieźli bombki oraz inne ozdoby ze strychu i zabrali się do pracy. W czasie ubierania drzewka zadzwonił telefon. Mama odebrała i odbyła z kimś smutną rozmowę. Felek, jego tata i siostra nie mieli pojęcia, z kim rozmawiała mama. Kiedy skończyła, zaczęli ją wypytywać, kto dzwonił i dlaczego jest taka przygnębiona. Mama odpowiedziała, że babcia zadzwoniła i powiedziała, że dziadek jest w szpitalu. Rano bardzo źle się poczuł i musieli natychmiast zadzwonić po pogotowie. Jeszcze do tej pory nie czuje się najlepiej i babcia przypuszcza, że niestety w te święta nie będą mogli przyjechać. Kiedy Felek usłyszał tą wiadomość, zrobiło mu się bardzo przykro. Przecież bez babci i dziadzia to nie będzie prawdziwa Wigilia. Wszyscy domownicy byli bardzo smutni. Nie szykowali już kolacji wigilijnej tak radośnie, jak zawsze. Nie rozmawiali ze sobą tak wesoło. Nawet Felek, gdy pomyślał o prezentach świątecznych, nie cieszył się już tak bardzo. Co mu po prezentach, gdy nie będzie babci i dziadzia.
Gdy nadszedł wigilijny poranek, w radiu słychać było świąteczne piosenki, wszyscy powinni się radować... Tymczasem rodzina Felka od rana chodziła smutna, atmosfera była ciężka. Nikt nie wyobrażał sobie Wigilii bez dziadków. Ich wizyta to tradycja! I wtedy Felek zrozumiał, że prezenty nie są najważniejsze w święta. Najważniejsza jest miłość i obecność innych. Dopiero kiedy mu tego zabrakło, udało mu się to docenić. I w tym momencie, jakby ktoś machnął czarodziejską różdżką - zadzwonił telefon. Mama odebrała i odbyła z kimś krótką rozmowę. Gdy się rozłączyła, promieniała radością. Okazało się, że zadzwoniła babcia. Dziadziu poczuł się znacznie lepiej. Było tak już wczorajszej nocy. To oznaczało, że jednak przyjadą na Wigilię!
I rzeczywiście tak się stało. Kolację wigilijną wszyscy zjedli wspólnie. Każdy był bardzo szczęśliwy, a najbardziej Felek, który tego roku zrozumiał coś bardzo ważnego. Udało mu się porzucić wielką chęć otrzymania prezentów i za to dostał ten najwspanialszy prezent – obecność bliskich.
Wy też pamiętajcie o tym w każde święta. Najważniejsza jest miłość i bliskość innych osób. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 6a
Dzisiaj Halloween. Józefa, Ferdynand i Marian są bardzo podekscytowani faktem, że już niebawem będą mogli przejść się po ulicach w ciekawych przebraniach i w dodatku dostać za to słodycze. Wszyscy ustalili, iż spotkają się o godz. 19:00 przed blokiem.
Gdy wybiła 19:00, wszyscy czekali już w umówionym miejscu. Józefa była przebrana za dynię, Marian za mumię, a Ferdynand za pająka. Tak ubrani wyszli na ulicę. Tradycja ta nie jest popularna w Polsce, więc nie mieli zbyt dużej konkurencji. Była już 20:00 a oni obeszli już całą okolice, ale dalej było im mało. Postanowili więc posunąć się o krok dalej i wybrać się do innej miejscowości. Niestety, nie mieli pieniędzy,
w związku z tym nie mogli kupić biletów na autobus. Bardzo im zależało, żeby zdobyć więcej cukierków. Pomyśleli, że nic się nie stanie i beztrosko wsiedli bez biletów. Autobus był cały pusty, wszyscy się ucieszyli, lecz ich radość nie trwała długo, bo zaraz na następnym przystanku wsiadł „kanar”. Byli jedynymi pasażerami w autobusie, dlatego też od razu podszedł do nich. Z jego ust padły słowa: „Poproszę bileciki do kontroli”. Starali się wymyślić jakieś wymówki, lecz nic sensownego nie przychodziło im do głowy. W końcu Ferdynand wypalił, że może dać im tylko pouczenie, a oni w zamian obdarują go workiem słodyczy. O dziwo, zgodził się - chyba był fanem słodyczy :D. Wszyscy szybko zapomnieli o sprawie.
W końcu wysiedli w jakiejś małej wiosce. Odwiedzili wszystkie okoliczne domy, jednakże dostali tylko jedną czekoladową monetę, która musiała starczyć na ich troje (warto zaznaczyć, iż wszystkie inne słodycze oddali kontrolerowi). Kiedy mieli już wracać do domu, w oddali zauważyli stary, opuszczony dom. Wszyscy popatrzyli się na siebie, z ich spojrzeń można było odczytać podekscytowanie, strach oraz ciekawość. Kilka sekund później rozpoczęła się dyskusja. Po chwili sprzeczania się doszli do wniosku, że ich ciekawość zwyciężyła strach. Nie minęła chwila, gdy zaczęli iść odważnym krokiem do opuszczonego domu. Kiedy tam dotarli, na starcie wyskoczył zza drzwi jakiś mężczyzna, ubrany na czarno. Wsadził ich do czarnego worka i wyszedł. Józefie i chłopakom wydawało się, że to już ich koniec i mogą pożegnać się ze światem. Po dłuższej chwili porywacz wrócił, przeniósł ich do jakiegoś auta
i wyruszył w drogę. Józefa otwarła worek i zorientowała się, iż jadą białym busem. Po około dwudziestu minutach podróży, porywacz otworzył tylnie drzwi, wyjął czarny worek
i przyniósł do domu. Każdy był już gotowy na odejście z tego świata. Ku zdumieniu dzieci, gdy porywacz otworzył worek, ich oczom ukazali się rodzice Józefy i ich pies – Azor. Wszystko wskazywało na to, że to tato Józefy porwał dzieci dla żartu.
Przygotowała: Gabriela Pawliszak, 5a
Był październikowy, sobotni poranek. Kasia i jej brat – Rafał, razem z rodzicami planowali wycieczkę do lasu. Każdy weekend starali się spędzać aktywnie i wykorzystywali dni wolne na spacery i spędzanie czasu na dworze. Rafała i Kasię fascynowało to, jak jesienią przyroda się przeobraża. Liście na drzewach najpierw zmieniają kolor, później opadają, przygotowując drzewa na zimę. Pojawiają się też kasztany i żołędzie, z których w domu można robić figurki, przypominające ludziki. Postanowili zabrać ze sobą zeszyty oraz ołówki i zapisywać wszystkie jesienne zmiany, jakie zaobserwują.
Wyruszyli zaraz po śniadaniu. Rodzice Kasi i Rafała szli powoli, wdychając pełną piersią chłodne, październikowe powietrze i zachwycając się pięknem przyrody. Dzieci zaś szły szybciej, uważnie się wszystkiemu przyglądając i notując w zeszycie, np. to, że brzoza latem miała jasno-zielone liście, a teraz ma żółte. Mama i tata przyglądali się swoim dzieciom z podziwem i zadowoleniem, byli dumni z ich ciekawości świata. Gdy wreszcie dogonili małych biologów, tata powiedział do nich:
– Widzę, że bardzo was interesuje to, jak wygląda las jesienią.
– Tak – potwierdził Rafał.
– A czy wiecie, dlaczego ten las tak pięknie wygląda? – zapytał tata.
– No… dlatego, że jest jesień – odpowiedziała Kasia. – Na jesień wszystko się zmienia i wygląda bardzo ładnie. Na przykład ta brzoza, jest tak ślicznie żółta.
– Tak, ale zauważyłaś, że ani zimą, ani latem, ani wiosną, ta brzoza nie ma takich żółtych liści? – zapytał tata.
– Tak, zauważyłam – odrzekła Kasia.
– A wiesz czemu właśnie jesienią jest taka żółta? A nie np. zimą?
– No… nie – przyznała Kasia.
– A ty, Rafał, wiesz czemu?
– Też nie wiem – odpowiedział Rafał, który przysłuchiwał się całej rozmowie.
– No to wam opowiem – powiedziała tata – Gdy ja i wasza mama byliśmy dziećmi, mieszkaliśmy w wiosce niedaleko stąd, jak wiecie. Lubiliśmy tu przychodzić i tak samo jak wam, bardzo podobał nam się ów las jesienią. Pewnego razu, przyszliśmy tu na grzyby , rozmawialiśmy wówczas o tym, dlaczego świat jest zawsze taki piękny i kolorowy właśnie o tej porze roku.
I wiecie co się stało? Gdy tak szliśmy przez ten las, ujrzeliśmy w dali drewnianą chatkę. Byliśmy ciekawi, co jest w środku, więc podeszliśmy blisko i zdecydowaliśmy się do niej wejść. Prawda, że tak było?
– Tak, to prawda – potwierdziła mama.
– I wiecie, co było w środku? – opowiadał dalej tata – W środku chatki siedziała Baba Jaga i w kotle mieszała jakąś miksturę. Wystraszyliśmy się i już mieliśmy stamtąd uciec, gdy Baba Jaga odezwała się do nas: ,,Nie bójcie się mnie, nie jestem złą Babą Jagą. Słyszałam jak wędrowaliście przez las i zastanawialiście się, dlaczego świat jest taki piękny właśnie jesienią. To ja wam powiem dlaczego. Gdy byłam jeszcze młoda, tak jak wy, jesień to był smutny okres. Było zimno, noce były długie, hulał wiatr, padał deszcz. Gdy moja matka (miałam wtedy około 17 lat) powiedziała mi, że od teraz zostaję czarodziejką, postanowiłam coś zrobić z tą smutną, szarą porą roku. Nazbierałam w lesie różnych roślin, a w mojej chatce ugotowałam z nich czarodziejską miksturę, po to, by jesień odtąd była kolorowa
i śliczna. | każdej jesieni muszę pilnować tej mikstury, mieszać ją oraz zrywać nowe rośliny
i wrzucać je do niej, aby jej magia nie przestała działać. Tak, to właśnie ta mikstura, którą teraz widzicie”.
Od tamtej pory widzieliśmy już skąd jesień jest tak piękną porą roku. A od teraz wiecie o tym także wy.
– I myślisz, że my w to wszystko uwierzymy? – zapytały dzieci. – Nie jesteśmy już tacy mali
i nie uda ci się wcisnąć nam takich bajeczek.
– Tak? A chcecie wiedzieć, gdzie to było? – zapytał tata. Dzieci odrzekły, że chcą, więc tata zaprowadził ich w miejsce, które pamiętał z dzieciństwa. I…
– O rany! – Kasia i Rafał zobaczyli, że faktycznie stała tam chatka!
– Chcecie wejść do środka? – uśmiechnął się tata.
Dzieci pokiwały głowami i weszły. Jednak szybko wybiegły z chatki i powiedziały:
– W środku była czarownica! Uśmiechnęła się do nas i zaczęła coś mówić, ale uciekliśmy. Czyli to, co mówiłeś, to była prawda?
– No pewnie – rzekł tata.
Odtąd Rafał i Kasia już nie mieli żadnych wątpliwości, co do tego, skąd bierze się piękno jesieni. Mam nadzieję, że od tej pory także Wy będziecie wiedzieli, dlaczego jesień jest tak cudowna oraz kolorowa, a kiedy pójdziecie do lasu i ujrzycie jakąś chatkę, nie bójcie się. Nie w każdym lesie mieszkają złe czarownice. ;)
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 5a
To był piękny, słoneczny dzień w Bydgoszczy. Józefa szykowała się na zakończenie roku szkolnego. Nawet nie wiedziała, czy zda, ale kogo to obchodzi, jak rozpoczynają się wakacje? Jak zawsze zaspała. Ubrała się i wyszła z domu, jeszcze jedząc kanapkę.
Weszła do szkoły i przywitała się ze swoimi siedmioletnimi. Pewnie zapytacie, dlaczego siedmioletnimi, skoro ma czternaście lat? Otóż od siódmego roku życia nie może zdać do pierwszej klasy… z podekscytowaniem odebrała świadectwo, ale i tak nie zdała.. eh.. osiem lat w tej samej klasie, trudno. ALE TERAZ WAKACJE!!! Józefa bez wahania zarezerwowała wczasy na Podlasiu w 1- gwiazdkowym hotelu. Spakowała ubrania i wyjechała traktorem na Podlasie. Wtedy jeszcze nie wiedziała, jakie spotka ją tam szczęście.
Gdy już dotarła na miejsce, od razu wybrała się do największej kałuży w mieście, w której każdy się kąpał. Wtem zobaczyła bogatego, amerykańskiego milionera! Po chwili spostrzegła, że z kieszeni wypadł mu bilet do Los Angeles! Dziewczyna bez wahania wzięła go i pobiegła na najbliższe lotnisko. Na początku nawet nie wiedziała, że ma miejsce w pierwszej klasie. Przypomniała sobie jednak, że jest niepełnoletnia i nie może przecież sama lecieć samolotem. Wyjęła z plecaka kostium starego mężczyzny, dokleiła sobie wąsy, ubrała ciemne okulary i marynarkę. No i… poleciała :D, gdy już znalazła się na miejscu, od razu wskoczyła do oceanu…
Ciąg dalszy przygód zwariowanej Józefy już po wakacjach ;), udanego wypoczynku, niech ta przerwa od szkoły przyniesie Wam wiele przygód i ciekawych doświadczeń!
Gabriela Pawliszak, 4a
Na szczęście wreszcie wakacje! Daria uwielbiała ten czas i bardzo się cieszyła, że w końcu nadszedł. W tym roku na wakacje miała wyjechać do babci i dziadzia na wieś. Dziewczynka większość swojego życia spędzała w mieście, gdyż tam właśnie mieszkała i dlatego każdy wyjazd na wieś był dla niej wielką atrakcją. Wioska, w której mieszkali jej dziadkowie, nazywała się Brukselkowice. Dziadkowie Darii sąsiadowali z pewnym sympatycznym rodzeństwem - Paulinką i Pawłem. Dziewczynka bardzo lubiła się z nimi bawić.
Daria wyjechała do Brukselkowic pierwszego dnia lipca. Po obiedzie, który zjadła z babcią i dziadziem, pobiegła przywitać się z Paulinką i Pawłem. Dzieci długo ze sobą rozmawiały. Nie widziały się przez długi czas i miały sobie tyle do powiedzenia. Mówiły głównie o szkole, o przygodach, wycieczkach, sukcesach, o radościach i niepowodzeniach. Ale kto by się przejmował szkołą, gdy właśnie rozpoczęły się wakacje! Paweł i Paulinka zaproponowali Darii, by nazajutrz wszyscy wybrali się na rowerową wycieczkę do lasu. Dziewczynka bardzo się ucieszyła z tego pomysłu, ale wiedziała, że najpierw musi zapytać babcię o pozwolenie. Po powrocie do domu przedstawiła sprawę. Starsza pani nie była pewna, czy może puścić dzieci do lasu całkiem same, choć wiedziała, że w tym lesie nie ma groźnych zwierząt. Mimo tego, obawiała się zezwolić Darii na tę wyprawę, bez opieki kogokolwiek dorosłego. Na szczęście dziadzio, który wracał z ogrodu chętnie zgodził się pojechać z dziećmi.
Następnego dnia pogoda była piękna. Po śniadaniu dziadzio, Daria, Paulinka i Paweł wyruszyli w drogę. Jechali pewien czas. Na małej polance w środku lasu rozłożyli koc, a na nim sok, wodę i mnóstwo smakołyków: kanapki, owoce, ciasteczka. Zajadali się tym wszystkim ze smakiem i wesoło rozmawiali. Gdy się najedli, dziadzio zaproponował, by pojechali jeszcze bardziej w głąb lasu, żeby pooglądać dziką przyrodę. Może napotkają ciekawe ptaki, które będą mogli obserwować przez lornetkę? Podróżowali na rowerach i patrzyli na ładne, zielone, szumiące drzewa oraz inne rośliny rosnące w lesie. Nagle na środku drogi, kilka metrów przed nimi, tuż za zakrętem, który właśnie minęli, pojawił się… wilk! Prawdziwy wilk. Siedział nieruchomo i wbijał w nich swój wilczy wzrok. Nie wiedzieli, co mają robić. Zatrzymali rowery, nie ruszali się i jak zahipnotyzowani, patrzyli na zwierzę. W pewnym momencie duży, szary wilk powoli wstał i dostojnie, wolno pomaszerował w głąb lasu. Dziadzio oraz dzieci byli bardzo zdziwieni tym niezwykłym spotkaniem. Pełni wrażeń wrócili do domu. Mimo tego, że początkowo bali się, pomyśleli, iż przecież nie każdy może zobaczyć na własne oczy to piękne i dumne zwierzę w naturalnym otoczeniu.
Po powrocie do domu dziadzio i Daria całą tę historię opowiedzieli babci, a Paulinka i Paweł swoim rodzicom. I babcia, i rodzice sąsiedzkich dzieci, byli bardzo zaskoczeni niecodzienną przygodą. Daria pomyślała, że tę historię na pewno zapamięta na zawsze, a opowieść o spotkaniu z wilkiem, z całą pewnością będzie „hitem” tegorocznych wakacji.
Julianna Fiejdasz, 5a
Nadeszła wiosna.
- Chyba czas zrobić cos wiosennego… - pomyślała Józefa z chłopakami.
Zaczęli rozmyślać, czy pójść łapać motyle, czy zacząć karmić kaczki, a może zrobić jakąś własną kryjówkę?! W końcu Ferdynand wpadł na pomysł i powiedział: „Może zróbmy grilla!
Wszystkim ten pomysł bardzo się spodobał i rozpoczęli wielkie przygotowania. Ustalili, że nie będą przepłacać za kiełbasę i postanowili za wszelką cenę znaleźć tę najtańszą na świecie! Jedno z dzieci poleciało w stronę Ameryki, drugie – Chin, zaś trzecie – rezolutna Józefa :D - szukała w Polsce. W żadnym polskim markecie nie było kiełbasy, która spełniałaby oczekiwania Józefy (jej oczekiwania: za 1kg nie można zapłacić więcej niż 1zł), więc postanowiła polecieć na Antarktydę. Pomyślała, że może jakiś Eskimos jej użyczy. Zarezerwowała najtańszy lot z jakiejś chińskiej linii lotniczej.
Józefie w samolocie bardzo się nudziło. Podróżowała jakimś starym samolotem, który ledwo się poruszał. Zaczęła więc oglądać tutoriale na Youtubie, jak nauczyć się czarować. Najpierw obejrzała filmik, jak stać się nieśmiertelną, potem zaczęła sama czarować. Chwilę później samolot się zepsuł i wszyscy z niego wypadli… oprócz jednej osoby - Józefy. Jej, o dziwo, nic się jej nie stało! Jej czary zadziałały! Postanowiła nauczyć się teleportacji i przenieść się ot tak na Antarktydę. Udało jej się to, lecz nie pomyślała o tym, żeby zabrać jakąś kurtkę. Stwierdziła, że zrobi szybką akcję i zdobędzie kiełbasę.
Po kilku godzinach wędrówki wreszcie znalazła jakąś paczkę świeżutkiej kiełbasy. Gdy wyciągnęła po nią rękę, nagle zaatakowała ją banda Indian w maskach! Pewnie zapytacie, skąd na Antarktydzie znaleźli się Indianie? Ciężko powiedzieć. Józefa wyciągnęła gaz pieprzowy, w ułamku sekundy wrogie plemię poległo. Dziewczynka wzięła swoją zdobycz i teleportowała się jak najprędzej do Polski.
Kiedy dotarła do kraju, od razu zadzwoniła do chłopaków, których poinstruowała, jak się teleportować z miejsca, w miejsce i lada moment byli już z nią. Gdy Ferdynand przygotowywał grilla, a Marian rozkładał sztućce i talerze, Józefa nadal czarowała, tym razem swoją lalkę, żeby ta chodziła. Zabawka leżała obok kiełbasy, czary zadziałały, jednak Józefa nie spodziewała się, że na kiełbasę też. Gdy przyjaciele położyli mięso na grillu i poszli po chleb, kiełbasa w tajemniczy sposób zniknęła! Trudno wyobrazić sobie zdziwienie „trójki wspaniałych”. Po chwili zorientowali się, że kiełbasa biega jak oszalała po podwórku. Pomyśleli, że po odbytych podróżach mają omamy i poszli po nową porcję kiełbasy. Nagle obojętne stało się to, ile za nią zapłacą w polskim hipermarkecie. Ku ich zdumieniu przy kasie okazało się, że ich portfele są doszczętnie puste…
Tak zakończył się wiosenny grill i zuchwałość tej trójki :D ;)
Przygotowała: Gabriela Pawliszak, 4a
Dawno temu na świecie nikt nie znał tak ciepłej i pięknej pory roku, jak wiosna. Żyła bowiem wtedy złośliwa, samolubna wróżka o imieniu Ramella. Uwielbiała ona chłód i śnieg. Była czarodziejką o najpotężniejszej mocy ze wszystkich. Nikomu oprócz niej, lód i mróz nie sprawiał radości. Ramiella wiedziała o tym, jednak mimo to, wyczarowywała wciąż zimno i chłody jedynie dla własnej uciechy. Żadna żyjąca wtedy istota przez bardzo długi czas nie zaznała ciepła czy słońca. Wiele z nich przychodziło do uwielbiającej śnieg wróżki i prosiło ją, by sprawiła, żeby wreszcie mrozy się skończyły. Ramella była jednak nieugięta.
Żył wtedy również różowy lis. Było to jedno ze zwierząt o niezwykłej mocy. Jego pożywieniem były promienie słońca. Potrzebował ich, aby móc się odżywiać, a przez Ramellę chłód panował nieustannie. Postanowił wziąć sprawy w swoje łapy. Sam wybrał się do mroźnej wróżki i poprosił o wyczarowanie promieni słonecznych. Ona jednak, oczywiście, myślała tylko o tym, aby jej było dobrze i nie posłuchała różowego lisa.
Magiczne zwierzę stwierdziło, że musi znaleźć inne rozwiązanie. Lis zaczął zatem intensywnie myśleć i szukać wyjścia z sytuacji. Przypomniał sobie, jak kiedyś pewien magiczny kucyk opowiadał mu o czarodziejskich kwiatach, które rosną na największych drzewach na świecie. Podobno mogą spełnić każde życzenie, był tylko jeden warunek: marzenie musiało być mądre i nie działać przeciwko innym. Kucyk mówił, że jeszcze żadne życzenie się nie spełniło, prawdopodobnie dlatego, że żadne nie było mądre i godne spełnienia.
Różowy lis był bardzo odważnym, magicznym stworzeniem. Bez wahania wyruszył w podróż na poszukiwanie ogromnego boru, w którym rosną owe największe w świecie drzewa. Przeszedł mnóstwo łąk i pól, zdobył bardzo dużo gór, przepłynął wiele rzek i jedno morze. Człapał zmęczony przez pustynię oraz szedł przemoczony przez jeden las deszczowy. Nareszcie dotarł do olbrzymiego boru pełnego wielkich drzew. Rzeczywiście wyglądały na największe na świecie. Jednak nie miały ani liści, ani kwiatów. Lis zdziwił się tym, ale i tak był bardzo znużony podróżą, więc szybko zasnął. Był tak zmęczony, że spał wiele, wiele dni. Magiczne stworzenia miały to do siebie, że czasami nawet nieświadomie wykonywały czynności, których inne istoty nie wykonałyby nigdy. Gdy się obudził, po swoim długim śnie, na drzewach rosły kwiaty i liście. Zwierzak zerwał jeden z kwiatków i wypowiedział swoje życzenie:
- Chcę, aby wreszcie śnieg stopniał, chłody dobiegły końca, wyszło słońce i było ciepło.
W chwili, gdy wypowiedział te słowa, zawiał wiatr i płatki kwiatu zerwanego przez Różowego lisa pofrunęły w górę z wiatrem. Był to znak, że jego życzenie się spełniło. Moc kwiatów była silniejsza niż czary Ramelli. Mróz ustał i pojawiło się słońce. Ale Ramella nie była zadowolona. Stwierdziła, że słońce i ciepło mogą być na świecie, ale nie na zawsze - tylko przez pewien czas. Różowy lis zgodził się, wspólnie ustalili, iż chłody będą trwały nie za długo, a potem przez taki sam okres będzie ciepło. Lis poprosił o to magiczny kwiat, który zdobył, a ten sprawił, że właśnie tak się stało. Od tej pory tak miało być już zawsze.
I w ten sposób powstał ten cudny czas, kiedy mrozy się kończą i coraz częściej zaczyna świecić słońce. Tę porę nazywamy wiosną. Kwitną wtedy kwiaty, a na drzewach rosną zielone liście – na pamiątkę wielkich drzew i wyrastających na nich czarodziejskich kwiatków. A tę zimną porę, gdy pada śnieg, nazywamy zimą. Wtedy – tak, jak różowy lis – niektóre zwierzęta śpią, a gdy się budzą – jak on – jest już ciepło i wszyscy wiedzą, że to już wiosna!
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 5a
Józefa zastanawiała się, jak spędzi tegoroczne walentynki. Zazdrościła swoim rodzicom, że są już oficjalnie parą. W tym roku jednak zawzięła się i postanowiła wziąć ślub! Tylko teraz pytanie z kim? Z Marianem czy Ferdynandem?
Natychmiast zadzwoniła do Mariana i Ferdynanda. Umówili się wszyscy w parku, w pobliżu ich domów. Marian niezbyt chciał brać ślub z Józefą, bo miał aktualnie dziewczynę, którą poznał na Fortnite, ale Ferdynand już tak (przyznał się nawet, że podobała mu się od dłuższego czasu). Szybko pobiegł do lumpeksu po jakiś pierścionek. Potem zaprosił do siebie Józefę na rurki z kremem. Gdy je zjedli, Ferdynand wreszcie się oświadczył. Od tej pory zaczęły się wielkie przygotowania, kwiatki, wianki i tak dalej.
Pewnego dnia przyszedł czas na znalezienie wymarzonej sukni ślubnej. Józefa wybrała się do prestiżowego salonu, ale przedtem kupiła sok porzeczkowy, gdyż była bardzo spragniona. Jak się okazało, nie wyszło jej to na dobre…gdy przymierzała suknię i w międzyczasie popijała sok, wbiegł jej narzeczony i plusk! Nagle cała śnieżnobiała suknia stała się fioletowa. Jako że Józefa jeszcze jej nie kupiła, musiała zapłacić 35 tysięcy za kieckę, której i tak nie założy na własny ślub! Co za dramat!
„Spłukana” dziewczyna postanowiła za drobne oszczędności kupić coś w „Chińczyku”. Co prawda zostało jej tylko 11 zł, więc nie mogła być już wybredna. Ku jej zdziwieniu znalazła jakąś sukienkę za 9zł. To nic, że była ona czerwona, najważniejsze, że bardzo strojna, z tiulem i kokardami - idealna!
W końcu nadszedł dzień ślubu. Józefa jak zwykle musiała coś wykombinować i stwierdziła, że jej wejście przed ołtarz musi być niecodzienne. Chciała zlecieć ze spadochronu. Udało jej się częściowo zrealizować ten pomysł, ponieważ jej kuzyn, Stefan, był zawodowym spadochroniarzem. Niestety, nie wszystko poszło po jej myśli, bo zamiast wpaść wprost w ramiona ukochanego, przed ołtarz, wpadła do rzeki! Jednakże, mimo tego incydentu, doszło do ślubu i wszyscy wspaniale bawili się na weselu Ferdynanda i zmokłej panny młodej – Józefy.
Ach, co to był za ślub! Jak to mówią – „Na przypale albo wcale!”
Przygotowała: Gabriela Pawliszak, 4a
Natalia to 12-letnia dziewczynka o długich brązowych włosach i niebieskich oczach. Chodzi do 6 klasy szkoły podstawowej. Nie ma zbyt wielu znajomych. Ze swojej klasy lubi tylko te, jak twierdzi, najfajniejsze osoby - Zuźkę, Monikę, Marlenę i Sarę. Inne dziewczyny uważa za kłamczuchy i plotkary. Chłopaków nie lubi wcale. Wciąż powtarza swoim koleżankom, że płeć brzydka to źle wychowane, niekulturalne dzikusy. Grono koleżanek Natalii było nieduże, ale dziewczynka sądziła, że lepiej mieć mniej koleżanek, ale dobrych i życzliwych, niż więcej, lecz złośliwych i nieuprzejmych.
Jedno w Natalii bardzo dziwiło wszystkie jej koleżanki. Otóż, nie znosiła… walentynek. Tego jednego dnia w roku nienawidziła najbardziej ze wszystkich. Dlaczego? Nikt dokładnie tego nie wiedział. Kiedy ją o to pytano, zawsze wzruszała ramionami i odpowiadała: ,,Bo nie.”. Może to dlatego, że w każdej kartce, którą do tej pory dostawała na walentynki, było napisane po prostu: ,,Wesołych Walentynek” i tyle.
Co roku, z okazji “Serduszkowego Święta”, w szkole Natalii były organizowane różne zabawy. Wszystkie klasy dzieliły się w tym czasie na grupy i wspólnie bawiły. Tego również Natalia nie znosiła. Innych niezmiernie cieszyły te zabawy i już tydzień przed walentynkami wszyscy rozmawiali o nich z podekscytowaniem.
Tego roku wszystko było jak zwykle – nic się nie zmieniło. W dzień walentynek, po lekcjach, w sali gimnastycznej rozpoczęły się zabawy. Najpierw były tańce do składanki muzycznej. Później różne wróżby walentynkowe przygotowane przez dziewczyny ze starszych klas. Następnie nadszedł moment wyczekiwany przez wszystkich, czyli czas na podarowywanie sobie nawzajem walentynkowych kartek z życzeniami. Tej zabawy Natalia nie lubiła najbardziej ze wszystkich. Gdy inni, niezwykle podekscytowani, podchodzili do swoich skrzynek na kartki, Natalia do swojej podeszła z niechęcią. Zaczęła wyciągać z niej wszystkie kartki z życzeniami. Była tam różowa kartka ozdobiona niebieskimi sercami od Zuźki. Była też kolorowa, ozdobiona brokatem od Moniki, jasnozielona kartka od Sary oraz srebrna w czerwone kropki od Marleny. W środku wszystkich tych kartek były życzenia ,,Wesołych Walentynek”. To zupełnie nie zdziwiło Natalii, choć i tak była trochę zawiedziona. Już chciała westchnąć i powiedzieć, że oczywiście nic się nie zmieniło, że jak co roku dostała kartki od tych samych osób, z takimi samymi życzeniami, gdy nagle… spostrzegła, że na dnie skrzynki leży jeszcze jedna kartka. Była fioletowo-różowa ze złotymi wzorkami. Od kogo mogła być? Zaskoczona Natalia otworzyła ją i przeczytała życzenia, znajdujące się w środku:
Droga Natalko!
Z okazji Walentynek życzę Ci: szczęścia, radości, uśmiechu, pomyślności i spełnienia marzeń.
Natalia pierwszy raz dostała takie życzenia. Jednak ten, kto je napisał, nie podpisał się. Kto to mógł być? Czy może Emilia, która była bardzo złośliwa i ciągle kłóciła się z Natalią? Albo Karolina, która była bardzo nieśmiała i nigdy nic do Natalii nie mówiła? A może jakiś chłopak? Natalia myślała, że to chyba mało prawdopodobne, ale może… Czy tę kartkę walentynkową mógł podarować jej Paweł, który był mistrzem w matematyce i historii? A może Igor, który zawsze wygrywa mecze piłki nożnej i bardzo szybko biega? Chyba żadna z tych osób nie mogłaby podarować mi takiej kartki – myślała Natalia. Więc kto to zrobił? Nagle dziewczynce przyszła do głowy pewna myśl!
- A jeśli tę kartkę wrzucił do skrzynki ten nowy uczeń z mojej klasy, Leszek?
Natalia mało o nim wiedziała, bo w ogóle się do niej nie odzywał. Był nieśmiały, cichy i poważny. Na lekcjach wykazywał się swoją wiedzą, ale tylko czasami. Spojrzała w jego stronę. Leszek uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.
Od tej pory Natalia lubiła walentynki i otrzymywane w tym dniu kartki. Nawet jeśli były w nich tylko krótkie życzenia, Natalia wiedziała, że dostaje je od osób, które po prostu ją lubią. Tak, jak kartka od tajemniczego nadawcy, który zdecydował się podarować ją właśnie jej.
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 5a
Tego roku Franek i jego młodsza siostra – Gabrysia wyjątkowo niecierpliwie czekali na śnieg. Zima była ich ulubioną porą roku i uwielbiali wspólnie bawić się wśród zimowej scenerii. Różniło ich tylko to, że Gabrysia wierzyła w to, że ulepione ze śniegu postacie mogą ożyć – mogą zacząć się ruszać i mówić ludzkim głosem. Franek nie wierzył w tego rodzaju zjawiska, zwyczajnie naśmiewał się z siostry i powtarzał:
- Przecież tak może zdarzyć się tylko w bajkach! Jesteś już za duża, żeby wierzyć w takie rzeczy!
Gabrysia jednak w ogóle nie przejmowała się tym, co mówił brat i dalej wierzyła w to, że ożywanie śniegowych postaci jest możliwe.
Tak więc mijał dzień za dniem, a śnieg wciąż nie padał... Jednak pewnego grudniowego poranka, ku wielkiej radości dzieci, za szybą pojawiły się pierwsze płatki śniegu! Już tego samego dnia po południu, Franek razem z Gabrysią wybiegli na podwórko, by nacieszyć się mięciutkim, białym puchem. Postanowili ulepić bałwana. Najpierw wspólnie utoczyli największą kulę. Później każde z nich ulepiło jeszcze po jednej, mniejszej. Tak powstał tułów bałwana i jego głowa. Następnie Franek przyniósł z ogrodu kilka kamyków. Dwa z nich posłużyły jako oczy, a reszta jako usta. Gabrysia zabrała ze spiżarni dorodną marchewkę umieściła ją w miejscu na nos. Dzieci dostały też od taty stary kapelusz dziadka, znaleziony nie dawno na strychu. Wylądował on na samym czubku śniegowej, bałwanowej głowy. Mama dała im czerwony szal, który kiedyś należał do jej ciotki. Dzieci owinęły nim chłodną szyję bałwana. Jako ręce posłużyły dwa patyki, które Franek znalazł w drewutni. Bałwan był gotowy! Wyglądał wspaniale. Nawet rodzice widzieli go z kuchennego okna.
Zmęczone zimowymi wojażami dzieci wróciły do domu na obiad. Bałwan został na podwórku, niczym jego strażnik.
Tego wieczora, jak zwykle, gdy tylko na niebie pojawiły się gwiazdy, Franek i Gabrysia udali się łóżek. Oboje szybko zasnęli, jednak Franek miał bardzo dziwny sen. Otóż śniło mu się, że bałwan, którego razem z Gabrysią ulepili… ożył! Zaczął się ruszać i mówić. Franek był bardzo zdziwiony. Gdy się obudził, odetchnął z ulgą i powiedział:
– Co za szczęście, że to był tylko sen, a bałwan jest tylko bałwanem. Nie potrafi mówić, ani się ruszać.
Aby upewnić się, czy tak jest naprawdę, zerknął przez okno w stronę bałwana… Ten zaś… uśmiechnął się do niego i pomachał rączką z patyka! Po chwili otworzył usta i przemówił:
– Czy jesteś pewien, że nie umiem mówić ani się poruszać?
Franek otworzył szeroko oczy i usta. Był osłupiały. Nigdy nie doświadczył takiej sytuacji. Słyszał o tym tylko w bajkach, ale był przekonany, że tamto, to jedynie wymyślone historie. W końcu zdołał wykrztusić z siebie kilka słów:
– To ty umiesz mówić?
– Jak widać – odpowiedział wesoło bałwan. – A co, myślałeś, że wszystkie bałwany tylko stoją w ogrodach i patrzą tempo przed siebie?
–Taak… - rzekł niepewnie Franek.
– Byłeś w ogromnym błędzie! Bo widzisz, Franku, jeśli ktoś w coś bardzo mocno wierzy, tak jak twoja siostra, to może się zdarzyć niejeden cud! – odparł bałwan. – Mam nadzieję, że będziesz o tym pamiętał. Na mnie już czas, pora znów zamienić się w zwykłego bałwana, który milczy, zamiast mówić i stoi bez ruchu, zamiast się poruszać.
– To ty tak potrafisz? – zdziwił się ponownie Franek.
– No pewnie – rzekł bałwan. – A więc żegnaj Franku! – Bałwan uśmiechnął się swoim kamykowym uśmiechem – I pozdrów ode mnie Gabrysię!
Już po chwili, znowu stał się śniegowym, nieruchomym bałwanem, tkwiącym pośrodku białego teraz, trawnika. Franek natomiast długo jeszcze spoglądał na niego z rozdziawioną miną. Jednak od tamtej chwili wiedział już, że kiedy mocno czegoś się pragnie, może zdarzyć się prawdziwy cud…
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 5a
Dzień przed Wigilią Józefa, Marian i Ferdynand rozmyślali nad kolacją wigilijną. Po prostu nie mogli się już doczekać Józefa i Marian umówili się na lepienie bałwana. Gdy spotkali się, zaczęli myśleć, gdzie zbudują bałwana. Po chwili zastanowienia Józefa wymyśliła, żeby zrobić go pod oknem Ferdynanda. Chłopiec, zawsze gdy wstaje rano, patrzy przez okno, więc pomyślała, że będzie mu po prostu miło.
Ferdynand wstał i jak zwykle wyjrzał przez okno. Ujrzał ulepionego bałwana i bardzo się przestraszył, ponieważ wieczorem oglądał film o zombie i wyobraził sobie, że to postać z filmu. Mimo to chłopiec cieszył się - w końcu nastał ten dzień, czyli 24 grudnia.
Parę godzin później wszyscy się rozeszli na kolację wigilijną. Wszystko potoczyłoby się normalnie, gdyby nie to, że Józefa dostała jakąś różdżkę od babci. Babcia powiedziała jej, że jest magiczna. Józefa po posiłku poszła do swojego pokoju i poczuła ogromną ciekawość wypróbowania prezentu od babuni. Wypowiedziała zaklęcie i przez pięć minut nie działo się nic szczególnego, ale zaraz potem pod okno Józefy przybiegły renifery. Bez zastanowienia Józefa wsiadła na jednego z nich i po krótkim czasie jazdy zobaczyła swoich przyjaciół – Mariana i Ferdka. Renifery biegły parę dobrych godzin. Dzieci przemierzały na nich ocean, lasy, miasta, aż wreszcie dotarły do siedziby św. Mikołaja. Na początku Józefa i Marian chcieli wejść grzecznie i się przywitać, ale Ferdynand wpadł na pomysł, żeby okraść świętego Mikołaja, zabrać wszystkie prezenty i „nawiać”. Nie musiał długo namawiać przyjaciół, bo ci ochoczo przystali na jego propozycję. Musieli jednak obejść cały dom dookoła, żeby rozejrzeć się, którędy najlepiej się włamać. Nagle Marian znalazł drabinę. Weszli na dach i zobaczyli uchylone okienko. Gdy już wdarli się przez nie do środka, okazało się, że trafili do sali z prezentami. Pomieszczenie to było wypełnione po brzegi prezentami. Wszyscy zaczęli wynosić tyle, ile się tylko da, ale nie wiedzieli, iż są obserwowani za pomocą kamer przez samego św. Mikołaja! Kiedy już rozmyślali, w jaki sposób przedostać się przez ocean do domu, stanęli przypadkowo na płytkę, która uruchomiła alarm. Mikołaj wyszedł ze swojej „bazy” związał „młodocianych przestępców” czerwoną wstążką do prezentów i wpakował do ogromnego prezentu, po czym wysłał do kraju.
Od tej pory wszystko wróciło do normy. Trójka wspaniałych zapamięta tę historię na długo. Jak myślicie? Czy wyciągnie z niej jakieś wnioski? O tym przekonacie się w kolejnym opowiadaniu ;)
Przygotowała: Gabriela Pawliszak, 4a
Jesień 2021
Dawno, dawno temu, w pięknym lesie mieszkała czarodziejka. Jej zadaniem była ochrona całego świata przed złem. Wypędzała wszelkie ciemne moce i dzięki temu pomagała ludziom, zwierzętom oraz roślinom. Wówczas na świecie panowała piękna, kolorowa jesień.
Pewnego dnia czarodziejka zauważyła, że ludzie w ogóle nie szanują lasu i ciągle go niszczą. Depczą rośliny, krzywdzą zwierzęta i zostawiają w lesie dużo śmieci. Czarodziejka postanowiła stworzyć duszki leśne, które miałyby jej pomagać w ochronie lasu.
Podniosła do ręki żółty liść brzozy, wyszeptała zaklęcie i w mgnieniu oka liść zmienił się w pierwszego duszka. Stworzonko uśmiechnęło się i pomachało rączką czarodziejce. W ten sam sposób czarodziejka wyczarowała pozostałe trzy duszki. Drugiego stworzyła, zmieniając w duszka szyszkę, która spadła z drzewa, trzeciego, zamieniając w miłe stworzonko mały, dębowy żołądź, a czwartego wyczarowała, zmieniając w sympatyczną postać – czerwony koralik jarzębiny.
Gdy duszków było już czterech, czarodziejka powiedziała im, że ich zadaniem będzie pilnowanie, aby ludzie nie niszczyli lasu, a gdy zobaczą, że jakiś człowiek będzie krzywdził przyrodę, mają natychmiast go upomnieć.
Duszki były posłuszne czarodziejce i wykonywały jej polecenia. Gdy tylko zobaczyły, że jakiś człowiek robi coś złego, zaraz go upominały i tłumaczyły, jak należy postępować w lesie. Duszki leśne powstrzymywały ludzi, kiedy ci polowali na zwierzęta, wzniecali ogniska w lesie, zrywali zbyt dużo roślin, cięli drzewa, rozrzucali po lesie papierki po słodyczach, butelki po napojach oraz inne śmieci. Ludzie poprawili swoje zachowanie i słuchali pouczeń duszków. Czarodziejka była bardzo szczęśliwa z tego powodu, że las stał się dużo ładniejszy, od kiedy stworzyła nowych ,,stróżów” lasu.
Ten miły stan trwał jednak tylko przez pewien czas. Z każdym nowym dniem, czarodziejka zauważała, że ludzie mają coraz więcej różnych nowoczesnych przedmiotów i coraz bardziej skupiają się na nich. Zaczęli coraz więcej czasu spędzać, używając tych urządzeń i zapominali o tym, w jaki sposób naprawdę warto spędzać czas wolny. Z tego powodu również coraz mniej szanowali las. Gdy tam przychodzili, ciągle korzystali ze sprzętów elektronicznych. Zaczęli znów niszczyć przyrodę, a kiedy duszki leśne upominały ich, ludzie ciągle lekceważyli te pouczenia. Duszki leśne nie wiedziały co mają robić! Postanowiły poradzić się czarodziejki.
Czarodziejka długo zastanawiała się nad tym, jak zaradzić nowym problemom. W końcu wymyśliła rozwiązanie! Powiedziała duszkom, aby teraz, gdy już ludzie zaczęli ich ignorować, już nie pouczały grzecznie, tylko zaczęły płatać im psikusy. Wytłumaczyła dokładnie, jakie to mogą być dowcipy. Duszkom spodobał się ten pomysł, gdyż uważały go za skuteczne rozwiązanie.
Duszki leśne zabrały się do płatania ludziom figli. Pierwszy duszek, gdy zobaczył, że pewien chłopak używa telefonu, porwał mu urządzenie i położył go na drzewie. Drugi duszek, gdy ujrzał dziewczynę rzucającą w krzaki wypalonego papierosa, natychmiast ukradł jej czapkę oraz szalik i pozwolił, aby frunęły razem z wiatrem. Dziewczyna musiała je gonić i biegać po całym lesie. Trzeci duszek, kiedy zobaczył, że mężczyzna wyrzuca butelkę po oranżadzie przy drzewie, potrząsnął konarami i na głowę mężczyzny opadła cała masa żołędzi. Czwarty duszek, gdy ujrzał, jak kobieta zostawia w lesie plastikowe opakowanie po ciasteczkach, sprawił, że ni stąd, ni z owąd, wylało się na nią trochę wody.
Duszki leśne bardzo dobrze wywiązywały się ze swoich zadań. Niektórzy ludzie wreszcie zrozumieli, że źle postępują i poprawili swoje zachowanie, przeprosili za wszystko. Jednak inni nadal nie rozumieli, że są nieuprzejmi wobec przyrody, wobec duszków leśnych i wobec czarodziejki. Ona zaś wybaczyła błędy zarówno tym ludziom, którzy przeprosili i żałowali, jak i tym, którzy dalej tkwili w przekonaniu, że nie robią nic złego. Niemniej uznała, że wszyscy ludzie muszą ponieść konsekwencje swoich niewłaściwych zachowań.
Dlatego do dzisiaj ludzie nie mogą korzystać ze wszystkich darów lasu. Czarodziejka zaczarowała wiele roślin, które stały się trujące dla człowieka. Muchomory zdobią las swoimi pięknymi, czerwonymi kapeluszami, ale nie mogą zostać bezpiecznie zjedzone przez żadnego człowieka. Z powodu przewinień ludzi, żaden człowiek od tego czasu nie spotkał już duszków leśnych ani czarodziejki. Jednakże wróżka chciała zostawić ludziom coś dobrego, dlatego (i tak jest do dziś) ci, którzy przychodzą do lasu, by spędzać czas wśród przyrody, zostają obdarzeni pięknem przyrody, radością z powodu przebywania w nim i wolnością od cywilizacji. Czarodziejka zaś razem z leśnymi duszkami, chociaż już się ich nie spotyka, zawsze czuwają, aby w lesie ludziom było miło i bezpiecznie.
Przygotowała: Julianna Fiejdasz, 5a
Jesień 2021
Józefa wstała rano i popatrzyła w kalendarz. „Dzisiaj Halloween!”, krzyknęła i zbudziła wszystkich sąsiadów, w tym Mariana i Ferdynanda. Szybko do nich zadzwoniła i umówili się, że o 11:00 idą na zakupy. Gdy już wszyscy się ubrali, zjedli śniadanie itp., spotkali się pod blokiem i poszli do wielu sklepów. Kupili różne żelki, chrupki, pianki – oczywiście halloweenowe. Józefa kupiła sobie kapelusz czarownicy, Ferdynand maskę wampira, a Marian jakiejś zjawy.
Nastała już godzina 18:00, więc wszyscy zaczęli się szykować. Józefa do swojego kapelusza pożyczyła od babci długą, fioletową suknię i namalowała sobie pryszcze na nosie. Na nogi włożyła czarne, szpiczaste buty na obcasach. Ferdynand do maski wampira ubrał czarny szlafrok mamy i polał się keczupem. Marian zaś dopasował do swojej maski obcisłe, czarne ubrania i narzucił na siebie szatę w tym samym kolorze. Wszyscy wzięli duże wiadra na cukierki i tak przygotowani spotkali się przy bloku.
Zaczęli straszyć przy ul. Dyniowej. Obeszli już całą, powtarzając rozkoszne: ,,Cukierek albo psikus” :D, lecz nikt nie wybrał psikusa, a oni mieli straszną ochotę, by spłatać komuś figla. Później poszli na ul. Sardynkową, lecz i tam nikt nie wybrał psikusów, każdy dawał po woreczku cukierków. Mieli już dwa pełne wiadra i ledwo chodzili. Przenieśli się w okolice ul. Cukierkowej i powiedzieli, że to już ostatni rejon straszenia. Obeszli wszystkie bloki, wszystkie mieszkania. W dalszym ciągu nikt nie wybrał psikusa, ale nie zauważyli jeszcze jednego mieszkania, należało ono do państwa Cukierkowych. Pomyśleli, że jak mają tak na nazwisko, to też pewnie dadzą im cukierki. Mimo to postanowili zapukać. Gdy państwo Cukierkowi otworzyli drzwi, Józefa, Ferdek i Marian powiedzieli chórem: ,,Cukierek albo psikus!”. Ku ich zdziwieniu państwo Cukierkowi wybrali psikusa. Trudno jest sobie wyobrazić, jak dzieci się ucieszyły. Pan Cukierkowy zamknął drzwi. Po chwili Pani Cukierkowa wyszła na spacer z psem. Józefa, Marian i Ferdynad śledzili ją, żeby móc wreszcie zrobić jej psikusa i oblać ją zieloną farbą. Kobieta weszła do sklepu, po pięciu minutach wyszła z niego identyczna pani, tak samo ubrana, więc Józefa oblała ją farbą. Okazało się, że była to siostra bliźniaczka pani Cukierkowej, która jest policjantką. Pani policjantka odwiozła „trójkę wspaniałych” do domów, a w ramach kary dzieciaki musiały odkupić jej zniszczony mundur . Następnego dnia Józefa, Ferdynand i Marian uznali, że należy pójść do Pani Cukierkowej i przeprosić ją za ten incydent z jej siostrą bliźniaczką w roli głównej. Pukali do jej drzwi chyba dwadzieścia minut. Gdy kobieta nadal nie otwierała, zajrzeli do domu obok, aby zapytać jej sąsiadki, czy nie otwiera im celowo, czy może gdzieś wyszła. Gdy sąsiadka otworzyła, była bardzo zaskoczona pytaniem dzieci. To, co im odpowiedziała, zmroziło im krew w żyłach. Okazało się, że państwo Cukierkowi od dawna nie żyją, a w ich opuszczonym domu nikt już nie mieszka. Zginęli bowiem w wypadku samolotowym 2 lata temu…
Przygotowała: Gabriela Pawliszak, 4a