6 stycznia, Warszawa
Jako człowiek zapobiegliwy, już dobrze ponad rok temu wymyśliłem sobie prezent na 50. urodziny – wycieczkę do Australii, czyli do jednego z najodleglejszych miejsc na Ziemi, do których może dotrzeć zwykły zjadacz chleba (bo Antarktyda jest z całą pewnością poza moimi możliwościami). Gdy klamka zapadła, że udaję się na antypody, pomyślałem, że mógłbym wrócić do domu, lecąc dalej na wschód, dzięki czemu okrążyłbym nasz glob, co dodatkowo uatrakcyjniłoby moją wyprawę. Dzięki temu spełniłbym dwa wielkie życiowe marzenia – przekroczyłbym równik i zobaczył jaśniejący nad krainą kangurów Krzyż Południa, a także odbył podróż dookoła świata, jak Fileas Fogg czy inni bohaterowie książek Juliusza Verne’a, które od najmłodszych lat zarażały mnie poznawczą pasją.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem i ruszam właśnie w drogę. Bez pośrednictwa biura podróży i jakiegokolwiek towarzystwa. W ciągu trzech tygodni szwendania się pokonam ponad 45 tysięcy kilometrów. Najbardziej posmakuję Australii, ale zatrzymam się także na trochę w Malezji, Nowej Zelandii, na Tahiti oraz zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
7 stycznia, Dubaj
Życie pisze swoje scenariusze. Miałem lecieć przez Malezję, ale w Stambule, gdzie miałem przesiadkę, pomyliłem czas lokalny z warszawskim, spóźniłem się na samolot do Kuala Lumpur i koniec końców wylądowałem w Dubaju. Najważniejsze jednak, że tą czy inną drogą zdążam do wyznaczonego celu, a największe miasto Zjednoczonych Emiratów Arabskich też jest na tyle ciekawe, że warto mu było poświęcić dzień zwiedzania. Stolica Malezji musi poczekać na inną okazję.
Zamiast Petronas Towers zobaczyłem Burdż Chalifa, czyli najwyższy budynek na świecie, mający 828 metrów wysokości i 163 piętra. Stoi on w otoczeniu szklanych wieżowców, lśniących w słońcu nawet w czasie zimy, która tutaj odpowiada mniej więcej naszemu latu. Dziś było 25 stopni, na niebie snuły się tylko pojedyncze, rachityczne chmurki, wypielęgnowane ogrody i trawniki wokół budynków tonęły w kwiatach.
W Dubaju na każdym kroku widać wielkie pieniądze, nie z samej ropy, ale też z biznesu i turystyki. Świadczą o tym nie tylko nowoczesne drapacze chmur. Jeżdżą tu drogie samochody, nie ma śmieci, tak charakterystycznych dla krajów arabskich, wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej ulokowane są jeden za drugim luksusowe hotele.
Na odcinku między innymi symbolami tego miasta, czyli Burdż al-Arab, wieżą przypominającą żagiel, i Palma Dżamira, sztuczną wyspą w kształcie palmy, nie znalazłem żadnej ogólnodostępnej plaży. Gdy wszedłem na jedyny dostępny od ulicy kawałek brzegu, zostałem natychmiast wyproszony przez pilnującego piasku strażnika. Próżno też wypatrywałem jakichś sklepów czy punktów gastronomicznych. Prawie nikt tam nie spacerował, a skoro ludzie tylko przemieszczają się klimatyzowanymi pojazdami oraz przebywają w chłodzonych wnętrzach willi i ośrodków wypoczynkowych, to po co jakaś społeczna infrastruktura?
Ogólnie jednak Dubaj to bardzo przyjazne miasto, dobrze zorganizowane i łatwo dostępne. Z lotniska do centrum i innych części metropolii można dojechać automatycznym metrem – punktualnym, czystym, wyposażonym w różne udogodnienia, jak ruchome chodniki i przeszklone naziemne tunele łączące stacje z oddalonymi od nich ciągami komunikacyjnymi. Najdłuższy taki korytarz spina kolejkę z wieżowcem Burdż Chalifa i przylegającym doń wielkim centrum handlowym Dubai Mall.
Wędrując po nim, można się zgubić, tyle ma poziomów i zaułków. Drogę do poszczególnych miejsc pomagają znaleźć czytelne oznaczenia. Nie wiedzieć czemu, najmniej jest wskazówek, jak trafić do wejścia do najwyższego wieżowca świata. Trochę się nachodziłem, zanim zlokalizowałem punkt, z którego wjechałem na 124. piętro, by podziwiać nocną panoramę miasta. Gdy na powrót znalazłem się na poziomie gruntu, miałem okazję obejrzeć pokaz tańczących fontann.
Cieszę się, że udało mi się zobaczyć to pod wieloma względami niesamowite miasto, wyrosłe na pustyni przeobrażonej w zieloną oazę, będące skupiskiem ludzi różnych nacji i kultur, co rzuca się w oczy na każdym kroku. Najmniej zdaje się być tu Arabów, wyróżniają się oni za to zasobnością i poziomem życia. Na ich oraz licznie reprezentowanych Europejczyków dostatnią egzystencję pracują całe rzesze Azjatów, którzy przybywają tu za chlebem. Dla nich to miejsce życiowej szansy. Dla takich jak ja turystów to warta obejrzenia błyskotka.
8 stycznia, Perth
Mój pierwszy napotkany eukaliptus. A w jego koronie mnóstwo rozwrzeszczanych ptaków. Powietrze rozgrzane do 35 stopni. Podoba mi się to!
9 stycznia, Perth – Melbourne
Od kilku godzin mamy piękny słoneczny dzień. A ja znowu w drodze, bo życie jest wielką podróżą. I znowu na lotnisku, bo Australia jest tak wielka, że do przemieszczania się po niej najdogodniejszym środkiem lokomocji jest samolot. Szymon Drobniak, swego czasu wykładowca na uniwersytecie w Sydney, a obecnie profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego w zeszłym roku gościliśmy w „Alternatywach” podczas Festiwalu Nowe Oświecenie, pisze o tym tak:
„Latanie w Australii to nie obrzęd, uroczystość celebrowana od czasu do czasu, uświęcona trudną do zaakceptowania ceną i poczuciem robienia czegoś, co robi na co dzień niewielu. Dla Australijczyków jest to równie naturalne jak wskakiwanie do porannego autobusu. Australia, odizolowana od reszty świata jak mało które państwo, polega na lataniu właśnie, nie tylko w ruchu międzynarodowym. Zabawne to trochę, zwłaszcza kiedy pomyślimy o przezwisku, jakie otrzymała dawno temu. Oz. Kraina, do której można się dostać – i z której można uciec – tylko lecąc. Wewnątrz własnego kraju Australijczycy również przemieszczają się głównie samolotami; podróż pociągiem jest dostępna jedynie na krótkich trasach, w dużych aglomeracjach, gdzie składy kursują między zaludnionym centrum i podmiejskimi sypialniami. Podróż samochodem – cóż, trudno sobie wyobrazić taką wycieczkę przez australijski interior. Aby nie stanąć w dziczy z braku paliwa, trzeba by wieźć ze sobą przynajmniej kilka kanistrów benzyny. Latanie to po prostu część australijskiego stylu życia, co zresztą sami Australijczycy uwielbiają powtarzać. Stylu życia, który – powiedzmy to sobie szczerze – Australijczycy kochają. Wciąż w ruchu, ze wzrokiem zafiksowanym gdzieś na horyzoncie, często overseas. Bo w Australii rzadko mówi się «za granicą». W kraju oblanym ze wszystkich stron oceanem wyjeżdża się właśnie «za morza»” („Czarne lato. Australia płonie”, Wołowiec 2021).
***
Osłuchuję się z australijskim angielskim i próbuję uchwycić jego charakterystyczne cechy, szczególnie w zakresie artykulacji, odróżniające go od bardziej nam znanych wersji brytyjskiej i amerykańskiej. Ta ostatnia jest gardłowa i niedbała, czasami wręcz niewyraźna dla niewprawnego ucha, nad Tamizą mówią elegancko i czysto, tutejszy język jest zaś miękki, śpiewny i kołyszący. Bliżej mu do wymowy słyszanej na Wyspach, niż w Stanach, co nie dziwi, biorąc pod uwagę silne związki historyczne i kulturowe łączące Australię z Wielką Brytanią, choć różnic między tymi dwoma odmianami angielszczyzny jest oczywiście wiele. No i to charakterystyczne „Aaaji-a”, od którego zaczyna się tu wiele wypowiedzi, taki zlepek głosek bez znaczenia, towarzyszący zbieraniu myśli i poprzedzający jakieś konkretne zdanie. Przeciągnięcie, wzniesienie i kadencja. Fonetyczny znak rozpoznawczy mieszkańców antypodów.
***
Po czterech intensywnych dniach, podczas których cały czas byłem w drodze, bieganiu po miastach i kilku lotach samolotem, w których spędziłem dwie noce z rzędu, dziś wreszcie, przyleciawszy do Melbourne, mogłem nieco odsapnąć. Zanim jutro ruszę podziwiać stolicę stanu Wiktoria, drugie co do wielkości miasto Australii (5 mln mieszkańców), zdam raport z mojego pierwszego spotkania z antypodami.
Po dziesięciu godzinach lotu z Dubaju ujrzałem przez okno samolotu zarysy jakże ważnego dla mnie południowego kontynentu. Ileż ja się o nim naczytałem w dzieciństwie, napatrzyłem się na odwzorowujące go mapy! Najważniejszą literacką podróż przez Australię odbyłem z bohaterami „Dzieci kapitana Granta” Juliusza Verne’a, poznając geografię, faunę i florę oraz historię odległego kontynentu, przede wszystkim zaś przebieg jego odkrywania i kolonizowania przez Europejczyków. I teraz wreszcie sam dotarłem na drugą stronę naszego globu!
Przygodę z Australią rozpocząłem od Perth, położonego przy ujściu Rzeki Łabędziej do Oceanu Indyjskiego. To stolica stanu Australia Zachodnia oraz czwarte pod względem populacji miasto w tym kraju (zbliżone do Warszawy – około 2 mln mieszkańców).
Ze względu na perturbacje z połączeniami, o czym już wspominałem, na zobaczenie tego miasta zostało mi tylko późne popołudnie i wieczór, zamiast całego dnia, jak planowałem. Rzuciłem więc rzeczy w hotelu i popędziłem co tchu na stację kolejki, takiego naziemnego metra, którą dotarłem do centrum. Pierwsze kroki skierowałem do ratusza. To historyczny budynek, zbudowany w latach 1867–1870. Dla mnie był on ciekawy także dlatego, że w 1914 roku goszczeni byli w nim dwaj wybitni Polacy – antropolog Bronisław Malinowski oraz pisarz i malarz Stanisław Ignacy Witkiewicz. Co tu robili?
Do Australii, skąd mieli popłynąć na Nową Gwineę, Malinowski i Witkacy wyruszyli jako uczestnicy wielkiego wydarzenia naukowego i towarzyskiego – kongresu British Association for the Advancement of Science. Przebywali tu od 21 lipca do 10 września 1914 roku.
4 sierpnia, dzień po tym, jak dowiedzieli się, że wybuchła I wojna światowa, Witkacy, Malinowski i inni członkowie stowarzyszenia zostali zaproszeni na obiad przez burmistrza i radę miasta Perth, a bankiet odbył się w ratuszu. Wieczorem tego samego dnia wszyscy wsiedli na statek do Adelajdy. Później trasa ich objazdu wiodła przez Melbourne, Sydney i Brisbane. Następnie Witkacy odpłynął do Europy, Malinowski zaś udał się prowadzić badania wśród „dzikich”, jak wówczas nazywano nieznających cywilizacji europejskiej mieszkańców tropików.
Malinowski, choć miał bardzo nowoczesne podejście do badanych plemion, nie był odosobniony w podejściu do ludów tubylczych, które dziś razi paternalizmem. Podobnie mój ukochany Juliusz Verne. Mimo że nie można go nazwać białym suprematystą, pozwalał sobie na takie wynurzenia, jak to z powieści „Pani Branican” z 1891 roku:
„Plemiona przebywające na terytoriach północnej części kontynentu australijskiego są niezmiernie straszliwe. Niedawno (...) doszło w tych okolicach do nowych aktów ludożerstwa. Załoga holenderskiego statku z Groningen, oszukana przez fałszywe sygnały tubylców z Wyspy Bathursta, została wymordowana i pożarta przez te dzikie bestie. Czyż nie jest prawdą, że to jedyne miano, które do nich pasuje? Ktokolwiek stanie się ich jeńcem, może być uważany za przeznaczonego na najbardziej przerażający rodzaj śmierci!” (tłum. Andrzej Zydorczak).
Wracając zaś do Perth, to niedaleko ratusza stoi wprost na chodniku, bez żadnego postumentu, niepozorny pomnik założyciela tego miasta Jamesa Stirlinga (1791–1865) – brytyjskiego oficera marynarki i pierwszego gubernatora Australii Zachodniej. Wspomina o nim szwedzki dziennikarz Sven Lindqvist w pod wieloma względami wstrząsającej książce „Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją” (tłum. Irena Kowadło-Przedmojska, Warszawa 2010), która towarzyszy mi podczas podróży do Australii:
„Taki właśnie zielony i ponętny kraj ukazał się oczom kapitana Jamesa Stirlinga, gdy po raz pierwszy w 1827 roku postawił swoją stopę na zachodnim wybrzeżu Australii. Myślał, że trafił do raju. Wspólnie z młodym właścicielem ziemskim Thomasem Peelem założyli firmę, która przyrzekała każdemu imigrantowi dwadzieścia mórg ziemi za cenę trzech funtów. Stirling nie wiedział albo nie liczył się z tym, że ziemia miała już właścicieli i gospodarował na niej lud, który znał wszystkie jej tajemnice. Dla niego była to «terra nullius»”.
W innym miejscu Lindqvist wyjaśnia, co znaczy ów termin i jak go pojmowano w odniesieniu do Australii:
„Terra nullius. Z łaciny terra, ziemia, teren, kraina, i nullius, niczyj.
A więc: ziemia niczyja, terytorium, które nie należy do nikogo. W każdym razie do nikogo, z kim trzeba by się liczyć. (…)
Pusty obszar. Obszar niezamieszkany. Obszar, który wkrótce będzie niezamieszkany, bo zaludniają go niższe rasy, skazane zgodnie z prawami natury na wymarcie. Terytorium, na którym liczba rdzennej ludności jest lub wkrótce będzie tak znikoma, że nie stanowi żadnego problemu.
Terra nullius. Termin prawny stosowany w XIX wieku dla usprawiedliwienia podboju przez Europę wielkich terytoriów. Przywoływany najczęściej jako argument na rzecz obrony brytyjskiej inwazji na Australię”.
Szwedzki dziennikarz pisze jeszcze o Stirlingu i ludziach, którzy z nim przypłynęli:
„Pierwsi osadnicy przybyli w 1829 roku. Nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, co ich czeka. Utknąwszy na wybrzeżu, marzli w czasie zimowych sztormów, z kolei latem cierpieli od ukąszeń muszek i komarów. Ich meble gniły z wilgoci, a przydzielanie ziemi odbywało się w ślimaczym tempie. Po kilku latach spędzonych w namiotach na wybrzeżu większość osadników skapitulowała i ruszyła dalej, do Sydney. Jednym z nielicznych, którzy pozostali na miejscu, był Thomas Peel. Mieszkał sam w kamiennym szałasie na sześciuset czterdziestu kilometrach kwadratowych ziemi”.
Ów Peel oraz Stirling zapisali też mniej chlubną kartę w dziejach kolonizacji Australii. Wzięli udział w jednej z największych w tej części kontynentu masakr Aborygenów. Dziś mówi się i pisze o tym coraz głośniej, ale przez prawie dwa stulecia nikt nie zawracał sobie głowy dramatem tubylców. Imieniem pierwszego gubernatora nazwano pierwszy park w mieście, będący małym ogrodem botanicznym. Rosną tu imponujących rozmiarów eukaliptusy, figowce i araukarie. Pomiędzy nimi rozlokowane są siedziby najważniejszych instytucji – rezydencja gubernatora, siedziba rady miasta i sąd najwyższy. Przy Strirling Gardens stoją sympatyczne rzeźby kangurów, zaś w chodnik biegnący wzdłuż parku wmontowano tablice upamiętniające zasłużone dla miasta osoby. Jedna z nich poświęcona jest pierwszemu gubernatorowi Australii Zachodniej.
Zaraz za bramą do Stirlings Gardens znajduje się pomnik w kształcie niewielkiej piramidy, który szczególnie mnie zainteresował, gdyż upamiętnia sześć milionów ofiar Holokaustu. Zaiste nie spodziewałem się takiego upamiętnienia na antypodach, w dodatku o tak nietypowym kształcie i w historycznie nieoczywistym miejscu.
Z Ogrodów Stirlinga poszedłem nad Rzekę Łabędzią podziwiać rozświetlony ‘skyline’ nowoczesnej metropolii oraz powłóczyłem się po historycznym centrum, zaskakująco, mimo wczesnej wieczornej pory, opustoszałym, w którym wciśnięte między współczesne szklane wieżowce stoją zabytkowe budynki w stylu kolonialnym. Pamiętają czasy dawnego, niepozornego Perth – miasta położonego na światowym uboczu. Choć dynamicznie się rozwijającego.
W 1856 roku Perth uzyskało prawa miejskie, w 1877 roku połączone zostało linią telegraficzną z Adelajdą, czterdzieści lat później doprowadzono tu kolej, a na przełomie XIX i XX wieku miasto przeżyło rozkwit w związku z odkryciem w jego pobliżu złóż złota. Dziś ma status prężnej metropolii, ale nadal jest to jedno z najbardziej odosobnionych miejsc na świecie. Od najbliższego większego skupiska ludzi w Australii, czyli wspomnianej Adelajdy, oddalone jest o przeszło 2100 km w linii prostej (a 2600 km drogą lądową).
10 stycznia, Melbourne
Cały dzień chodziłem dziś po Melbourne i jestem nim zachwycony! To bodajże najładniejsze ze współczesnych (bo do historycznych go nie porównuję) miast, jakie w życiu widziałem! Czuje się tutaj przestrzeń – wszerz i wzwyż. Ulice są szerokie i ocienione wysokimi drzewami. Nad nimi górują smukłe wieżowce, pomiędzy którymi od czasu do czasu widać przycupnięte wiekowe, jak na Australię, budynki z cegły. No i ta zieleń! Wszechogarniająca, soczysta, egzotyczna! Park obok parku, mnóstwo roślin, jakich nigdy w życiu moje oczy nie oglądały. A wszystko to skąpane w słońcu, które jednak nie pali, bo jego zapędy przyhamowuje przyjemna bryza.
Miasto przecina rzeka Yarra, tocząca zabarwione na brązowo (ze względu na gliniaste podłoże) wody i przyciągająca mieszkańców oraz turystów, którzy tłumnie gromadzą się na Southbank, czyli czymś w rodzaju warszawskich Bulwarów Wiślanych. Choć to kilkumilionowa metropolia, wszędzie stąd blisko, nie licząc rozległych przedmieść mieszkalnych. To, co w stolicy stanu Wiktoria najważniejsze – muzea, zabytkowy dworzec kolejowy Flinders Street Station (najstarszy w Australii, otwarty w 1854 roku), XIX-wieczny ratusz, gmach Royal Exhibition z 1880 roku, siedziba parlamentu stanowego, uniwersytet, biblioteka, katedra oraz dziesiątki wieżowców z biurami i hotelami – jest w zasięgu godzinnej wędrówki. A komu zdzieranie zelówek nie w smak, może wsiąść do krążących po ulicach tramwajów.
Melbourne to wreszcie jedno z miejsc odgrywających bardzo ważną rolę w powieści „Dzieci kapitana Granta”. Leży nieco poniżej 37 równoleżnika (co na półkuli północnej, w Europie, odpowiada mniej więcej położeniu Palermo), wzdłuż którego posuwali się, okrążając Ziemię, bohaterowie powieści Juliusza Verne’a. Ale to jest istotne tylko dla mnie...
Miejscem, które bardzo chciałem zobaczyć, będąc w Melbourne, był Królewski Ogród Botaniczny. Już zmierzając w jego stronę, doznawałem zachwytu na widok rosnących w sąsiednich parkach roślin, które nawet nie zawsze mają polską nazwę. Oblepione ciemnopomarańczowymi kwiatami drzewo zwane czerwoną gumą (Corymbia ficifolia), nie mniej widowiskowy kasztanowiec przylądkowy (Calodendrum capense), którego obfite kwiatostany przypominają trochę drobnopłatkowe magnolie, wyglądający nieco jak hibiskus tak krzew chwały (Pleroma semidecandrum), wielkie grubosze kanaryjskie (Aeonium canariense) – to tylko niektóre z nich. A w samym ogrodzie to już prawdziwy zawrót głowy! Rośliny znane u nas jako doniczkowe, na przykład aloesy i figowce – tu strzelające na wiele metrów w niebo! Urzekające kształtami drzewa butelkowe, odurzające zapachem drzewa herbaciane, endemiczne araukarie – przy nich palmy to czysty banał. I wszędzie różne ziela i byliny. Można by godzinami je wszystkie kontemplować!
Nad okolicą ogrodu botanicznego góruje Shrine of Remembrance – mauzoleum upamiętniające żołnierzy australijskich poległych podczas I wojny światowej. Nieco ociężała budowla, w kształcie piramidy z greckim portykiem, jest doskonałym punktem widokowym, z którego można podziwiać panoramę centrum Melbourne.
Poszedłem też do Fitzroy Gardens, pierwszego publicznego parku w Melbourne (otwartego w 1862 roku), by zobaczyć najstarszy budynek w Australii, czyli dom rodziców sławnego kapitana Jamesa Cooka (1728–1779). Zbudowano go w 1755 roku w angielskiej wsi Great Ayton. W 1933 roku został rozebrany i przetransportowany do stolicy stanu Wiktoria, gdzie go cegła po cegle odtworzono. W ten oto sposób żeglarzowi, który położył wielkie zasługi dla odkrycia i brytyjskiej kolonizacji południowego lądu, przeniesiono tu kawałek ojczyzny i obok rodzinnego gniazda ustawiono jego pomnik.
Nie samą przyrodą człowiek żyje, ale także sztuką, wybrałem się więc do National Gallery of Victoria, gdzie mają trochę obrazów europejskich mistrzów, takich jak Rembrandt, Rubens, Matisse, Degas, Manet, Monet, Renoir, Picasso, Dali, Modigliani. Nie one mnie jednak zachwyciły, już bardziej nieliczne dzieła tubylców, lecz sposób organizacji przestrzeni ekspozycyjnej. W większości sal klasycy zostali przemieszani ze współczesnymi twórcami, w odpowiednim kontekście, co pozwala widzieć pewne procesy w ich ciągłości i dynamice.
Najbardziej jednak urzekło mnie podejście do dzieci, które Muzeum Narodowe Wiktorii traktuje na równi z dorosłymi. W każdej sali są przeznaczone wyłącznie dla nich odpowiednie przestrzenie oraz informacje, a wiele pomieszczeń oddanych zostało wyłącznie we władanie maluszków. To się nazywa wychowanie przez sztukę i do sztuki!
11 stycznia, Melbourne
Łukowianie znajdą się na końcu świata. Spotkałem się wczoraj z mieszkającą w Melbourne Anną Gawronski. Tak jak jej brat, a mój znajomy, Jan Karwowski z Kopenhagi, jest córką Dwojry Obrączki i Józefa Karwowskiego, który w podłukowskiej wsi Aleksandrów podczas okupacji ukrywał grupę Żydów, zamordowanych później przez polskich bandytów. Uratowała się tylko jego przyszła żona, a i ją próbowano zabić, i to już po wojnie. Ktoś postrzelił ją na ulicy w Łukowie. Na szczęście uratował ją doktor Leon Kiernicki, który również pomagał wielu Żydom.
Anna tak jak i ja urodziła się w Łukowie. Gdy miała 19 lat, dołączyła do matki i rodzeństwa w Danii, a potem wyemigrowała do Australii. Do dziś miło wspomina nasze rodzinne strony i z sentymentem opowiada o swoim dawnym życiu.
***
Miasta to nie wszystko, udałem się więc na wycieczkę wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Australii, drogą zwaną Great Ocean Road. Ta malownicza trasa o długości 243 km, pomiędzy miejscowościami Torquay i Allansford w stanie Wiktoria, wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi oraz majestatycznymi klifami, jest jedną z najważniejszych tutejszych atrakcji turystycznych. To także swego rodzaju miejsce pamięci poświęcone żołnierzom australijskim, którzy zginęli w czasie I wojny światowej. Budowa drogi rozpoczęła się w 1919 roku i brało w niej udział około 3 tysięcy weteranów.
Jak wszyscy, którzy tu przybywają, podziwiałem zjawiskowe formacje klifowego wybrzeża, ze słynną grupą skał stojących „po kolana” w wodzie, czyli Dwunastu Apostołów w Port Campbell, moczyłem nogi w Oceanie Indyjskim (sięgającym Cieśniny Brassa między Australią i Tasmanią), a także otwierałem szeroko oczy ze zdziwienia na widok gigantycznych paproci drzewiastych w lesie deszczowym Melba Gully, stanowiącym część Parku Narodowego Great Otway. To żywe skamieliny, rodem z epoki dinozaurów. Nasze leśne i domowe paprocie są ich skarlałymi krewnymi.
Olbrzymie paprocie to jedne z wielu występujących tylko w Australii i Oceanii roślin. Choć nie jestem botanikiem, co chwilę „odkrywam”, dla czystej poznawczej przyjemności, kolejne endemiczne gatunki. Zatrzymując się kilka razy przy Great Ocean Road, wypatrzyłem kilka kolejnych.
Pobocza dróg porasta obficie mirt miodowy (Melaleuca armillaris). Jego nazwa nie jest przypadkowa – puszyste kwiatostany tego krzewu wydzielają bardzo intensywny słodki zapach, który przyciąga chmary pszczół. Ludzi z kolei mogłyby skusić czerwone owoce krzewu solnego (Chenopodium candolleanum), przypominające czerwone porzeczki, jednak nie tak jak one dobre, choć mimo ich goryczy stanowiły podobno element diety Aborygenów. Lepiej smakują duże jak nasze mirabelki fioletowe jagody lnianej lilii (Dianella congesta), którą można wypatrzyć zarówno wśród dzikich traw, jak i w przydomowych ogródkach. Do jedzenia nie nadaje się z kolei krzak poduszkowy (Leucophyta brownii), ma za to walory estetyczne. Kuliste plątaniny łodyg, zwieńczone małymi kuleczkami, jakby szyszkami, ładnie się prezentują na rabatach i w skalniakach.
Wspomniany już przeze mnie wcześniej prof. Szymon Drobniak pisze w książce „Czarne lato. Australia płonie”:
„Australia może się pochwalić unikalną fauną i florą. Osiemdziesiąt cztery procent jej ssaków, czterdzieści pięć procent ptaków, osiemdziesiąt dziewięć procent gatunków przybrzeżnych ryb i osiemdziesiąt pięć procent roślin to kontynentalne endemity, gatunki znane tylko z tej części świata. Czy to właśnie sprawiło, że szczególnie rozwinęło się tu poczucie odpowiedzialności za przyrodę? Spotkałem się z wieloma Australijczykami, rozmawiałem też z przyjezdnymi i imigrantami – i mogę powiedzieć, że przeciętny mieszkaniec tego kraju ma ogromny szacunek do jego przyrodniczych zasobów”.
12 stycznia, Melbourne
Czas opuścić gościnne zielone wybrzeże Wiktorii i udać się do serca Australii, na spalone słońcem pustkowie (dziś prognoza pokazuje tylko 38 stopni). Alice Springs i Uluru, kraino Aborygenów – przybywam!
14 stycznia, Alice Springs
Zaraz po wylądowaniu w Alice Springs i odebraniu z wypożyczalni samochodu ruszyłem autostradą przez pustynię do Uluru (prawie 500 kilometrów), by zdążyć przed zachodem słońca, wtedy bowiem święta góra Aborygenów przybiera najbardziej krwawą barwę, choć i bez tego świetlnego wspomagania odcina się od spłowiałego krajobrazu swym intensywnie rdzawym kolorem.
Udało mi się dotrzeć na czas i zanim rzuciłem się fotografować i filmować Ayers Rock, jak nazwali tę górę biali osadnicy, patrzyłem jak urzeczony na tę masę piaskowca, której nie zdążyła jeszcze pokonać erozja, wyglądającą jak wielkanocna baba, albo wyrzucony na brzeg wieloryb. Oto stałem u stóp jednego z najbardziej rozpoznawalnych symboli Australii, wyrastającego w samym sercu kontynentu, świętego miejsca tutejszego ludu Anangu, wzniesioną przez naturę katedrą.
Na nocleg pojechałem do pobliskiego miasteczka Yulara, a następnego dnia znowu udałem się do Uluru, by dokładnie obejrzeć górę, wokół której przez tysiące lat koncentrowało się życie tutejszych Aborygenów. Gdy zwrócono ją im w 1985 roku, a w 2019 roku zabroniono się na nią wspinać, na powrót stała się obiektem tyleż naturalnym, co sakralnym.
Wędrowałem wzdłuż majestatycznego masywu w samo południe, gdy temperatura powietrza sięgała 42 stopni, co było o tyle korzystne, że prawie nikogo wówczas nie było i mogłem w spokoju kontemplować piękno świętej góry i eksplorować jej udostępnione turystom zakamarki.
Zabrałem ze sobą dwie książki, których autorzy dużo uwagi poświęcili australijskiemu symbolowi – wspomnianą już wcześniej przeze mnie „Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją” Svena Lindqvista i „Powrót do Uluru” australijskiego historyka Marka McKenna (tłum. Tomasz S. Gałązka, Warszawa 2022). Przytoczę niżej ich obszerne fragmenty, dzięki którym można lepiej zrozumieć fenomen góry tkwiącej pośrodku spalonego słońcem buszu:
„Uluru jest przeciwieństwem Wielkiego Kanionu. Ten sam czerwony piaskowiec, ten sam ogrom. Lecz, w przeciwieństwie do Uluru, Wielki Kanion daje się od razu odczytać. Widać przyczynę, rzekę, i natychmiast staje się jasne, w jaki sposób powstał. Uluru jest wzrokową zagadką. Brak w nim widocznej przyczyny. Potężne czerwone cielsko żarzy się we wschodzącym i zachodzącym słońcu. Jego skala jest nieproporcjonalna w stosunku do otoczenia. Uluru wyrasta z ziemi niespodziewanie i na pozór bez powodu.
Tu i ówdzie geologiczny nóż wyciął plastry ze zbocza skały. Tu i ówdzie są dziurki od klucza, zagłębienia, może stemple, znaki lub identyfikatory, jakie mają byki. Wydaje się, że cały korpus lada chwila otrząśnie się ze skamieniałego snu i rzuci na przechodnia. Ale nie, leży nieruchomo i nawet nie strąca wspinających się ludzi, którzy jak mrówki ciągną szlakiem wzdłuż jego grzbietu.
Pod względem geologicznym Uluru zalicza się do tak zwanych gór wyspowych, jest wyspą w płaskim pustynnym oceanie. Wyspa składa się z piaskowca o dużej zawartości skaleni pochodzących z pokruszonych odłamków gnejsu lub granitu, naniesionych z południa około sześćset milionów lat temu. Australijski krajobraz jest płaski, bo został pogrzebany pod rumowiskiem własnego geologicznego rozpadu. Jak wyjaśnić, że ostała się ta «góra-świadek», podczas gdy te same rodzaje skał naokoło zwietrzały i znalazły się pod powierzchnią ziemi? Uluru leżało prawdopodobnie na szczycie fałdy, której nie dosięgały wody gruntowe i chemiczna erozja.
Zewnętrza pokrywa skalnego monolitu stwardniała pod wpływem erozji i sczerwieniała od związków żelaza zawartych w piaskowcu. W niektórych miejscach w grotach widać młodszą skałę, białawoszarą lub różową. Boczne ściany Uluru stopniowo się zapadają, skalne bloki odrywają się i spadają. Niszczeją również pod wpływem nieprzerwanego tłumu wspinających się na skałę bezwzględnych turystów.
Uluru została «zwrócona», rzecz jasna, pierwotnym właścicielom, plemieniu Anangu, w 1985 roku. Jednak tylko pod warunkiem że oddadzą ją w dzierżawę jako park narodowy, dostępny dla turystów. Uluru stało się narodowym symbolem w coraz bardziej agresywnej promocji turystycznych walorów Australii.
Wielkie tablice przypominają, że Uluru jest świętym miejscem pierwotnych mieszkańców, i apelują do zwiedzających, aby nie wspinali się na skałę. Lecz ludzie, którym nie postałoby w głowie, aby w ciężkich butach wejść na główny ołtarz w Bazylice św. Piotra lub wspiąć się na święty kamień w Mekce – ci sami ludzie uważają, że wejść na Uluru i postawić bucior na karku byka jak na upolowanej zdobyczy to najnormalniejsza rzecz na świecie. Wydaje się im, że są zdobywcami, lecz z daleka bardziej przypominają kropki na aborygeńskim malowidle” („Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją”).
„Gdy dotarłem tam drogą z Alice Springs, to, co zobaczyłem, zaparło mi dech. Namacalna rzeczywistość skały przygniatała w swej jednoczesnej niezmienności i płynności. Wschodnia flanka przywodziła na myśl łeb wieloryba, ale każde spojrzenie na tę unikalną sylwetę odsłaniało nowe wymiary. Na horyzoncie praktycznie nic. Do Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego ponad tysiąc kilometrów. Gdzie nie spojrzeć, morze triodii, krzewów mulgi i dębów pustynnych, ale obecność skały jest dojmująca i wszechogarniająca, ucisza, nie da się jej zatrzeć: to wyspa w sercu wyspowego kontynentu.
Gdy Europejczycy natknęli się na Uluru po raz pierwszy, nierzadko daremnie szukali słów, by opisać miejsce, które okazywało się dla nich niepojęte. Ani słowa, ani obrazy zdawały się nie oddawać jego majestatu. Wystarczyło spojrzeć na skałę, żeby usta same się zamykały. Przybysze od pierwszej chwili przekonani, że Uluru należy do «najbardziej majestatycznych cudów świata natury», ale nieposiadający dogłębnej wiedzy Aṉangu, jej tubylczych opiekunów, z trudnością wyrażali głębsze emocje, jakich doświadczali w spotkaniach ze skałą. Choć od dawna dręczył ich brak zabytkowych katedr, kościołów, klasztorów z ich macierzystych krajów, zaczęli powoli dostrzegać, że w sercu przybranej ojczyzny sama natura dała im miejsce budzące podobne nastroje uwielbienia i respektu.
Od kiedy Europejczycy trafili na tę skałę – gdy w październiku 1872 roku odkrywca Ernest Gilles ujrzał ją z oddali, a dziewięć miesięcy później William Gosse wspiął się na «najwspanialszy twór natury», jaki «w życiu» widział, i nazwał go Ayers Rock na cześć pięciokrotnego premiera Australii Południowej Henry’ego Ayersa – potężne wrażenie na przybyszach wywierało odosobnienie tego miejsca. Skałę widać «ostro i wyraźnie» nawet z odległości sześćdziesięciu kilometrów. William Tietkens, który w lipcu 1889 roku jako pierwszy sfotografował Uluru, wspominał «wdzięczne krzywizny i linie» układające się na jej zboczu – jego zdaniem przypominało to «obróconą w kamień ogromną kurtynę». Antropolog Baldwin Spencer, przewodzący Ekspedycji Naukowej Horna do środkowej Australii w roku 1894, odbił od planowanej trasy i poświęcił dwanaście dni na pospieszną wędrówkę, by spędzić ledwie trzydzieści sześć godzin przy «jednym z najbardziej uderzających obiektów środkowej Australii». Po tak długiej podróży do celu i zmierzeniu się z – jak to ujął – «samotnym majestatem» Ayers Rock Spencer czuł, że kryje ona głębsze prawdy o całym tym kraju.
Po nich przybyli niezliczeni inni i żaden nie potrafił oderwać wzroku od Uluru. Wypiętrzała się z równiny jak katedry Anglii i Francji, Chartres czy Ely: jedna gigantyczna skała, «rozczepiająca horyzont niczym świątynie starożytnego miasta». Monumentalna w proporcjach, była naturalnie symetryczna. «Regularnie sklepiona», wydawała się wyrzeźbiona «z architektoniczną precyzją». Każda część jej powierzchni była zaoblona, «niemal wypolerowana». Podstawy i ściany pięły się «z każdej strony pionowo na ponad trzysta metrów».
Odwiedzający obchodzili ją wokół na podobieństwo turystów wędrujących wokół katedry Canterbury czy Notre Dame w poszukiwaniu ujęcia, które zdołałoby oddać jej ogrom. Jaskinie w skale były jak ołtarze w nawach bocznych, o ścianach i sklepieniach zdobionych świętymi malowidłami przodków. Pod koniec dnia barwa skały zmieniała się nieustannie, w świetle popołudnia ciemniejąc od bladej, rdzawopomarańczowej do ognistej czerwieni weneckiej. Było to legendarne miejsce nauczania i pobierania nauk; punkt, w którym spotykały się plemiona Aborygenów i łączyły się Ścieżki Śpiewu środkowej Australii i terenów odleglejszych; miejsce zadumy i czci, spoczywające samotnie wśród pustyni «jak jakaś olbrzymia katedra». (...) Przeszedłszy niemal dziesięć kilometrów wokół podstawy Uluru (...) czułem, że stoję w obliczu czegoś zarazem niezniszczalnego i transcendentnego. Może to ta fantastyczna ułuda trwałości, która roztacza Uluru. Poraża myśl, że krajobraz oglądany przez Aborygenów tysiące lat temu «wyglądał niemal dokładnie tak samo jak dziś». Geolodzy sądzą, że wydmy piaskowe środkowej Australii zalegają w tych samych miejscach od około trzydziestu tysięcy lat. Monumentalna «arkoza» Uluru – «gruboziarnisty piaskowiec bogaty w mineralny skaleń» – przybrała tę postać ponad pół miliarda lat temu. «Grawitacja starożytności», jak to ujął w roku 1994 poeta Barry Hill, działa z niemal magnetyczną siłą, ciągnie nas przez tysiące kilometrów, byśmy przybyli w sam środek kontynentu i stanęli twarzą w twarz z najbardziej pamiętnym, niezaprzeczalnym dowodem pradawności Australii” („Powrót do Uluru”).
Góra Uluru jest bez wątpienia unikatowa, ale niejedyna na pustkowiu środkowej Australii. Podobnych formacji skalnych jest tu więcej. 30 kilometrów od Ayers Rock wyrasta ponad porośnięte buszem wydmy masyw Kata Tjuta, również święty dla Aborygenów. Niektóre z obłych wierzchołków góry Olga, jak nazwali ją biali osadnicy, do złudzenia przypominają cielsko Uluru.
Zanim dotarłem do Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta, jakieś 120 kilometrów przed nim, jadąc od Alice Springs, dostrzegłem w oddali inną górę tkwiącą samotnie w płaskim krajobrazie. W pierwszej chwili wziąłem ją za Ayers Rock – i nie ja jeden. Kolos ten nazywany bywa prześmiewczo Fooluru (Fool Uluru, czyli góra, którą głupcy mylą z Uluru). Jego oficjalna nazwa to Mount Conner, a Aborygeni zwą ją Atila.
Wszystkie te góry są ostańcami, a właściwie twardzielcami, czyli fragmentami większej, znajdującej się pod powierzchnią gruntu skały osadowej, ukształtowanej na dnie pradawnego oceanu, które nie uległy jeszcze zupełnej erozji. Są bardzo stare (liczą sobie ponad 500 milionów lat) i mają około 300 metrów wysokości.
15 stycznia, Alice Springs
Nie mogłem sobie wczoraj odmówić przyjemności zwiedzenia starej stacji telegraficznej w Alice Springs, otwartej w 1872 roku i działającej przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Była to jedna z kilkunastu tego typu placówek obsługujących linię łączącą Adelajdę z Darwin i dalej z resztą świata. Uruchomienie jej sprawiło, że Australia stała się mniej odosobniona – informacje docierały na kontynent i z niego dochodziły w kilka godzin, a nie tygodni i miesięcy.
Stacje telegraficzne budowane wzdłuż linii łączących odległe punkty były nie tylko placówkami, w których można było nadać i odebrać depeszę. Bez znajdujących się w nich rządzeń i obsługujących je załóg komunikacja byłaby niemożliwa, gdyż sygnał elektryczny słabł w trakcie przesyłania i zanikał po około 250 kilometrach. Dzięki istnieniu stacji, wyposażonych w źródło prądu, mógł płynąc dalej i docierać do celu.
Prąd uzyskiwano z dużych ogniw, które wymagały stałej obsługi. Każde z nich zapewniało 1,5 V, więc by uzyskać potrzebne 120 V, łączono je w potężną baterię, zajmującą specjalny budynek. Razem z pomieszczeniami mieszkalnymi, gospodarczymi i biurem stacji telegraficznej tworzył on kompleks, zbudowany w pobliżu źródła wody pitnej, które pozwalało na funkcjonowanie placówki pośrodku skrajnie suchego pustkowia.
Stacja telegraficzna nazwana została na cześć żony Charlesa Todda, poczmistrza generalnego Australii Południowej. Po zamknięciu placówki nazwę przejęło pobliskie miasteczko Stuart, którego toponim upamiętniał Johna McDoualla Stuarta (1815–1866) – szkockiego podróżnika, który jako pierwszy przemierzył Australię od południowego wybrzeża do północnego i z powrotem. Wzdłuż wytyczonego przezeń szlaku kilka lat później zbudowano linię telegraficzną. Dziś imię śmiałego podróżnika nosi autostrada łącząca Adelajdę z Darwin, przy której położone jest Alice Springs.
Wracając zaś do przyjemności związanej ze zwiedzaniem starej stacji telegraficznej, to jej źródłem jest ogromny sentyment, jakim darzę ów epokowy wynalazek. W dzieciństwie uczyłem się alfabetu Morse’a, bawiłem się z rówieśnikami w przesyłanie za jego pomocą informacji, a przede wszystkim razem z bohaterami wielu powieści Juliusza Verne’a emocjonowałem się ujarzmianiem przestrzeni przy pomocy telegrafu. Co zrobili koloniści z „Tajemniczej wyspy”, gdy już zagospodarowali się na Wyspie Lincolna? Zbudowali linię telegraficzną łączącą jej odległe punkty! Idąc za ich przykładem, rozciągałem między rodzinnymi zabudowaniami druty i kable, by jak oni czuć smak cywilizacyjnego tryumfu. Było to możliwe w czasach telefonów z tarczą, a nawet na korbkę. Dziś, gdy nosimy w kieszeni małe pudełeczka zapewniające nam dostęp do niemal całej zgromadzonej przez ludzkość wiedzy oraz łączność głosową, tekstową i wizualną z każdym zakątkiem globu, natychmiast i w wyśmienitej jakości, do tego niemal za darmo, owa fascynacja telegrafem wydawać się może cokolwiek ekstrawagancka. Jest ona jednak pochodną tempa postępu technologicznego, jaki dokonał się na naszych oczach.
***
Jedną z moich „przypadłości” jest odwiedzanie, w różnych miejscach, do których docieram, cmentarzy, by wspomnieć pochowanych na nich ludzi, oczywiście niektórych. Wiem, że nie jestem w tym odosobniony. Rozmawiałem ostatnio z poznaną niedawno panią doktor, mieszkanką Ursynowa i bywalczynią „Alternatyw”, która powiedziała, że robi dokładnie tak samo.
Wybrałem się wczoraj na jedną z nekropolii w Alice Springs, by zobaczyć grób Harolda Lewisa Bella Lassetera (1880–1931), poszukiwacza złota, którego imieniem nazwany został odcinek autostrady, którą jechałem do Uluru. Dowiedziałem się o nim z książki Lucjana Wolanowskiego „Nieznana Australia. Rzeczywistość przekracza fantazję” (Warszawa 2018), którą przeczytałem tuż przed podróżą na antypody. Zanim przytoczę jej fragment, dodam, że autor (urodzony w 1920, zmarły w 2006 roku) był pisarzem, dziennikarzem i podróżnikiem, autorem 25 książek. Pracował w Polskiej Agencji Prasowej, był członkiem redakcji i współpracownikiem wielu czasopism, między innymi „Przekroju”, „Nowych Książek” i „Życia Warszawy”. W latach 60. odbył wiele podróży reporterskich, w tym kilka dookoła świata. O Lasseterze pisał tak:
„Nasz bohater był synem górnika z kopalni złota w Kalgoorlie. Mając 17 lat, rusza w rejon Alice Springs, osady, którą czytelnik polski przypomina sobie być może z serialu telewizyjnego, przedstawianego także i na naszych ekranach.
Miano tam znaleźć rubiny, ale pogłoska nie miała pokrycia w faktach, więc wędruje pieszo dalej na zachód, w kierunku niewielkiego portu Carnarvon, leżącego na terenie obecnego stanu Australia Zachodnia. Jest rok 1897. (...)
Krępy, niski, silnie zbudowany Lasseter przeliczył się z własnymi siłami. Zabrakło mu żywności oraz – co najważniejsze – wody. Był już nieprzytomny, gdy znalazł go na pustyni pewien Afgańczyk. (...)
Człowiek na wielbłądzie rozejrzał się wokoło. Jak okiem sięgnąć, miał przed sobą bezkres piasku pustyni środkowej Australii. Jego uwagę zwróciła jakaś ciemna plama odcinająca się od jednostajnego krajobrazu. Ponaglany wielbłąd poczłapał ku temu dziwnemu zjawisku. Jeździec zeskoczył na gorący piach. Ukląkł koło leżącej nieruchomo wynędzniałej postaci i przyłożył ucho do piersi. Dosłyszał bijące jeszcze serce.
I właśnie wielbłądnik z ekspedycji kierowanej przez [Josepha] Hardinga odnalazł przez przypadek Lassetera na pustyni i zawiózł bezwładne już ciało do obozowiska. Odwodniony organizm długo chybotał się na granicy między życiem a śmiercią. Wreszcie Lasseter odzyskał przytomność, opowiadał o sobie i zakamarków swych łachów wydobył małe grudki złota. Nie mówił, gdzie je znalazł. Nikogo to nie zdziwiło. Było oczywiste, że sam chce zgłosić roszczenia do złotonośnych terenów.
Odkrycie jego nie miało zresztą praktycznego znaczenia tak długo, jak długo nie była znana dokładna lokalizacja, aby dobrać się do żyły złota i zacząć eksploatację. To z kolei wymagało funduszy, a nie bardzo kwapiono się do inwestycji w odległe i nieznane nikomu złoża, kiedy raz po raz kraj dowiadywał się o odkryciach kruszcu w miejscach łatwiej dostępnych dla człowieka.
Dopiero w 1911 roku udało mu się zgromadzić tyle pieniędzy, iż poprowadził ekspedycję, zresztą w asyście owego Hardinga, który niegdyś zaopiekował się nim na pustyni. Wyprawa zawróciła z drogi, pustynia raz jeszcze ustrzegła swych skarbów przed zachłannością ludzi. Harding głośno twierdził, że dane, jakimi dysponuje Lasseter, nie trzymają się kupy, nie można na nich polegać. Fiaskiem skończyły się też dwie następne wyprawy. Jedna wybrała się w drogę w okresie tak wielkiej suszy, iż wyschły nawet i te mizerne źródełka, na których bazowano, układając marszrutę.
Lata mijały, ale Lasseter nie rozstawał się z myślą o skarbie. W lipcu 1930 roku mogło się zdawać, że wszystko sprzyja kolejnej ekspedycji. Australia szamotała się w objęciach kryzysu gospodarczego, dziesiątki tysięcy mężczyzn było bez pracy. Bez trudu można było zwerbować ekipę do wyprawy, bo wizja złota błyszczała na tle beznadziejności położenia ludzi bez perspektyw. Zapleczem finansowym była firma Central Australian Gold Exploration Company Limited, a zgromadzone zasoby znacznie przewyższały tę sumę, której zażądał Lasseter. Przeznaczono więc wielką ciężarówkę na sześciu kołach, przystosowaną do jazdy w najcięższych warunkach pustynnych, a także lekki samolot do rozpoznania i łączności oraz przenośną maszynę do odsalania wody, jako że ludzie nie mogą pić bardzo słonej wody z małych źródeł na pustyni. Zabrano też urządzenia wiertnicze oraz sprzęt do spawania i szykowano się do budowy szybu. Dwie tony żywności miały zapewnić swobodę działania z dala od skupisk ludzkich. Ruszał na pustynię, oczywiście, pilot samolotu i inżynier mający zapewnić sprawne działanie urządzeń mechanicznych, ludzie, którzy mieli za sobą lata samotnych wędrówek przez bezkresne tereny.
Alice Springs opuszczano w doskonałych nastrojach, ale nie starczyło ich na długo. Samolot rozbił się przy lądowaniu i trzeba było sprowadzić inny. Ciężarówka stanęła w ogniu i porzucono ją. Ludzie znużeni wędrówką narzekali coraz głośniej, wreszcie doszło do ostrego sporu, gdy po wejściu na szczyt góry Marjorie Lasseter powiedział im: «Albo znajdę złoto, albo nigdy nie wrócę».
Ekspedycja zawróciła z drogi i z Lasseterem został tylko zawodowy łowca psów dingo nazwiskiem Paul Johns. Należy mniemać, iż był ostatnim człowiekiem, który widział Lassetera żywego. Ich wspólna wędrówka była coraz trudniejsza, wielbłądy także opadły z sił.
Johns zauważył dziwne zachowanie człowieka, któremu zaufał i któremu dosłownie powierzył własne życie. Lasseter kilkakrotnie zmieniał kierunek marszu. Gdy zatrzymywali się na nocny wypoczynek, ukradkiem wymykał się z obozowiska na samotne wyprawy. Był skryty jak zawsze, ale wreszcie pewnego ranka w przedziwnym podnieceniu zaczął wykrzykiwać, że złoto ostatecznie odnalazł. «Łżesz!» - zawołał Johns. Lasseter rzucił się do bitki, wydobył pistolet. W piasku pustyni obaj mężczyźni szamotali się aż do krańcowego wyczerpania. Dysząc ze zmęczenia, odczołgali się od siebie.
Johns zrozumiał, że ma do czynienia z szaleńcem, że Lasseter jest dlań groźny w każdym momencie wspólnej wędrówki. Zostawił mu więc dwa wielbłądy i samotnie udał się do Alice Springs. I tak świat dowiedział się, że Harold Lasseter został na pustyni.
Clare Both, autorka jednej z wielu monografii całej tej wyprawy, twierdzi, że poszukiwania Lassetera należą do najdłuższych w dziejach Australii, jako że trwały ponad osiem miesięcy. Ekspedycją ratunkową kierował Bob Buck, razem z nim szli czarni tropiciele śladów. Ludzie ci, do których pustynia przemawia alfabetem z tysiąca znaków, odczytali ostatni rozdział tragedii w księdze gorących piasków.
Mówili Buckowi, że w ślad za samotnym już Lasseterem szli krok w krok ‘Myall’, czyli tubylcy niemający żadnej styczności z cywilizacją białego człowieka, od tysięcy lat zdani na własne siły w bytowaniu na pustyni. Wielbłądy zaczęły kuleć – czytali dalej tropiciele śladów na pustyni.
Znawcy tych stron twierdzą, że czarni koczownicy pewnie bez współczucia patrzyli na wlokącą się samotnie białą istotę, całkowicie bezradną w środowisku, w którym oni znajdowali i wodę, i żywność. Jednakże ‘Myall’ nie zabili Lassetera. Ślady mówiły, iż pozwolili mu dołączyć się do wędrówki. Był już osłabiony i na pewno cierpiał na ślepotę pustynną, ponieważ miał zaburzenia wzroku spowodowane przez silne promienie słońca odbijane przez miliony lusterek z miki. Powłóczył nogami po piasku i nie nadążał za koczownikami. Wreszcie doczołgał się do jaskini i tam czekał na śmierć.
Bob Buck odnalazł jego szczątki. Przy zwłokach leżał pistolet oraz proteza dentystyczna. Na pobliskim drzewie wyryty był nożem zwięzły napis: ‘DIG!’ To dramatyczne wezwanie przewija się przez dzieje odkryć Australii. Ilekroć samotny wędrowiec uznawał, że zbliża się kres życia, pisał na korze drzewnej «kop!», aby wskazać miejsce ukrycia mienia czy notatek. Tubylcy i tak nie umieli czytać, ale ekspedycje wiedziały, gdzie szukać. W korzeniach drzewa znaleziono puszkę po konserwach z zapiskami.
Tu kończą się fakty, a zaczyna legenda Lassetera, która żyje własnym życiem. Jego nazwisko nosi teraz nowoczesna autostrada, 246 kilometrów między Alice Springs a Ayers Rock – ogromnym, czerwonym blokiem skalnym, świętym miejscem wierzeń tubylczych. Ponad 15 milionów dolarów kosztowała budowa tej drogi. Nadano jej nazwisko człowieka, który za życia uważany był za wydrwigrosza lub maniaka”.
Nad szczątkami poszukiwacza złota postawiono pomnik siedzącego w kucki brodatego mężczyzny w kapeluszu, dziś już z obtłuczonym rondem, przypominający trochę ogrodowego krasnala, wykonany z miejscowego czerwonego piaskowca, którego rdzawy kolor symbolizować może ułudę złota. Można odnieść wrażenie, że postać ugrzęzła w piasku, jak pozostałe skromne nagrobki i tablice na tutejszym cmentarzu, który Europejczykowi, przyzwyczajonemu do nekropolii takich jak warszawskie Powązki czy paryski Père-Lachaise, zda się raczej miejscem sprawiającym przykre wrażenie.
***
Tydzień przed podróżą do Australii w książce Svena Lindqvista „Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją” przeczytałem o Pine Gap. Szwedzki dziennikarz tak opisał to miejsce:
„Alice ma stałe połączenie z przestrzenią kosmiczną i światowymi metropoliami. Ta mała pustynna dziura jest częścią międzynarodowej sieci, która kopiuje i kontroluje wszystkie rozmowy satelitarne, faksy i mejle przesyłane między miastami świata. Amerykańska baza elektronicznego szpiegostwa w Pine Gap ma ponad tuzin wielkich kul wyłapujących od 1970 roku satelitarne sygnały radiowe, telefoniczne i radarowe z całego świata. Gdy w jakimkolwiek miejscu na ziemi słychać westchnienie w komórkowym telefonie, słychać je również w Alice Springs.
Miasto z tego żyje. Baza w Pine Gap jest właścicielem sześciuset domów w Alice i nabywcą towarów i usług za cztery miliony dolarów rocznie. W małym, liczącym zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców mieście jest to widoczne i nadaje mu typowy charakter miejsca zamieszkanego przez białą klasę średnią”.
Zaraz potem dowiedziałem się, że na Netfliksie dostępny jest sześcioodcinkowy serial „Pine Gap”, który zacząłem oglądać, a dokończyłem w samolocie z Dubaju do Perth. Wczoraj zaś pojechałem zobaczyć to miejsce, a raczej tablicę, poza którą nie można wjeżdżać osobom nieuprawnionym. Choć baza ulokowana jest w otoczonej górami niecce, a droga do niej wiedzie przez odludzie, musi być obserwowana przez ukryte gdzieś w krzakach kamery, bo zanim zdążyłem rozstawić statyw, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie i nagrać krótkie ujęcie wideo, podjechał patrol i zostałem wylegitymowany i spisany przez dwóch mundurowych. Okazali się bardzo mili, pogawędzili chwilę ze mną, pozwolili mi dokończyć to, co zacząłem, pod warunkiem, że nie przekroczę linii wyznaczonej przez tablicę i zaraz odjadę.
Tak oto moje skromne dane zostały zapisane w rejestrach słynnej stacji szpiegowskiej Pine Gap. Pomyślałem sobie przy tej okazji, jak różne może być podejście do ludzi. Gdyby się to wydarzyło dajmy na to w Rosji, mógłbym skończyć w łagrze, a co najmniej zostałbym zatrzymany do wyjaśnienia i dla postrachu. Tymczasem Anglosasi, którym opowiedziałem o swojej podróży dookoła świata i okolicznościach jej zorganizowania, na odjezdne złożyli mi życzenia urodzinowe.
16 stycznia, Sydney
W połowie lat 80. ubiegłego wieku (jak to dziwnie brzmi...), gdy moim oknem na świat, oprócz książek oczywiście, był czarno-biały telewizor, pokazywano u nas serial produkcji australijskiej „Powrót do Edenu” – dość szmirowaty, ale wówczas, gdy kanał był tylko jeden, oglądało się wszystko, jak leci. Dlaczego tu o tym wspominam? Otóż każdy odcinek zaczynał się od ujęcia z lotu ptaka ukazującego Sydney, z charakterystycznym budynkiem w kształcie żagli.
Nie pamiętam, czy wówczas wiedziałem, że to Opera, ale na pewno kojarzyłem, o jakie miasto chodzi, sprawdzałem bowiem w atlasie, czy gdzieś w pobliżu Sydney zaznaczony jest ów Eden, w którym rozgrywała się akcja serialu. Widok owego nietypowego dachu wrył mi się w pamięć i pozostał do dziś jednym ze wspomnień z dzieciństwa. Oglądałem go później, jak każdy, setki razy – na ekranie, w gazetach, książkach. Zobaczenie owej ikony światowej architektury było zawsze moim marzeniem, które teraz wreszcie udało mi się zrealizować.
Już z okien podchodzącego do lądowania samolotu wypatrywałem wczoraj białych żagli Opery i gdy je w oddali ujrzałem, doznałem czegoś w rodzaju wzruszenia. Gdy tylko dotarłem do hotelu, przebrałem się szybko w strój do biegania (bo pobiegać w Australii było jednym z celów do zrealizowania podczas tego wyjazdu) i popędziłem w stronę nabrzeża, by nacieszyć się, że jestem w Sydney. Bo Sydney to ten właśnie budynek. Cała reszta to tylko dodatek do niego.
Nasyciwszy się namacalną bliskością Opery (dosłownie namacalną, bo dotknąłem jej pokrytego ceramicznymi płytkami dachu i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie są one tylko białe, bo co druga ma kolor jasnobeżowy), pobiegłem oglądać inne miejsca w centrum największego (choć Melbourne dosłownie depcze mu po piętach) i najstarszego miasta Australii. To tutaj właśnie rozpoczęła się kolonizacja tego kontynentu.
Na początku 1788 roku do wybrzeża odkrytego osiemnaście lat wcześniej przez kapitana Jamesa Cooka przybyła pierwsza flota brytyjskich kolonizatorów, złożona przede wszystkim z więźniów. Pomysł utworzenia w Australii kolonii karnej wynikał zarówno z położenia tego lądu (naturalnie izolowana wyspa usytuowana na końcu świata), jak i z utraty przez Wielką Brytanię posiadłości w Ameryce Północnej, do której wysyłani byli skazańcy. 26 stycznia (dziś tego dnia obchodzone jest święto narodowe, tzw. Australia Day) Brytyjczycy rozpoczęli budowę pierwszej osady, którą nazwali na cześć ich ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Thomasa Townshenda Sydneya.
Zarówno James Cook, jak i Arthur Phillip, dowódca floty brytyjskich kolonizatorów oraz pierwszy gubernator Nowej Południowej Walii, mają w Sydney okazałe pomniki. Stoją w otoczeniu strzelających w niebo szklanych wieżowców oraz bujnej i soczystej zieleni. Tej najwięcej jest w sąsiadującym z Operą Królewskim Ogrodzie Botanicznym, który, choć bardzo piękny, ustępuje moim zdaniem temu w Melbourne. Królują tu potężne drzewa, głównie figowce i araukarie, ale są też drzewa butelkowe i herbaciane.
Pierwszego dnia przebiegłem po Sydney 14 kilometrów, dziś zrobiłem dwa razy tyle, ale już spacerkiem. Sprzyjała temu pogoda, gdyż temperatura nie przekraczała 24 stopni. Jakaż to odmiana po spiekocie w Alice Springs i Uluru! Warunki do poznawania miasta byłyby idealne, gdyby nie pokrywające niebo gęste chmury, które uniemożliwiały robienie wysyconych barwami zdjęć.
Nawet przy tak znośnej temperaturze wszystkie wnętrza budynków są tu klimatyzowane, i to czasami aż do przesady. Wspomniany już przeze mnie wcześniej prof. Szymon Drobniak, który swego czasu wykładał w Sydney, pisze tak:
„Australia to kraj permanentnej klimatyzacji. Chłodzenie pomieszczeń, zwłaszcza w sezonie wiosenno-letnio-jesiennym, to norma. Jasne, życie bez klimatyzacji w kraju, który regularnie dotykają ponadtrzydziestopięciostopniowe fale upałów, byłoby mało komfortowe. Jednak gradienty termiczne, z jakimi regularnie tu się spotykam, to już lekka przesada. Temperatura przestrzeni biurowych na moim uniwersytecie typowo spada do dziewiętnastu czy nawet osiemnastu stopni, co w upalne letnie dni oznacza utrzymywanie różnicy między wnętrzem budynku i światem na zewnątrz sięgającej nawet ponad dwudziestu stopni Celsjusza. Dodajmy, że powszechne jest przynoszenie ze sobą do takich miejsc swetrów, bluz i kurtek – bo wewnątrz jest zwyczajnie zbyt chłodno, by bez szczękania zębami spędzić osiem godzin” („Czarne lato. Australia płonie”).
Po drodze na słynny, choćby z sylwestrowych pokazów sztucznych ogni, most Harbour Bridge, zbudowany w 1932 roku, zaszedłem do historycznej dzielnicy Sydney, czyli The Rocks. Pełno w niej urokliwych ceglanych budynków, dziś zaadaptowanych głównie na restauracje i kafejki. Z tej położonej na stromym wzniesieniu części miasta rozpościera się wspaniały widok na zatokę Port Jackson, będącą największym naturalnym portem na świecie, na nabrzeżu której 26 stycznia 1788 roku załopotała flaga brytyjskiej Pierwszej Floty.
Pierwszych osadników, którymi byli skazańcy oraz pilnujący ich żołnierze i członkowie administracji kolonialnej, upamiętnia w The Rocks monument, z opisu którego można się dowiedzieć, jaka była dynamika zasiedlania Australii. Pierwszych jedenastu ludzi wolnych przybyło do Sydney w 1793 roku, zaś do 1830 roku było ich już na antypodach 14.000, gdy liczba przestępców sięgała 63.000. W kolejnych dwóch dekadach proporcje uległy odwróceniu i populacja składała się odpowiednio z 83.000 i 173.000. Po wybuchu gorączki złota w połowie XIX wieku nastąpił gwałtowny napływ imigrantów. W 1860 roku kontynent australijski zamieszkiwało już około 1.145.000 osób.
Trzeba podkreślić, że brytyjski wymiar sprawiedliwości wysyłał na antypody za byle przewinienie, takie jak drobna kradzież. Przyłapani na niej nieszczęśnicy skazywani byli zazwyczaj na siedem lat pobytu w kolonii. Po odbyciu kary mogli wrócić do domu lub rozpocząć nowe życie na australijskim lądzie, co też wielu z nich wybierało. Otrzymywali szansę na dostatniejszą egzystencję, a Korona Brytyjska bogaciła się, sprzedając im ukradzioną Aborygenom ziemię.
Sydney to jedno z najdroższych miast na świecie, ale można też tu dostać coś za darmo – wstęp do wielu instytucji kultury. Jak więc mógłbym z tego nie skorzystać? Udałem się więc do trzech takich miejsc.
Pierwszym z nich było Muzeum Australijskie – najstarsza na świecie placówka badawczo-wystawiennicza poświęcona historii naturalnej, otwarta w 1827 roku! Prezentowane są tu eksponaty z obszaru, mineralogii, paleontologii i antropologii, a także historii i kultury Aborygenów. Wypchane zwierzęta, szkielety i plansze poglądowe nie są może zbyt porywające, szczególnie dla współczesnego odbiorcy, przyzwyczajonego do migotliwych wystaw w tak zwanych muzeach narracyjnych, gdzie zamiast zbiorów są ekrany i dioramy, jednak mają swój nobliwy urok, co nie jest bez znaczenia szczególnie w tak młodym kraju.
Następnie przeniosłem się do świata sztuki, czyli do Art Gallery of New South Wales. W tej założonej w 1872 roku placówce zgromadzone są zarówno dzieła europejskich mistrzów, takich jak Rubens, van Gogh, Cézanne, Monet, Matisse, Modigliani, jak i współczesnych artystów, także tych reprezentujących środowisko Aborygenów. Podobnie jak w muzeum w Melbourne, tu także prace twórców z różnych epok są prezentowane wspólnie, by wchodziły ze sobą w dialog.
Przy dwóch dziełach zatrzymałem się chwilę dłużej. Jedno z nich to pokaźny obraz „Obrona Rorke’s Drift 1879”, namalowany przez Alphonse’a de Neuvilla. Zwróciłem nań uwagę, gdyż autor był też ilustratorem powieści Juliusza Verne’a, między innymi „20000 mil podmorskiej żeglugi”. Druga praca to rzeźba z wypolerowanej na lustro stali, przedstawiająca siedzącego na stole kapitana Jamesa Cooka, zamyślonego nad tym wszystkim, do czego doprowadziły jego podróże do Australii i Nowej Zelandii. Wykonał ją Michael Parekōwhai, nowozelandzki rzeźbiarz i profesor w Szkole Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Auckland, w którego żyłach płynie krew maoryska i europejska. Jego osobista biografia jest też częścią spuścizny słynnego odkrywcy.
Trzecią instytucją kultury, do której zaszedłem, była Biblioteka Narodowa Nowej Południowej Walii. Myślałem, że zerknę tylko, jak wygląda tutejsza książnica i pójdę dalej, tymczasem wciągnęła mnie ona jak ruchome piaski!
Najpierw zachwyciłem się piękną, przestronną czytelnią, urządzoną w staromodnym stylu, z sięgającymi trzech pięter przyściennymi regałami z książkami. Można wejść do niej ot tak, bez żadnego legitymowania się, pokazywania karty bibliotecznej, czegokolwiek! Wolny dostęp w najpełniejszym tego słowa znaczeniu! Jedni siedzą przy stołach i czytają oraz piszą, inni szukają czegoś na półkach. Spotkałem tam nawet zamalowujące kolorowanki dzieciaczki! Zaiste budujący widok – maluszki w czytelni Biblioteki Narodowej!
Ale książki w tej bibliotece to nie wszystko. Można w niej obejrzeć aż kilka wystaw, zarówno stałych, jak i czasowych. I to jakich! Na jednej ekspozycji prezentowane są dzieła Williama Szekspira oraz różne publikacje z epoki, w której żył i tworzył, wśród nich takie skarby jak na przykład dzieła Geoffreya Chaucera z 1532 roku czy atlas „Theatrum orbis terrarum” Abrahama Orteliusa z 1575 roku! Fascynujący jest też gabinet kartograficzny, w którym na ścianach wiszą takie rarytasy, jak na przykład mapa Orientu i Azji opracowana przez Sebastiana Münstera w latach 1552-1568 czy odwzorowanie świata przez Louisa Denisa z 1764 roku, na którym zaznaczona jest już Australia, choć jeszcze w bardzo przybliżonym i niedokładnym kształcie. Z kolei dzieło Williama Fadena z lat 1773–1775, przedstawiające zachodnią i wschodnią półkulę, uwzględnia jeszcze przedrozbiorową Polskę, z Warszawą, Krakowem, Gdańskiem i Wilnem.
W innych salach pokazywane są różne fotografie wykonane od 1840 roku do czasów współczesnych oraz rysunki Charlesa Rodiusa (1802–1860) przedstawiające mieszkańców Australii na początku XIX wieku, zarówno Aborygenów, jak i skazańców oraz pierwszych osadników, a także widoki Sydney we wczesnej fazie istnienia tego miasta. Rodius, urodzony w Hamburgu niemiecki Żyd (Joseph Meyer), po przeprowadzce do Anglii zmienił nazwisko z powodu silnego nad Tamizą antysemityzmu. Za drobną kradzież został w 1829 roku zesłany do Australii, gdzie po odbyciu kary osiadł i mieszkał do końca życia.
Jakby tego było mało, w bibliotece można też oglądać bogatą wystawę malarstwa oraz broni i przedmiotów codziennego użytku, którymi posługiwali się Aborygeni. Wychodząc zaś (lub wchodząc), warto obejrzeć wykonane z brązu drzwi z umieszczonymi na nich popiersiami wielkich europejskich odkrywców Australii oraz zadumać się nad wykutą w ścianie westybulu sentencją: „In books lies the soul of the whole past time the articulate audible voice of the past when the body and material substance of it has altogether vanished like a dream”. Jest to cytat z wykładów szkockiego filozofa Thomasa Carlyle’a (1795–1881).
17 stycznia, Sydney
Ostatnim punktem, który odwiedziłem w Sydney, a do którego mało kto dociera, bo położony jest około 40 kilometrów od centrum, była Zatoka Botaniczna, czyli miejsce, w którym wylądował James Cook z załogą statku „Endeavour”. Zszedł on na ląd 29 kwietnia 1770 roku, zapoczątkowując obecność białego człowieka w Australii. Osiemnaście lat później przypłynęła tu brytyjska Pierwsza Flota, jednak po zbadaniu warunków niezbędnych do osiedlenia się załogi statków wraz ze skazańcami przeniosły się nieco dalej na północ, tam gdzie dziś znajduje się serce największego australijskiego miasta.
Na terenach położonych nad Zatoką Botaniczną kapitan Cook spotkał miejscowych Aborygenów. W prowadzonym skrupulatnie dzienniku pokładowym odnotował wiele spostrzeżeń na temat pierwszych z nimi kontaktów. Brytyjczykom nie udawało się z nimi nawiązać takich relacji, jak z mieszkańcami wysp, które odwiedzili wcześniej – Tahiti czy Nowej Zelandii. Mimo owych trudności sławny odkrywca potrafił zdobyć się na ocenę wyrażającą swego rodzaju podziw dla rdzennych mieszkańców Australii:
„Z tego, co opowiedziałem o tubylcach z Nowej Holandii, może się wydawać, że są najbardziej godnym pożałowania ludem na ziemi, ale są oni w istocie znacznie szczęśliwsi od nas, Europejczyków; zupełnie niezaznajomieni nie tylko ze zbytkowymi, ale i niezbędnymi wygodami tak u nas pożądanymi, do szczęścia ich nie potrzebują. Żyją w spokoju, którego nie zakłóca im nierówność stanu: ziemia i morze same z siebie dają im wszystko, co jest do życia potrzebne. Nie pragną wspaniałych domostw, sprzętów etc., bytują w ciepłym, dogodnym klimacie i dobrym się cieszą powietrzem, odzieży więc nosić nie muszą; czego też i są świadomi, jako że wielu z tych, którym tkaniny lub szaty daliśmy, porzucało je na plażach czy w buszu jako rzeczy najzupełniej im zbędne. Krótko mówiąc, nie wydają się cenić niczego, co im dawaliśmy, ani też nie chcieli się nigdy rozstać z żadną ze swoich rzeczy za żadną oferowaną im cenę. To zaś według mnie świadczy o tym, że we własnym przekonaniu mają wszystko, co do życia niezbędne, a zbytek jest im obcy”.
Jest to cytat z opasłego dzieła Nicholasa Thomasa „Odkrycia. Podróże kapitana Cooka” (tłum. Janusz Szczepański, Poznań 2007), które pochłonąłem przed podróżą do Australii, chcąc przyjrzeć się momentowi spotkania dwóch światów – europejskiego i australijsko-oceanicznego.
Na nabrzeżu Botany Bay ustawionych jest wiele upamiętnień poświęconych przybyciu statku „Endeavour”. Najważniejsze z nich to obelisk kapitana Cooka, ale są też pomniki przyrodników Josepha Banksa i Daniela Carla Solangera oraz marynarza Forby’ego Sutherlanda, który był pierwszym Brytyjczykiem zmarłym na ziemi australijskiej i pochowanym nad Zatoką Botaniczną. Kamieniem z okolicznościową tablicą zaznaczono strumień, z którego dowódca okrętu zaczerpnął wody, zaś wprost na plaży ustawione zostały metalowe łodzie (canoe), jakich używali Aborygeni.
18 stycznia, Sydney
Może to się komuś wydać szaleństwem, żeby jechać w tę i z powrotem tysiąc kilometrów, by wejść na jedną górę, ale jestem w Australii pierwszy i zapewne ostatni raz, więc nie mogłem sobie odmówić zdobycia najwyższego szczytu tego kontynentu, tym bardziej że nosi on nazwę upamiętniającą naszego Tadeusza Kościuszkę, tak jak cały park narodowy w Górach Śnieżnych.
Udałem się więc wczoraj z Sydney do Thredbo, miejscowości położonej u stóp Kosciuszko Mountain. Od kilku dni z niepokojem śledziłem prognozy pogody, które na dzień mojego ataku szczytowego przewidywały deszcze i burze z piorunami, które mogły mi pokrzyżować plany. Jednak na ostatniej prostej aura postanowiła być dla mnie łaskawa i wiatr przepędził chmury, a na niebo wytoczyło się piękne australijskie słońce.
Zanim dotarłem do Thredbo, nie tylko pogoda była niesprzyjająca (niemal przez całą drogę padał obfity deszcz). Także wypożyczony samochód zdawał się chcieć spłatać mi różne figle. Najpierw ni z tego, ni z owego włączyła się sygnalizacja niezapiętych pasów, choć mój pas był jak najbardziej zapięty. Jazda z irytującym sygnałem w tle stawała się tak nieznośna, że zastanawiałem się, czy nie zawrócić do wypożyczalni, ale byłem już stosunkowo daleko. Wpadłem więc na pomysł, że wepnę w zatrzask także pas na pustym siedzeniu obok. O dziwo to poskutkowało. A może miałem jakiegoś pasażera na gapę, tylko niewidocznego?
Później podczas krótkiego postoju zauważyłem tkwiący w przedniej oponie gruby wkręt. W pierwszej chwili chciałem go wyciągnąć, ale przypomniałem sobie, że w takiej sytuacji należy niczego nie ruszać, bo to, co się wbiło, zarazem zatyka powstały otwór. Jechałem więc dalej z duszą na ramieniu, zastanawiając się, czy przyjdzie mi w strugach deszczu na autostradzie wymieniać koło (nawet nie sprawdziłem, czy miałem zapasowe) bądź czekać na przyjazd pomocy drogowej. W każdej sytuacji mój plan wejścia na górę mógł się posypać. Na szczęście powietrze z koła nie uszło i przejechałem z kawałkiem żelaza w tę i z powrotem.
Na koniec, już przed samym Thredbo, w nocy, mogłem mieć wątpliwą przyjemność spotkania bliskiego stopnia z dwoma pokaźnymi kangurami, uroczo podskakującymi po obu stronach drogi. Na szczęście żaden z nich nie zdecydował się hycnąć mi pod koła.
Przenocowawszy w schronisku u stóp Góry Kościuszki, ruszyłem rano na jej szczyt, niemal równy naszym Rysom, bo sięgający 2228 m n.p.m. Pogoda była cudna, wiał tylko silny wiatr, który unieruchomił kolejki linowe umożliwiające turystom ominięcie pierwszego, najbardziej stromego 4-kilometrowego odcinka stoku. Miałem więc do pokonania całą trasę, liczącą w obie strony ponad 20 kilometrów i przewyższenie sięgające prawie tysiąca metrów, co uznałem mimo wszystko za korzystne rozwiązanie, bo pozwalało mi ono zdobyć szczyt bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej.
Mapy znajdujące się w punkcie startowym podawały, że na wejście i zejście potrzeba od 6 do 9 godzin, tymczasem mnie zajęło to nieco ponad pięć godzin. W tym czasie, według mojego smartfona, zrobiłem ponad 22.600 kroków i spaliłem prawie 2600 kcal. Na górze wiało tak, że trudno się było utrzymać na nogach, a szczyt momentami tonął w chmurach, tymczasem na dole można się było rozkoszować urokami australijskiego lata.
Po zejściu z góry znalazłem na przedniej szybie samochodu kopertę z druczkiem. Już myślałem, że to mandat za niewłaściwe zaparkowanie bądź inne nieuświadomione przewinienie, tymczasem był to tylko grzeczny ‘reminder’, że nie zapłaciłem za wjazd do parku narodowego. Udałem się zaraz do biura Kosciuszko National Park, by to uczynić i przy okazji pochwaliłem pracujące tam dwie sympatyczne panie, że jeszcze nigdy w życiu nie zostałem tak mile zaskoczony kwitkiem za wycieraczką.
Tak więc cała wyprawa, mimo różnych niepokojących sytuacji, okazała się pomyślna i satysfakcjonująca.
***
Góra Kościuszki została odkryta i nazwana przez Pawła Edmunda Strzeleckiego (1797–1873), urodzonego w Polsce, a od 1845 roku posiadającego brytyjskie obywatelstwo podróżnika, geologa i geografa. Był on pierwszym Polakiem, który indywidualnie okrążył świat w celach naukowych oraz odwiedził wszystkie kontynenty oprócz Antarktydy.
Strzelecki opuścił Polskę w 1829 roku, a pięć lat później wyruszył w 9-letnią podróż dookoła Ziemi. (Czymże przy jego przedsięwzięciu jest moja trzytygodniowa włóczęga wokół naszego globu...) W latach 1839–1843 przebywał w Australii, Nowej Zelandii i Tasmanii. Zbadał wówczas najważniejszy łańcuch górski tego kontynentu – Wielkie Góry Wododziałowe, którego częścią są Alpy Australijskie, a jedno z ich pasm to Góry Śnieżne. Znajdujący się w nich najwyższy szczyt Australii, na którym stanął 12 marca 1840 roku, nazwał na cześć przywódcy insurekcji z 1794 roku. Odkrył też żyzną krainę Gippsland (dziś wypasa się tam dużo bydła; jadam tu nabiał o tej nazwie) oraz dolinę Latrobe, gdzie znajdują się jedne z największych na świecie pokłady węgla brunatnego, ropy naftowej i złota. Za te osiągnięcia królowa Wiktoria nadała mu tytuł szlachecki. Został też uhonorowany wieloma innymi wyróżnieniami. Dziś jego imię nosi wiele obiektów geograficznych w Australii – góry, rzeka, pustynia, rezerwat przyrody.
W Polsce ów wielki badacz i odkrywca jest ceniony (dopiero co zakończył się ustanowiony przez Sejm rok Strzeleckiego), ale nie ma odpowiedniego do jego zasług upamiętnienia. Tu natomiast, w mieście Jindabyne, oddalonym około 35 kilometrów od podnóża Góry Kościuszki, stoi jego duży pomnik, wykonany przez rzeźbiarza Jerzego Sobocińskiego, odsłonięty w 1988 roku staraniem Polaków i przy wsparciu strony australijskiej.
Pomnik Strzeleckiego, opatrzony kilkoma tablicami informacyjnymi, także w języku polskim, góruje nad pobliskim jeziorem Jindabyne. Miniatura tego monumentu znajduje się w Poznaniu. Do stolicy Wielkopolski w 1997 roku sprowadzono prochy podróżnika, które wcześniej spoczywały w grobie w Londynie, zbombardowanym w 1940 roku.
19 stycznia, Sydney
Po drodze do i z Thredbo zajechałem do dwóch miast – Goulburn i Canberry. Pierwsze z nich uchodzi za najstarszą osadę brytyjskich kolonistów w głębi lądu, której historia sięga 1820 roku. Trafiłem tam w czasie deszczu, z powodu którego miasteczko, zamieszkane przez około 25 tysięcy osób, było wyludnione, co spotęgowało wrażenie, że jest ono wyjątkowo senne. Znajduje się w nim wiele XIX-wiecznych budynków oraz budowli stylizowanych na europejski gotyk, co wygląda dość zabawnie. Jednym z takich obiektów jest była katolicka katedra św. Piotra i Pawła, obecnie będąca kościołem protestanckim, wzniesiona w latach 1871–1890.
Z kolei stolica Australii, licząca ponad 430 tysięcy mieszkańców, to miasto urzekająco przestronne, z szerokimi arteriami, rozległymi obszarami zielonymi, rozlewającą się w jezioro rzeką Molonglo pośrodku oraz swobodnie hasającymi po trawnikach stadami królików. Do najciekawszych obiektów należy biały jak śnieg parlament, są też muzea oraz monumentalne pomniki poświęcone Australijczykom poległym podczas I wojny światowej oraz późniejszych konfliktów zbrojnych.
Zatrzymałem się tam w kilku miejscach, między innymi w archikatedrze św. Krzysztofa, zbudowanej w stylu neogotyckim w latach 1928–1939. To jedyny znany mi kościół po wezwaniem mojego patrona, więc chociem heretyk, solennie go obejrzałem. Znalazłem w nim też polonika – w jednym z okien witraż przedstawiający ojca Maksymiliana Kolbego, a na stoliku z dewocjonaliami folderki z Jezusem siostry Faustyny, zawierające informacje o polskiej świętej.
***
Podczas pobytu w Australii na każdym kroku spotykałem się z odniesieniami do rodzimych mieszkańców tego kontynentu. Nie ma chyba instytucji publicznej, która by na swojej stronie internetowej nie informowała o tym, że znajduje się na ziemi rdzennych ludów i nie wyrażała szacunku dla ich kultury. Odpowiednie formułki są umieszczane na tablicach naściennych, a nawet dołączane do e-maili i wiadomości wysyłanych przez komunikatory internetowe.
Samych Aborygenów spotkałem w Alice Springs, tam bowiem mieszka ich najwięcej. Stanowią około trzydziestu procent lokalnej populacji, gdy przeciętna dla całego kraju to jakieś dwa procent. Niestety wielu z nich jest bardzo biednych i wykluczonych. Żebrzą i sprzedają na ulicach różne własnoręcznie wykonane przedmioty. To smutne dziedzictwo białej kolonizacji.
Dużo o Aborygenach i ich krzywdzie piszą autorzy książek, które przeczytałem i wziąłem ze sobą do Australii. Przytoczę niżej ich obszerne fragmenty, które obrazują skalę niegodziwości białych względem ludzi, którzy żyli tu przed nimi 60 tysięcy lat.
Szymon Drobniak, „Czarne lato. Australia płonie”:
„Historia współczesnej Australii jako państwa jest zaskakująco krótka. Sięga ledwie końca XVIII wieku. Mikroskopijny strzęp trwania; wielu Europejczyków z trudem wyobraziłoby go sobie jako kompletną oś czasu swojego kraju. W Europie możemy z naszą historią biec tysiące lat wstecz, tasować w wyobraźni zmieniające się granice państw, śledzić płynące po kontynencie masy ludności. Nawet europejskie miasta z łatwością prześcigają wiekiem całą historię australijskiego państwa. Tymczasem historia rdzennych mieszkańców kontynentu australijskiego sięga przynajmniej sześćdziesięciu-siedemdziesięciu tysięcy lat wstecz. Najstarsze ślady «współczesnego» człowieka datowane są na przeszło czterdzieści tysięcy lat temu. Sztuka aborygeńska Australii wzrastała niemalże nieprzerwanie przynajmniej przez ponad trzydzieści tysięcy lat.
Mapę australijskiego kontynentu pokrywa gęsta, wielokolorowa siatka aborygeńskich krajów. Bliższe przyjrzenie się jej pokazuje coś jeszcze: granice między poszczególnymi aborygeńskimi ludami są płynne, rozmyte. Nigdy nie wsiąkły w papier żadnego traktatu czy kodeksu, nie zostały usankcjonowane prawem. W jednorodności rudego australijskiego ‘outback’ [pustkowia interioru] nie miały też zbyt wielu trwałych geograficznych kotwic, o jakie zahaczają się granice w Europie czy Ameryce. Przyzwyczailiśmy się do granic ostrych jak brzytwy, kategorycznie tnących ląd na odrębne całości. Krainy aborygeńskie są inne: to przenikające się nawzajem manifestacje różnych sposobów dzielenia się ziemią i świętym krajobrazem, wyraz płynnej – ale też cudownie stabilnej – równowagi między interesami i potrzebami współistniejących grup. Coś, co trudno jest nam sobie wyobrazić we współczesnym «zachodnim» świecie – gdzie niektóre wojny, dysputy i animozje ciągną się nawet nie przez jedno, a kilka pokoleń.
Metodyczne spychanie Aborygenów na margines nowej, białej cywilizacji przyniosło wiele katastrofalnych skutków. Pomijając społeczne koszty «zszywania» wielokolorowej aborygeńskiej mozaiki, by wpasowała się w jednolite tło «europejskiej» Australii, stopniowe wykorzenianie aborygeńskiej kultury miało również bardziej naturalny, biologiczny wymiar. Dziesiątki tysięcy lat trwania złożonej ludzkiej układanki na odizolowanym kontynencie to dość czasu, by się z tym kontynentem związać. Ściśle, niemalże w symbiotycznym żywym tworze, mającym wpływ na zdrowie, przetrwanie oraz kondycję każdej ze stron – ludzkiego «inżyniera» i jego żywej, biologicznej «materii konstrukcyjnej». Jak mówiła kilkaset lat temu Patyegarang, próbując wyjaśnić kolonialistom aborygeńską Australię: ziemia jest ludźmi, a ludzie są ziemią. Gdy ci ludzie zniknęli, ziemia również zaczęła «znikać»”.
„Terra nullius. Ziemia niczyja. Tak określano w XVIII wieku lądy, do których przybiła flotylla kapitana Jamesa Cooka. Ówczesnym «odkrywcom» nie mieściło się w głowie, że na drugim końcu świata, z dala od promieniującego na wszystkie strony «centrum» cywilizacji, jakim była Europa z jej antycznymi korzeniami, może żyć społeczność równie bogata i rozwinięta – a więc taka, której można by zostawić prawo własności do zajmowanej przez nią ziemi. Dla Cooka i przybywających po nim kolonialistów Australia była po prostu dzikim lądem. Jak się okazało – zamieszkałym, ale mimo to wciąż dzikim. Ot, każda dzicz ma swoich dzikusów, stwierdzili zapewne Brytyjczycy. Szybko dostrzegli za to w tej «ziemi niczyjej» potencjał, nikomu więc nie spieszyło się do bardziej dogłębnych rozważań nad cechami zamieszkujących Australię ludów. Terra nullius stała się niemalże paradygmatem kolonialnej polityki najeźdźców, ułatwiającym przejmowanie kontroli nad kontynentem. Z naszej obecnej perspektywy wydaje się to szokujące, a jednak prawo własności rdzennych ludów Australii do ich własnej ziemi, na której mieszkali od setek pokoleń, nie zostało oficjalnie potwierdzone aż do ostatnich dekad XX wieku! (…)
Doktryna terra nullius odcisnęła gigantyczne piętno na «zachodnim» postrzeganiu rdzennej ludności kontynentu australijskiego. W relacjach samych kolonialistów i w późniejszych naukowych debatach często pojawiały się opinie redukujące mieszkańców Australii do prymitywnych plemion, niewiele różniących się od prehistorycznych społeczności ludzkich z czasów przedrolniczych. Przedstawianie Aborygenów przede wszystkim jako myśliwych i zbieraczy stanowiło idealne usprawiedliwienie dla narzucenia nowo odkrytemu kontynentowi europejskiej, «stacjonarnej», rolniczej drogi rozwoju. I choć z czasem zbierano coraz więcej dowodów na to, że relacja rdzennych mieszkańców z Australią miała całkiem inny charakter, wizja aborygeńskiego dzikusa, nomada przemieszczającego się przez pustkowia w pogoni za zwierzyną i w poszukiwaniu pożywnych roślin, utrwaliła się w powszechnej świadomości. Analizy dzienników i zapiski kolonialnych oficjeli, potwierdzające nieprawdziwość powszechnych interpretacji, z trudem wydostawały się poza dość hermetyczny obieg akademickich dyskusji”.
Sven Lindqvist, „Terra nullius. Podróż przez ziemię niczyją”:
„Pod koniec XVIII wieku biali osadnicy opanowali większość terenów położonych wokół Alice Springs. Należące do nich sześćdziesiąt tysięcy krów i owiec odcięło czarnym dostęp do zbiorników wodnych. Walka o wodę prowadziła do starć, w których dzidy Aborygenów nie mogły się mierzyć z nowoczesną bronią osadników. Zabicie czarnego nie było niczym gorszym niż zastrzelenie psa. Szef konnej policji w Alice, William Henry Willshire (1852–1925), i jego ludzie stali całkowicie po stronie białych.
W 1881 roku w całej centralnej Australii było tylko pięć białych kobiet. Dwadzieścia lat później w Alice Springs wciąż mieszkało ich zaledwie dziewięć. Między białymi i czarnymi często dochodziło do konfliktów, gdy biali mężczyźni naruszali tradycyjny model małżeństwa, zacierając granice między aranżowanym małżeństwem, prostytucją i gwałtem. (...)
Przypuszcza się, że w czasie gdy służbę w Alice pełnił Willshire, zabito od pięciuset do tysiąca czarnych. Karano przede wszystkim kradzież bydła. Mordowano ludzi, aby chronić zwierzęta.
Willshire nie krył dumy ze swoich czynów i opisywał masakry osobliwie wymyślnym stylem:
«O trzeciej trafiliśmy na dużą grupę tubylców, którzy rozbili obozowisko wśród skał. Rozpierzchli się na wszystkie strony. Nie ma co owijać w bawełnę – w krytycznym momencie karabiny Martini-Henry przemówiły po angielsku w podniosłej ciszy wiecznych skał. Skałę spowiła królewska szata potężnej salwy, której złowrogi grzmot rozbrzmiewał z bliska. Przez kilka sekund staliśmy urzeczeni tym upiornym, przerażająco pięknym widokiem». (…)
Okrucieństwa popełniane przez Willshire’a nie były czymś wyjątkowym. Podobnych zbrodni dopuszczano się w różnych miejscach na świecie, w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej i Afryce Południowej, w północnej Afryce i na Syberii, w centralnej Azji i centralnej Australii – krótko mówiąc, wszędzie gdzie europejscy osadnicy zagarniali ziemię pierwotnych właścicieli. Wyniszczając Aborygenów, stwarzano ziemię niczyją, do której, zgodnie z doktryną «terra nullius», nabywali prawa biali osadnicy.
Większość białych była przekonana, że mordowani stanowią niższą rasę skazaną na zagładę. Znajdowali oparcie w największym naukowym autorytecie tamtych czasów: Karolu Darwinie. W V i VI rozdziale «O pochodzeniu człowieka» (1871) Darwin przedstawia wytępienie pierwotnej ludności jako naturalny element procesu ewolucji. Gatunki zwierząt zawsze się nawzajem wyniszczały, podobnie jak prymitywne plemiona. Z kolei teraz dzikie plemiona zostaną całkowicie wytępione przez cywilizowanych ludzi:
«W obecnych czasach narody cywilizowane wszędzie wypierają narody barbarzyńskie z wyjątkiem tych obszarów, gdzie klimat stanowi barierę nie do przebycia. Lecz nawet wtedy ludy pierwotne nie będą mogły czuć się bezpiecznie:
Wydaje się niemal pewne, że kiedyś w przyszłości, zresztą niedalekiej, bo mierzonej stuleciami, cywilizowane rasy ludzkie wytępią rasy dzikie, by zając ich miejsce na świecie».
Darwin widział ten proces na własne oczy – w Argentynie, na Tasmanii i w Australii – i bardzo ostro reagował na to, czego był świadkiem. Lecz w kontekście jego teorii ewolucji tępienie rdzennej ludności nie wydawało się już zbrodnią, lecz naturalnym biegiem rzeczy i warunkiem dokonującego się postępu. Po Darwinie można było je skwitować co najwyżej wzruszeniem ramion. Ten, kto się oburzał, był po prostu niedokształcony. (...)
Jeżeli w danej kolonii nie uda się wdrożyć dyscypliny wśród siły roboczej, tak aby przynosiła ona zysk, jakiego ma prawo oczekiwać kraj macierzysty, pisał Henry C. Morris w «History of Colonization» (1900), «należy rdzenną ludność wytępić lub zmniejszyć jej liczbę, by z łatwością móc ją kontrolować».
Jeżeli tubylcy przeżyją, będą wyłącznie źródłem kłopotów, pisał antropolog George H.L.F. Pitt Rivers w pracy «The Clash of Cultures» (1927):
«’Problem tubylców’ można zdefiniować jako problem, który powstaje, gdy rdzenna ludność nie została wytępiona na skutek ‘dobrodziejstw cywilizacji’, lecz uchodzi z życiem wraz ze swoim mieszanym potomstwem. Nie ma żadnego problemu rodzimej ludności na Tasmanii, a w Australii jest on marginalny z tej prostej przyczyny, że Aborygeni tasmańscy już nie żyją i wobec tego nie stwarzają problemów, a Aborygeni w Australii podążają ich śladem i są na drodze do wymarcia».
Ludzie pokroju Williama Willshire’a wprowadzali w czyn metody popierane lub wręcz zalecane przez twórców naukowych teorii. Od 1949 roku noszą one miano ludobójstwa”.
W raporcie podsumowującym ekspedycję naukową do centralnej Australii, przedsięwziętą w 1894 roku pod przewodnictwem Williama Austina Horna (1841–1922), tak scharakteryzowano środkowoaustralijskiego Aborygena:
„Jego pochodzenie i historia giną w mrokach przeszłości. Nie posiada on żadnych pisanych źródeł i zna niewiele ustnych przekazów. Z wyglądu jest nagim, owłosionym dzikusem, a jego twarz ma niekiedy wyraźnie żydowskie rysy. O ile wiadomo, nigdy się nie myje. Nie posiada na własność ziemi, prócz tej, której ślady nosi na własnym ciele, nie czyniąc przy tym większych starań, aby to ukryć... Nie wie, co to religia. Nie ma żadnych tradycji, mimo to pielęgnuje z niezwykłą skrupulatnością pewne odstręczające praktyki i obrzędy, które przejął od swoich przodków, nie zdając sobie sprawy z ich źródła i przeznaczenia. Dzięki nieustającym wysiłkom misjonarzy i hodowców bydła udaje się go stopniowo «wycywilizować» z powierzchni ziemi. Za sto lat jedynym dowodem na to, że kiedykolwiek istniał, będą pojedyncze okruchy krzemienia, który poddawał prymitywnej obróbce”.
Lindqvist komentuje to celnie tak:
„Nauka, z oczywistą wyższością okupanta, patrzy z lekceważeniem na przedmiot swoich badań.
Kiedy tubylcy odmawiają okupantowi udostepnienia swoich tradycji i piśmiennictwa, naukowcy stwierdzają, że takowe nie istnieją.
Kiedy wygląd tubylców różni się od wyglądu okupantów, naukowcy znajdują dogodną okazję, aby dać wyraz swoim uprzedzeniom wobec Żydów.
Kiedy tubylcy dostosowują higienę osobistą do braku wody i obfitości piasku, naukowcy widzą w nich niemytych dzikusów.
Kiedy osadnicy zagrabiają ziemię prawowitych właścicieli, naukowcy konstatują, że tubylcy nie znają prawa własności. I komentują to obraźliwymi żartami, ukazującymi kompletny brak zrozumienia dla wynikającego z religii związku rodzimych plemion z ziemią. Malowidła na ciele i na ziemi, mity, pieśni i tańce są dla nauki jedynie odstręczającymi obrzędami, których sami tubylcy nie rozumieją.
Następstwem tego nieprzebytego muru białego niezrozumienia jest wyrok śmierci, sformułowany z wymuszoną żartobliwością: niebawem znikną. Niebawem, Bogu dzięki, problem przestanie istnieć. Wkrótce prawa biologii przemienią fikcję «terra nullius» w rzeczywistość”.
Na początku XX wieku Aborygenami zainteresowali się ówcześni luminarze nauki, między innymi francuski socjolog, psycholog i pedagog Émile Durkheim (1858–1917):
„Życiowym dokonaniem Durkheima stała się praca «Elementarne formy życia religijnego» (1912) – studium religijności Arandów, uznanej za podstawową formę wszystkich form religijnych i tym samym klucz do ich zrozumienia.
Australijski Aborygen, który w trakcie obrzędu przepełniony uwielbieniem osiąga stan ekstazy, nie jest ofiarą iluzji. Według Durkheima Aborygen wierząc, że jego przeżycie wywołało jakieś zwierzę lub roślina, niewątpliwie się myli. Podobnie mylił się ojciec Durkheima, przypisując je Jahwe. Albowiem zarówno zwierzę, jak i Jahwe są tylko metaforą dla autentycznego doświadczenia, doświadczenia wspólnoty, do której należy wierzący. Społeczności, która może więcej niż jednostka, która wspiera i udziela jednostce pomocy, lecz jednocześnie wymaga i karze.
Całe to studium, pisze Durkheim, wywodzi się z przekonania, że zbiór panujących we wszystkich epokach wierzeń religijnych nie może być złudzeniem. «Religijne doświadczenie» istnieje, lecz fakt, że w wyobrażeniach powstałych na gruncie religijnych doświadczeń są takie zasadnicze różnice w różnych okresach i różnych częściach świata, zmniejsza prawdopodobieństwo, że któreś z nich jest «właściwe».
Lecz doświadczenie pozostaje. Za wierzeniami kryje się rzeczywistość. Ową rzeczywistością jest wspólnota.
Tym sposobem Durkheim pojednał się ze swoim ojcem i światem dzieciństwa i włączył ich w nowy, socjologiczny świat pojęć, w którym obecnie żył. Znalazł dowód na to, że Bóg, którego przez całe życie poszukiwał jego ojciec, jest tym samym, co on sam badał przez całe życie: wspólnoty [powinno być: wspólnotą]”.
„W 1913 roku australijscy Aborygeni byli na ustach całej Europy. To właśnie w nich (...) teoretycy (...) usiłowali uchwycić ów moment, kiedy człowiek stał się człowiekiem. Tam szukali początków ludzkiej cywilizacji, kolebki kultury, narodzin społeczeństwa, pochodzenia religii. I wtedy pojawił się polski antropolog Bronisław Malinowski i wywrócił wszystko do góry nogami rozprawą pod tytułem «Aborygeni australijscy – socjologiczne studium rodziny» (1913).
Malinowski różnił się od pozostałych w dwóch kwestiach.
Po pierwsze, podawał w wątpliwość zasadność poszukiwania pierwotnego stadium, pozbawiając tym samym znaczenia pytanie, na które usiłowali odpowiedzieć pozostali badacze. Podważał przekonanie, że całą ludzkość w swoim rozwoju przechodziła przez te same etapy. Żyjąc w określonym klimacie i środowisku, Aborygeni stworzyli instytucje społeczne, które wzajemnie na siebie wpływały. Warto badać ich społeczność dla niej samej – nie jako «wstępne stadium» Europy, lecz jako jedno z możliwych rozwiązań uniwersalnego problemu ludzkości.
Po drugie, Malinowski twierdził, że krytyczne podejście do źródeł jest tak samo niezbędne w etnologii, jak i w historii”.
Nasz wybitny antropolog obalił twierdzenie, że „pierwotna ludzkość żyła w stanie seksualnego komunizmu”, z którego miało wynikać zawieranie przez Aborygenów małżeństw zbiorowych, a co za tym idzie luźne traktowanie bliskich związków międzyosobniczych, w tym relacji rodziców z dziećmi.
„Malinowski dowiódł naukowo, że w 1913 roku o życiu Aborygenów wiedziano na pewno jedynie tyle, że kochają swoje dzieci i są głęboko do nich przywiązani. Równocześnie w Australii zaczęto prowadzić politykę, w wyniku której odebrano sto tysięcy dzieci czarnym matkom i rodzeństwu, podając jako powód, że czarni w gruncie rzeczy nie dbają o dzieci. «Szybko zapominają o swoim potomstwie»”.
Nie tylko w tym względzie napływowi Australijczycy traktowali tubylców jak zwierzęta...
„Aborygeńskie dzieci dorastały w poczuciu wolności, kochane i hołubione. Biali Australijczycy często mieli inne dzieciństwo. Większość z nich pochodziła z Wielkiej Brytanii. Wielu z nich pamiętało ciężką pracę, sypianie na fabrycznej podłodze pośród maszyn. Inni dzieciństwo bez rodziców i samotność w zakładach wychowawczych, gdzie szykany były na porządku dziennym. Jaka była ich reakcja, kiedy patrzyli na czarne dzieci, dorastające na wolności w otoczeniu kochających rodziców, rodzeństwa i krewnych?
Sam Malinowski nie mógł się powstrzymać, aby nie skrytykować Aborygenów za to, że nie stosują kar cielesnych wobec dzieci. Uważał to za niewłaściwą metodę wychowawczą, ponieważ «uczucie może zupełnie dobrze łączyć się z surowością i dyscypliną».
Inni biali z pewnością reagowali jeszcze ostrzej na to, co ich zdaniem świadczyło o nieudolności Aborygenów w wychowywaniu potomstwa. Jakże irytujący musiał wydawać się Brytyjczykom styl życia Aborygenów, a w szczególności ich sposób traktowania dzieci! Dzieciństwo spędzone bez poczucia wstydu, poczucia winy, bez kary. Czy nie przepełniała ich tęsknota za tym, co potępiali jako niedbalstwo, niechlujstwo i brak dyscypliny? Czy nie dlatego odbierano jasne dzieci czarnym matkom, że dostawały coś, czego ci, którzy je odbierali, sami nie doświadczyli i czego odczuwali bolesny brak?”.
Aborygeńskie dzieci wykorzystywano między innymi do poławiania pereł na zachodnim wybrzeżu Australii:
„Pośrednicy wyłapywali w głębi lądu chłopców, którzy nigdy przedtem nie widzieli na oczy morza. Jeżeli stawiali opór, łapali ich na lasso i prowadzili za koniem.
Potem przewożono ich na wyspę Lacepedes na północ od Broome. Tam nikt nie zawracał sobie głowy warunkami, na jakich ich zatrudniano. «Każdy murzyn jest tak samo czarny». Wszyscy stawiali krzyżyk pod kontraktem, który w rzeczywistości był wyrokiem śmierci.
Po podpisaniu kontraktu chłopców transportowano na statki, skąd o świcie ładowano ich na łodzie, gdzie jeden biały przypadał na 8–10 nagich nurków. Jeden po drugim wyskakiwali za burtę, obracali się i schodzili pod wodę. Za normalną głębokość przyjmowano 10 metrów, lecz zdarzało się, że zmuszano ich do nurkowania na 18 metrów pod wodę. Przebywali pod wodą od pół do jednej minuty. Potem ich lśniące głowy wynurzały się na powierzchnię, a do łodzi wpadały muszle. Kilka minut odpoczynku i następne szturchnięcie wiosłem: na dół! Każdego chłopca, który szedł na dno, bez trudu zastępowano innym. Większość z nich nie wytrzymywała dłużej niż dwa lata. Tych, którzy przeżyli, wysadzano na ląd sparaliżowanych lub kalekich, nie troszcząc się o to, jak wrócą do domu. (...)
Nie było mowy o jakiejkolwiek zapłacie. Czarni «nie znają się na pieniądzach», mówili właściciele łodzi. Koszula i para spodni na początku sezonu, jedzenie i tytoń podczas pracy stanowiły jedyne wynagrodzenie. Szerzące się pogłoski o panujących na łodziach warunkach spowodowały, że w poszukiwaniu chłopców trzeba było się zapuszczać coraz dalej w głąb pustyni i stosować coraz brutalniejsze metody. Typowym wyposażeniem agentów rekrutujących «ochotników» stały się broń, skórzany pejcz oraz żelazna obroża”.
„Kiedy skończyło się wyłapywanie czarnych chłopców do niewolniczej pracy na łodziach, zaczęło się porywanie jasnoskórych półkrwi do ośrodków, gdzie przyuczano ich do zawodu służących, taniej siły roboczej u białej elity”. Jak pisze Lindqvist, „uzasadniano to troską o rzekomo cenniejszy «biały» materiał genetyczny u «mieszanych» dzieci, chęcią wyrwania ich z czarnych slumsów i asymilacją w społeczeństwie białych.
Dzieci uczono pogardy dla ich języka i kultury. Ucinano wszelkie więzy z rodzicami, krewnymi, przyjaciółmi. Rozdzielano nawet rodzeństwa. Jeżeli osoby spokrewnione przypadkiem znalazły się w tej samej instytucji lub w tej samej białej rodzinie, zaprzeczano, że łączą ich więzy krwi. Z relacji wielu osób wynika, że dopiero po opuszczeniu zakładu dowiadywały się, że przebywały w tym samym «domu» co ich brat lub siostra”.
„Fikcja, która powołała do życia Australię jako «terra nullius», wymagała marginalizacji Aborygenów. Biali historycy przemilczali dokonania tubylców, a nawet samo ich istnienie. W historii pisanej przez białych długo przedstawiano ich jako niższą rasę, skazaną na «wygaśnięcie» w zetknięciu z kulturą Zachodu.
Nie zajmowano się bliżej przemocą, przyczyną «wygasania». Historycy mówili o niej ogólnie, nie podając konkretów. «Ta mentalna blokada wciąż jeszcze istnieje», pisał C.D. Rowley w «The Destruction of Aboriginal Society», pionierskiej pracy z lat 1970–1971, w której po raz pierwszy podjęto próbę spojrzenia na historię Australii oczami Aborygenów.
Rowley ukazuje, dlaczego czarnym łatwiej było umrzeć, niż przeżyć w narzuconych im warunkach egzystencji. «Białe sumienia uspokajano, przedstawiając romantyczną wersję wysokiej śmiertelności tubylców grzecznie ustępujących miejsca wyższej rasie w nieuchronnej walce o przetrwanie».
«Ci, którzy brali udział w zabijaniu, mieli rzecz jasna skłonność do traktowania zabitych jako niższej, pozbawionej człowieczeństwa formy życia», pisze Rowley. Aborygeni, którzy przetrwali na gruzach zwyciężonej społeczności, żyli w apatii i beznadziei, co wydawało się potwierdzać najgorsze uprzedzenia osadników.
Tego rodzaju opinie nadal były w obiegu na australijskiej prowincji. Lecz w nowoczesnej Australii, w Sydney i Melbourne, w Brisbane i Adelajdzie, budziła się nowa świadomość. Powoli zrozumiano, że jedyna australijska kultura, która raz po raz zyskuje międzynarodowe uznanie, to kultura Aborygenów. Zrozumiano, że rzekomo skazana na wymarcie społeczność wykazuje niebywałą zdolność przetrwania. Pogarda zamieniła się w podziw w obliczu determinacji, z jaką Aborygeni trwają przy swojej tradycyjnej kulturze i w obliczu ich umiejętności dostosowania się do nowoczesnej techniki i nowoczesnego społeczeństwa.
Pytanie brzmi: Jaka powinna być reakcja nowej Australii na zbrodnie, których dopuściła się stara Australia i których konsekwencje wciąż są żywe? W jaki sposób ma się rozliczyć ze swoją przeszłością?
W większości przypadków ich sprawców nie można już postawić przed sądem. Jakie zresztą prawo miałoby ich sądzić? Jak ukarać martwych? Ani sprawcom, ani ofiarom nic już życia nie wróci. Z następstwami popełnionych zbrodni muszą w jakiś sposób uporać się współcześni.
Jedną z ważniejszych kwestii jest podział ziemi – bo ziemia to podstawa ekonomicznej, społecznej i rytualnej egzystencji plemion pustynnych. (...)
W 1991 roku Australia zapoczątkowała dziesięcioletni proces pojednania między białymi i czarnymi, organizując uroczyste obchody Roku Rdzennej Ludności. Premier Keating (Australijska Partia Pracy) zainaugurował je, mówiąc: «To my zagarnęliśmy ziemię. My mordowaliśmy. Zabieraliśmy dzieci matkom. Dyskryminowaliśmy i wykluczaliśmy».
3 czerwca 1992 roku Sąd Najwyższy Australii skasował termin «terra nullius» i potwierdził prawo Aborygenów do ziemi, na której mieszkają i zawsze mieszkali. Wyrok ten, zwany wyrokiem w sprawie Mabo, poddał rewizji historyczny i prawny fundament, na którym opiera się Australia jako naród.
W 1996 roku Partia Pracy straciła władzę, między innymi z powodu polityki wobec Aborygenów. Nowy rząd oświadczył: «Nie można winić i oskarżać obecnie żyjącego pokolenia Australijczyków za czyny i błędy popełnione w przeszłości».
Ostre cięcia w budżecie mocno dotknęły Aborygenów. W nowym politycznym klimacie również wyrok w tzw. sprawie Mabo znaczył mniej, niż początkowo się spodziewano. Rząd wydał ustawę Native Title Act, stanowiącą, że prawo do ziemi mają tylko Aborygeni zamieszkujący ją nieprzerwanie od niepamiętnych czasów. Ponieważ większość tubylców ograbiono i przerzucano z obozu do obozu, inni zaś zmuszeni byli przenieść się do miast i osad w poszukiwaniu pracy, a jeszcze inni jako dzieci zostali odebrani rodzicom, ustawa pozbawiła ich prawa do ziemi przodków”.
***
W czasie 11 dni podróży po Australii oglądałem ją nie tylko z poziomu ziemi i morza, ale też z góry, z wysokości 10 kilometrów, dużo tu bowiem latałem. Nie licząc zielonych obrzeży, południowy kontynent wygląda tak jak na mapach – jest cały żółty i pomarańczowy. To wielka pustynia, będąca dnem pradawnego morza, poprzecinana dolinami rzek, w których nie ma wody oraz talerzami wyschniętych słonych jezior.
Pasują mi do tych widoków słowa z książki Marka McKenny „Powrót do Uluru”:
„Równiny i pagórki ciągną się aż po horyzont, pulsując w oślepiającej mgiełce ochry i czerwieni. Nawet gorąco wiecznie bijące od gruntu nie potrafi zagłuszyć echa wielkiego śródziemnego morza, które pokrywało środkową Australię ponad sto pięćdziesiąt milionów lat temu. Siły, które wyrzeźbiły ten ląd, pozostawiły na nim nieusuwalne ślady. Każdą równinę pokrytą brukiem deflacyjnym, każdą pustynię w suchym sercu kontynentu nawiedzają wspomnienia słonej wody”.
„Ten środek obnaża naszą pychę, plasuje nasze istnienie na ogromnym tle geologicznego czasu. Tu nigdy nie mógłby stanąć Partenon czy Pałac Dożów. Tu nauczycielem jest sam teren. (...)
Być może tu jest praźródło melancholii białych, samotnych wobec bezmiernej pradawności tego krajobrazu. Wszystko, co tu zbudowali, wydaje się efemerydą – to ledwie falki na oceanie wiedzy odwiecznych mieszkańców tych ziem. Środek Australii to wciąż kraina Aborygenów”.
20 stycznia, Auckland
Kia ora, Aotearoa! Witaj, Nowa Zelandio, najbardziej odległy od Polski kraju! Ponad 17 tysięcy kilometrów, 12 godzin różnicy czasu. Nie myślałem, że kiedyś tu dotrę, a jednak się udało!
Już na lotnisku, z wynikającym z mojej ignorancji zdziwieniem, spostrzegłem, że rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii, czyli Maorysi, to nie postacie ze starych książek i filmów, nawet nie tak marginalna społeczność, jak Aborygeni w Australii, lecz współgospodarze tej ziemi. Mają swój język, który występuje w przestrzeni publicznej równolegle z angielskim, wszędzie ich widać. Wprawdzie stanowią tylko 16,5 procent populacji kraju, ale nie są w nim wycofaną mniejszością. Są u siebie i mocno to na różne sposoby podkreślają. Wielu ma na ciele bardzo dużo tradycyjnych tatuaży. Pokryty był nimi dość szczelnie pogranicznik, który sprawdzał moje dokumenty i wbijał mi do paszportu wizę.
Nowa Zelandia przywitała mnie wczoraj deszczową pogodą, ale dziś świeciło piękne słońce. To połączenie oceanicznej wilgoci i południowych temperatur sprawia, że ten wyspiarski kraj tonie w soczystej zieleni. Jakże się pod tym względem różni od wyschniętej na wiór Australii!
Dzień spędzony w Auckland, największym mieście Nowej Zelandii (1,7 mln mieszkańców), rozpocząłem od wspinaczki na górę Eden, która jest wygasłym wulkanem, z zarośniętym trawą kraterem na szczycie. Rozpościera się z niej dookólna panorama miasta, w której dominantą jest grupa wieżowców oraz wieża telewizyjna. Pozostała część to ciągnące się po horyzont osiedla domów mieszkalnych.
Z góry Eden udałem się do Muzeum Wojny, którego okazały budynek otoczony jest bardzo rozległymi terenami zielonymi, służącymi do wypoczynku i aktywnego spędzania wolnego czasu. Choć nie jestem amatorem militaryzmu, wybrałem się do tej instytucji ze względu na fakt, iż wśród licznych konfliktów zbrojnych, w których brali udział Nowozelandczycy, są tam też upamiętnione wojny maoryskie, które w latach 1845–1872 rdzenni mieszkańcy tutejszych wysp toczyli w obronie swojej ziemi. Wprawdzie musieli ulec liczebniejszym i dysponującym bardziej zaawansowanymi technologiami Brytyjczykom, ale ojczyzny swej bez walki nie oddali. To dzięki temu oporowi i wrodzonej waleczności tak dużo ocalili ze swej kultury.
Ku mojemu zaskoczeniu w Auckland War Memorial Museum mogłem obejrzeć nie tylko uzbrojenie, dioramy i plansze z informacjami o różnych bitwach, ale też bogatą ekspozycję poświęconą kulturze maoryskiej. Zgromadzonych na niej zostało bardzo dużo artefaktów – przedmiotów codziennego użytku, łodzi, broni oraz dzieł sztuki. Odtworzony został też tradycyjny budynek – dom spotkań. Tego typu drewniane budowle, bogato zdobione rzeźbami i pokryte misternymi wzorami, były centrami życia społecznego poszczególnych plemion, ale też świątyniami, w których przebywali bogowie oraz duchy przodków.
Kultura maoryska oparta była na materiałach naturalnych – kamieniu, drewnie, muszlach, a wykonane z nich narzędzia, oręż czy naczynia charakteryzowała solidność, precyzja i wyjątkowa estetyka. W snycerce doszli wręcz do perfekcji, dzięki czemu nawet przedmioty codziennego użytku urzekają rzeźbiarską finezją. Byłem pod ich wrażeniem i większość czasu, który przeznaczyłem na wizytę w Muzeum Wojny, spędziłem w sali poświęconej Maorysom.
Jak w wielu innych miejscach, także tutaj zaszedłem do najważniejszego muzeum sztuki – Auckland Art Gallery. Spodziewałem się większej liczby dzieł rodzimych, ale nie znalazłem ich wiele. Natomiast tak jak w Australii, wymieszane są one z obrazami i rzeźbami europejskimi, dawne sąsiadują ze współczesnymi, dzięki czemu odczytywać je można we wzajemnym kontekście.
Na wystawie prezentowane są liczne portrety wodzów i wybitnych maoryskich postaci, namalowanych przez Gottfrieda Lindauera (1839–1926). Co ciekawe, artysta ów był z pochodzenia Czechem. Urodził się w Pilźnie, podczas studiów malarskich w Wiedniu zmienił imię Bohumir na niemieckie, by zwiększyć swe szanse na rynku sztuki. Uciekając przed poborem do wojska, przypłynął w 1874 roku do Nowej Zelandii i osiadł w niej na stałe. Wyspecjalizował się tu w wizerunkach maoryskich prominentów.
Przeszedłem się też oczywiście po centrum Auckland, ale po Melbourne i Sydney nie zrobiło ono na mnie piorunującego wrażenia. To miasto spokojne, nawet jakby nieco senne, zadbane, tonące w zieleni. Jest tu trochę dawnej (czyli XIX-wiecznej) zabudowy, nad którą górują nowoczesne wieżowce.
Zajrzałem też do portu, a to ze względu na Juliusza Verne’a, który towarzyszy mi podczas wszystkich podróży. Umieścił on Auckland w jednej z moich ulubionych powieści dzieciństwa, czyli w „Dwóch latach wakacji”. Jej bohaterowie to grupka dzieci w wieku od 8 do 14 lat, uczniowie tutejszej szkoły Chairmana, którzy mają odbyć rejs wokół Nowej Zelandii. Niestety w nocy, zanim jacht wypłynął w morze, ktoś odwiązał cumę i statek podryfował bez załogi. Maluchy muszą stawić czoła czekającym je wyzwaniom. Trafiają na bezludną wyspę na południowym Pacyfiku, na której dzielnie sobie radzą, dzięki dojrzałości, pracowitości, odwadze i współpracy. Ot, taka pozytywistyczna utopia!
Z Auckland pojechałem na odległą od centrum o 40 kilometrów plażę Piha nad Morzem Tasmana. Szeroka, i jak wszystko w Nowej Zelandii spokojna, położona jest między strzelającymi w niebo wulkanicznymi skałami. Takie samo pochodzenie ma pokrywający ją ciemnoszary piasek. Tuż przed zachodem słońca przechadzały się po niej pojedyncze osoby, ktoś się pluskał w ciepłej wodzie, ktoś ujarzmiał fale na desce surfingowej, inni leżeli na wygrzanych południowym słońcem drobinach lawy i chłonęli ciszę dobiegającego końca dnia.
21 stycznia, Tongariro National Park
Trzeciego dnia pobytu w Nowej Zelandii pojechałem do miasta Rotorua, słynącego z gejzerów i Centrum Kultury Maorysów. Pod żadnym względem się na nim nie zawiodłem. Choć śmierdzi w nim siarkowodorem, bezwzględnie warte jest odwiedzenia.
W Rotorui Maorysi stanowią jedną trzecią populacji i jest ona ich kulturowym sercem. W instytucji o nazwie Te Puia pokazują turystom swe zwyczaje, sztukę i obrzędy. Mieści się tam szkoła rzeźby w drewnie, snycerstwo bowiem jest bodaj ich największym skarbem narodowym. Ponad połowa przychodów z biletów wstępu do owego centrum kultury idzie na jej utrzymanie. Resztę dokłada rząd Nowej Zelandii. W ten sposób kultywowana jest miejscowa tradycja, a przyjezdni mogą się z nią zapoznać i ulec jej czarowi.
W Centrum Kultury Maorysów prowadzona jest także hodowla ochronna ptaka kiwi, który jest symbolem Nowej Zelandii. Jako że jest on aktywny tylko nocą, mogliśmy go obejrzeć w specjalnym pomieszczeniu, w którym panuje prawie zupełna ciemność. Nie powiem, widziałem sylwetkę tego nielota, ale nie mogę twierdzić, że się mu dobrze przyjrzałem.
Największym jednak hitem pobytu w Te Puia był występ Maorysów w strojach że tak powiem ludowych. W obszernym domu spotkań zaprezentowali nam wiele lokalnych piosenek oraz tańców, w tym także bojowych. Wymachiwali atrapami drewnianej broni, stroili miny, ale też się do nas uśmiechali. To nic, że to cepelia na potrzeby turystów. Jak się pokona pół kuli ziemskiej, by tu dotrzeć, to i sztuczność nie razi. Nawet w niej jest przecież ziarno autentyczności!
Nowa Zelandia to wyspy wulkaniczne, pod którymi ciągle wre. Wiele gór to wygasłe wulkany, ale nie brak jest miejsc, w których z ziemi ciągle wydobywają się gazy, woda i lawa. W Centrum Kultury Maoryskiej znajduje się gejzer Pohutu, który dymi i średnio co 20 minut wyrzuca gorącą wodę na wysokość nawet 40 metrów.
Bulgoce też na obrzeżach jeziora Rotorua, będącego zalanym wodą kraterem. Ustawione wokół niego tablice ostrzegają, że nagromadzenie siarkowodoru grozi zatruciem, a nawet śmiercią, co oczywiście nie odstrasza żądnych wrażeń turystów.
***
Zatrzymałem się na chwilę na miejscowym cmentarzu, już tak bowiem mam, że gdziekolwiek trafię, odwiedzam miejsca wiecznego spoczynku. Co za różnica w porównaniu z naszymi nekropoliami! Groby są tu ozdobione różnymi rzeźbami, przedstawiającymi zwierzęta, krasnale, a także maoryskich bogów. Pełno jest kwiatowych girland, nie brakuje różnych flag. Same zaś nagrobki są niewielkie, skromne, często opatrzone osobistymi inskrypcjami. Zero nadęcia i sztampy!
***
Z Rotorui pojechałem nad jezioro Taupo, położone pośrodku Wsypy Północnej, które jest największym tego typu zbiornikiem wodnym w całej Oceanii. Dla mnie jednak ma znaczenie z innego powodu – Juliusz Verne umieścił je w powieści „Dzieci kapitana Granta”. Jej bohaterowie, podróżując wzdłuż 37. równoleżnika, trafiają do Nowej Zelandii i zostają uprowadzeni przez Maorysów, którzy ich zabierają na wyspę położoną pośrodku tego jeziora. To jedna z ważniejszych scen w trzeciej części tej książki. Gdy czytałem jej opis w dzieciństwie (a potem naszemu małemu synkowi Szymonkowi), nie myślałem, że kiedyś stanę nad brzegiem tego jeziora, a nawet prawie dookoła je objadę!
Czarodziej z Nantes daje taki oto opis jeziora Taupo:
„Niezgłębiona przepaść, długości dwudziestu pięciu i szerokości dwudziestu mil, utworzyła się jeszcze przed czasami prehistorycznymi przez zapadnięcie się w głąb ogromnych ja-skiń powstałych wśród law trachitowych, z których był zbudowany środek wyspy. Wody spływające z pobliskich szczytów napełniły to ogromne zagłębienie. Przepaść zmieniła się w jezioro, lecz pozostała nadal przepaścią, a najnowsze sondy jeszcze nie zdołały zmierzyć jej głębokości.
Takie oto było to dziwne jezioro Taupo, wyniesione na tysiąc dwieście pięćdziesiąt stóp nad powierzchnię morza, otoczone cyrkiem górskim o wysokości czterystu sążni. Na zachód od jeziora wznosiły się wysokie, prostopadłe ściany potężnych skał, na północy znajdowało się kilka oddalonych wierzchołków uwieńczonych drzewami, od wschodu rozciągała się szeroka, piaszczysta płaszczyzna, przecięta drogą i przyozdobiona bryłami pumeksu, lśniącymi wśród gęstwiny krzaków, natomiast od południa stożki wulkaniczne, wznoszące się za położonymi na pierwszym planie lasami, oprawiały majestatycznie ten rozległy obszar wodny, na którym szaleją burze, nieustępujące oceanicznym cyklonom.
Cały ten region wrze jak olbrzymi kocioł zawieszony nad podziemnymi płomieniami. Ziemia drży pod wpływem wewnętrznego ognia, a gorące pary w wielu miejscach wydobywają się na powierzchnię. Skorupa ziemi pęka tak gwałtownie jak zbyt wyrośnięte ciasto i niewątpliwie ów płaskowyż runąłby w rozpalone do białości palenisko, gdyby dwanaście mil dalej uwięzione we wnętrzu ziemi pary nie znajdowały ujścia przez kratery wulkanu Tongariro” (tłum. Andrzej Zydorczak).
Verne nigdy tu nie był, a opisał ten rejon Nowej Zelandii tak plastycznie! Nawet o pumeksie wspomniał, a dziś widziałem usłaną nim plażę nad jeziorem Taupo! Taką wiedzę posiadał pisarz w czasach przed internetowych, gdy jedynym nośnikiem wiedzy były książki!
22 stycznia, Auckland
Ostatni nocleg w Nowej Zelandii spędziłem na obrzeżach Parku Narodowego Tongariro, nad którym górują wierzchołki kilku wulkanów, z wieloma kraterami, w tym także czynnymi. Ostatnia erupcja miała tu miejsce w 2012 roku.
O wulkanie Tongariro i jego sąsiadach wspomina Juliusz Verne w „Dzieciach kapitana Granta”:
„Tongariro zdaje się powiązany z jakimś skomplikowanym systemem orograficznym. Za nim, samotnie stercząca na równinie, wznosiła się na wysokość dziewięciu tysięcy stóp nurzająca swój wierzchołek w chmurach góra Ruapehu. Żaden śmiertelnik nie stanął jeszcze nogą na jej niedostępnym szczycie, oko ludzkie nie zmierzyło głębokości jej krateru, podczas gdy trzy razy w ciągu dwudziestu lat panowie Bidwill i Dyson oraz niedawno Hochstetter zbadali bardziej dostępne szczyty Tongariro.
Te wulkany mają swoje legendy i w innej sytuacji Paganel nie omieszkałby zapoznać z nimi swoich towarzyszy. Opowiedziałby im zatem o sporze, jaki wiedli z sobą o kobietę Tongariro i Taranaki, wówczas jeszcze jego sąsiad i przyjaciel. Tongariro, który jak wszystkie wulkany miał gorącą głowę, uniósł się gniewem do tego stopnia, że uderzył Taranakiego. Ten, pobity i upokorzony, uciekł doliną Whanganui, gubiąc po drodze dwa odłamy góry, i doszedł nad brzeg morza, gdzie wznosi się obecnie samotnie pod imieniem góry Egmont” (tłum. Andrzej Zydorczak).
To był punkt zwrotny w mojej podróży, położony najdalej od Warszawy – prawie 18 tys. km. Od tego miejsca zacząłem się już przybliżać do domu. Do pokonania zostało jeszcze ponad 20 tys. km, lecąc na wschód, z przystankami na Tahiti i w Los Angeles.
Podczas drogi powrotnej do Auckland podziwiałem niesamowite nowozelandzkie krajobrazy, wysycone tutejszym kryształowo przejrzystym światłem.
***
Opuszczając Nową Zelandię, przywołam jeszcze cytowanego przeze mnie wcześniej kapitana Jamesa Cooka, który odwiedził te wyspy podczas swych trzech podróży dookoła świata. Pierwszy raz dotarł tu w 1769 roku. Po wylądowaniu trafił na grupę Maorysów tańczących haka (taniec wojenny), co świadczyło o tym, że nie byli dobrze nastawieni do przybyszów. Mimo wszystko z czasem brytyjskiemu odkrywcy udało się nawiązać z nimi poprawne relacje. Choć nie byli tak przyjaźni, jak mieszkańcy Tahiti, do której to wyspy załoga statku „Endeavour” dotarła najpierw, a ich obyczaje, szczególnie rytualny kanibalizm, budziły grozę, dowódca ekspedycji badawczej zamieścił w swym dzienniku bardzo pochlebną o nich opinię:
„Nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy Nowej Zelandii są cywilizowani. Wobec nas zachowywali się łagodnie, choć po męsku, i zawsze gotowi byli spełniać nasze życzenia. Pewne dziedziny sztuki uprawiają bardzo zmyślnie i z wielką cierpliwością. Kradzież jest ich nawykiem w znacznie mniejszym stopniu niż u innych wyspiarzy, a jestem przekonany, że między sobą w pełni dochowują uczciwości. Ten obyczaj zjadania pokonanych w bitwie wrogów (głęboko wierzę bowiem, że nie spożywają nikogo innego) przejęli niewątpliwie po najdawniejszych przodkach, a wiemy, że niełatwo wyrwać naród z kręgu pradawnych wierzeń i rytuałów, choćby tak nieludzkich i barbarzyńskich…” (Nicholas Thomas, „Odkrycia. Podróże kapitana Cooka”).
22 stycznia, Papeete
Po nocnym locie z Nowej Zelandii wylądowałem na Tahiti – wulkanicznej wyspie otoczonej rafami koralowymi, położonej w południowej części Oceanu Spokojnego w archipelagu Wysp Towarzystwa, będącej centrum politycznym, gospodarczym i kulturalnym Polinezji Francuskiej. Choć jestem ciągle po drugiej stronie globu, poczułem się prawie jak w domu – na lotnisku poszedłem do okienka oznaczonego flagą Unii Europejskiej, a królujący tu język francuski, w przeciwieństwie do „międzynarodowego” angielskiego, wydał mi się dziwnie „swojski”.
Choć Tahiti jest jedną wyspą, to składa się z dwóch części: Tahiti-Nui (Wielkie Tahiti) z górującym nad nią wygasłym wulkanem Mont Orohena (2241 m n.p.m.) i Tahiti-Iti (Małe Tahiti). Oba skrawki lądu na bezmiarze oceanu połączone są wąskim nizinnym przesmykiem Taravao. Największym tutejszym miastem jest 26-tysięczne Papeete, stolica Polinezji Francuskiej.
Pierwszym przedstawicielem naszego kręgu kulturowego, który przybył na Tahiti (w 1767 roku), był kapitan Samuel Wallis (1728–1795), oficer brytyjskiej Royal Navy. Rok później dotarł tu Francuz Louis Antoine de Bougainville (1729–1811), który opisał Tahiti jako rajską wyspę, zamieszkaną przez tubylców wiodących proste, szczęśliwe, nieskalane przez cywilizację życie. Przyczynił się tym do rozpowszechniania stereotypu „szlachetnego dzikusa”, zaś Tahiti zyskało opinię miejsca nieskrępowanych rozkoszy, także cielesnych.
Najbardziej Otaheite, jak początkowo zwano Tahiti, wypromował kapitan James Cook, który odwiedzał tę wyspę podczas swoich trzech podróży dookoła świata w latach 1769, 1773 i 1774 oraz 1777.
Kontakty z Europejczykami okazały się dla Tahitańczyków opłakane w skutkach. Choć początkowo były okazją do wzajemnego poznania i ożywionej wymiany handlowej, w niedługiej perspektywie stały się dla nich zabójcze, z powodu przywleczonych przez Brytyjczyków chorób, głównie wenerycznych. W cytowanej już przeze mnie książce „Odkrycia. Podróże kapitana Cooka” Nicholas Thomas pisze:
„Podczas wizyty poprzednika Cooka, Samuela Wallisa na Tahiti, marynarze szybko nawiązali «wymianę» z miejscowymi kobietami. Kiedy ‘Endeavour’ przybył tam w celu obserwacji przejścia Wenus przez tarczę słoneczną, chyba tylko jeden Cook wykazał się wstrzemięźliwością i nie wziął sobie tahitańskiej kochanki. Szeregowi członkowie załogi, oficerowi, Joseph Banks [(1743–1820), wybitny botanik, późniejszy prezes Royal Society] i inni bez skrupułów wchodzili w tymczasowe związki”.
Efekt swobodnych amorów był taki, że populacja Tahiti, licząca w chwili przybycia Jamesa Cooka około 120 tys. osób, w ciągu dwudziestu lat zmniejszyła się do 16 tys., a później nawet do 6 tys. Dziś na wyspie mieszka ponad 180 tys. osób, z czego 70 procent stanowią Polinezyjczycy.
Kapitan James Cook wraz z załogą statku „Endeavour” przybył na Tahiti 13 kwietnia 1769 roku i rzucił kotwicę w zatoce Matavai. Głównym zadaniem, jakie miał do wykonania była zlecona przez Royal Society obserwacja przejścia Wenus przez tarczę Słońca, musiał się więc do niej odpowiednio przygotować. Pisze Nicholas Thomas:
„Jeżeli kiedykolwiek znajdziecie się na brzegach Matavai, zrozumiecie, dlaczego zdecydowali się na przylądek na wschodnim skraju tej wielkiej zatoki, dziś zwany Przylądkiem Wenus. To słynne historyczne miejsce. Oczywiście patrząc z jego czarnych plaż na lśniącą w słońcu wodę i wystające za nią góry, widzimy je przez pryzmat naszej wiedzy o przeszłości: okolica nie ma bowiem w sobie nic wyraźnie «historycznego». Ten płaski, lekko zakrzywiony półwysep jawi się nam jednak jako punkt spotkania lądy z morzem, naturalna scena międzykulturowego dramatu, miejsce przybywania i odpływania, początków i przełomów. Można też spojrzeć na niego bardziej prozaicznie: zapewniał po prostu dobrą widoczność, bezpieczne o tej porze roku kotwicowisko i nieodległe źródło słodkiej wody”.
Nie omieszkałem oczywiście udać się na ów historyczny przylądek, który dziś nosi nazwę Pointe Venus. Stoi tam upamiętniający kapitana Cooka pomnik w kształcie zwieńczonej kulą kolumny, u podstawy którego umieszczona jest skromna tablica. Tuż obok strzela w niebo latarnia morska, zbudowana w 1867 roku. Co ciekawe, zaprojektowana ona została przez ojca Roberta Louisa Stevensona, słynnego pisarza, który dotarł na Tahiti w 1888 roku.
Wracając zaś do kapitana Cooka, to oskarżany jest on nie tylko o zawleczenie na pacyficzne wyspy wyniszczających ich mieszkańców chorób, ale też o brutalność wobec tubylców oraz rozpoczęcie epoki kolonializmu. Bywa dziś za to bardzo surowo oceniany, choć jest to przejaw podejścia anachronicznego. Pisze Nicholas Thomas:
„Potępiają go zwłaszcza nacjonaliści z Hawajów – do dziś uważają, że Cook osobiście przywlókł do nich chorobę weneryczną, która później zdziesiątkowała miejscową populację. Haunani-Kay Trask, wpływowa aktywistka i jedna z grupy miejscowych uczonych, którzy udokumentowali tragedię wywłaszczania tubylców, biorącą początek w tym pierwszym spotkaniu z Cookiem, nazwała go «syfilitycznym rasistą». Równie negatywnie są do niego ustosunkowani Aborygeni. W wielu regionach Australii tradycja Cooka wiąże się z obrazem osoby bezlitosnej i gwałtownej, która wędruje z miejsca na miejsce, strzelając gdzie popadnie, nigdy nie pyta o pozwolenie wejścia na czyjeś terytorium i w ogóle poczyna sobie apodyktycznie i okrutnie, aby odebrać ziemię jej prawowitym właścicielom. Tytuł malowidła artysty z rezerwatu aborygeńskiego na Ziemi Arnhema, Paddy’ego Wainburrangi, ‘Zbyt wielu kapitanów Cooków’, dobrze podsumowuje stosunek rdzennych mieszkańców kontynentu do jego uznanego odkrywcy. Naukowym odpowiednikiem tego «organicznego» antykolonializmu są niedawno publikowane prace i artykuły: od teoretycznych studiów nad metodami obejmowania terytoriów w posiadanie, jakie stosował Cook (w tym ich nanoszenie na mapy i nadawanie nazw) do bardziej bezpośrednich oskarżeń o przemoc.
Tych anty-Cookowskich reakcji pominąć nie można. Nieraz się zdarzało, że kapitan i jego podwładni strzelali do wyspiarzy za drobne kradzieże. Najgorsze incydenty następowały w gorączce i zamieszaniu chwili, ale bywało i też, że Cook podejmował ekstremalne działania z premedytacją, chłoszcząc, torturując lub w inny sposób fizycznie upokarzając wyspiarzy. Trzeba też przyznać, że oskarżenia o wywłaszczanie nie są bezpodstawne: Cook obejmował w posiadanie na rzecz Korony brytyjskiej zamieszkałe wyspy i lądy. Jednak nawet gdy go potępiamy za zapoczątkowanie kolonizacji tamtych stron, na głębszym poziomie zgadzamy się z tymi, którzy tradycyjnie go idealizowali i idealizują: widzimy w nim przede wszystkim prekursora i założyciela i oceniamy według kryteriów stosowanych wobec późniejszych wydarzeń. Cook jest człowiekiem historii”.
Z solidnie udokumentowanej książki Thomasa i obficie przezeń cytowanych dzienników pokładowych kapitana Cooka wyłania się w sumie pozytywny obraz słynnego podróżnika. Jak na człowieka swoich czasów był całkiem powściągliwy, surowy, lecz sprawiedliwy; działał w interesie swego państwa, lecz z szacunkiem odnosił się do tubylców; miał poczucie misji cywilizacyjnej. Zdarzały mu się pochopne i nazbyt brutalne zachowania, ale zawsze się z nich tłumaczył i żałował, że sprawy potoczyły się tak a nie inaczej. Z biegiem lat coraz bardziej starał się poznawać i rozumieć obyczaje wyspiarzy. Z wieloma z nich szczerze się przyjaźnił, szczególnie z Tahitańczykami, których podczas dziesięciu lat pływania po oceanach spotykał się na ich ziemi kilka razy. Pisze Nicholas Thomas:
„Podróże Cooka nie były niewinnymi przedsięwzięciami humanitarnymi, ale też nie były to działania czysto agresywne i zaborcze. To, co się wtedy działo, wynikało z nakładania się różnych motywacji. Kontakty z tubylczymi ludami wiązały się tak z przyjaźnią, jak i wyzyskiem, z wzajemnością i narzucaniem, zrozumieniem i błędną interpretacją”.
Do zatoki Matavai, w której miałem się przyjemność wykąpać, zawinął swego czasu jeszcze jeden sławny statek, co upamiętnia ustawiony na Przylądku Wenus pomnik. Chodzi o „Bounty” pod dowództwem Williama Bligha (1754–1817), który był członkiem załogi kapitana Cooka podczas jego ostatniej podróży dookoła świata.
Na statku „Bounty” w 1789 roku wybuchł najsłynniejszy w dziejach marynarki bunt, opisany w wielu książkach i kilka razy sfilmowany. Jego historię poznałem, pochłaniając w dzieciństwie liczne tomy o podróżach. Krótką opowieść o tym wydarzeniu napisał także Juliusz Verne (a dokładnie rzecz ujmując, podpisał się pod cudzym tekstem, do którego nabył prawa). Ćwierć wieku temu przetłumaczyłem to opowiadanie z kolegą i jego córką (Andrzejem i Agnieszką Zydorczakami):
„«Bounty» otrzymał specjalne zadanie przewiezienia na Antyle sadzonek drzewa chlebowego, rosnących w obfitości na Tahiti. Po sześciomiesięcznym, wymuszonym postoju w zatoce Matavai William Bligh, załadowawszy na pokład mnóstwo owych drzewek, wziął kurs na Indie Zachodnie, zatrzymując się na krótko na Wyspach Przyjacielskich” (Juliusz Verne, „Buntownicy z «Bounty»”, Ruda Śląska 1998).
Opis pobytu na Tahiti załogi statku pod dowództwem kapitana Bligha na przełomie 1788 i 1789 roku znajdujemy między innymi w książce Güntera Sachsego „Bunt na «Bounty»” (tłum. Adam Sznaper, Warszawa 1990):
„Rankiem dwudziestego piątego października marynarz na oku okrzyknął z fokmasztu ziemię. Wieść rozniosła się błyskawicznie po okręcie i w chwilę potem marynarze wolni od służby tłoczyli się na baku, wyciągali szyje ponad nadbudówkę i wypatrywali. Od sterburty, tuż nad horyzontem, niby skorupa żółwia, wyłaniała się daleka, błękitna wyspa.
Serca marynarzy radośnie zabiły. Zaczęto krzyczeć, ludzie obejmowali się i poklepywali po plecach. Thomas Ellison, który czasem zachowywał się jak dziecko, wskoczył na bukszpryt, biegł po nim rozkładając ręce jak tancerz na linie i wykrzykiwał raz po raz: Tahiti! Tahiti! Gdy doszedł na stengę, siadł okrakiem, pochylił się ku zdobiącej galeon pozłacanej figurze pięknej damy w stroju amazonki i pocałował ją w usta. (…)
– Na pewno Rousseau ucieszyłby się z istnienia tego kraju – rzekł [porucznik Fletcher Christian] w zadumie. – Tutaj natura gwarantuje to, czego odmawia nam państwo i społeczeństwo: człowiek jest wolny, jak przystało boskiemu stworzeniu.
– Oczywiście, mister Christian – odparł [botanik Dawid] Nelson – tu jest pierwotna natura. Róg obfitości, prawdziwy rajski ogród. Skoro pan jednak sądzi, że człowiek rodzi się tu naprawdę wolny – to niech pan pomyśli: Kocham tę wyspę, lecz kocham ją i jej mieszkańców jak coś obcego, tajemniczego i nie chciałbym poczytywać tego osobliwego świata za własną ojczyznę… (…)
Ponieważ krajowcom zabroniono wstępu na pokład, coraz bardziej nalegali, żeby ich Taio [przyjaciele] przychodzili do nich do domu. Dlatego też członkowie załogi, którzy nie mieli wachty ani nie zostali przydzieleni do prac remontowych, byli codziennie na lądzie, w gościnnych chatach uprzejmej ludności. Takiego życia właśnie spragnieni byli marynarze.
Pogodne, beztroskie usposobienie krajowców, liczne dary ziemi oraz wrodzony wdzięk kobiet i dziewcząt, wszystko to razem sprawiało, że Tahiti jawiła się im jako raj na ziemi”.
Już po buncie i po wysadzeniu do szalupy kapitana Bligha z częścią załogi statek „Bounty” powtórnie zawinął do zatoki Matavai na Tahiti, gdzie został zaprowiantowany i wypłynął na Pacyfik. Razem z Brytyjczykami zabrała się grupa Tahitańczyków. Po wylądowaniu na wyspie Pitcairn i spaleniu okrętu dali oni początek żyjącej tam do dziś, odizolowanej od świata i niechętnie nastawionej do przybyszów z zewnątrz społeczności.
***
Z zatoki Matavai pojechałem wynajętym samochodem na objazd wyspy. Po drodze zatrzymywałem się w wielu urokliwych zakątkach nad brzegiem oceanu i nieco w głębi lądu, gdzie z obficie porośniętych roślinnością stromych stoków wulkanicznego masywu spływają grzmiące wodospady. Pogoda tego dnia nie rozpieszczała, bowiem niebo zasnuwały ciężkie chmury i było niemiłosiernie duszno, ale taki już tu panuje klimat. W równikowym upale woda z oceanu ciągle paruje i zamienia się w mgliste opary, które, rozbijając się o wypełniające wnętrze wyspy góry, ustawicznie zrasza ziemię, zapewniając idealne warunki do bujnej wegetacji.
Objechałem dookoła Tahiti-Nui oraz zapuściłem się na Tahiti-Iti, które jest mniej zagospodarowane i nie ma okrążającej go asfaltowej drogi. Urywa się ona w miejscowości Teahupoo. Wracając do Papeete, zatrzymałem się na moment w mieście Mataiea, w którym przez dłuższy czas mieszkał Paul Gaugain (1848–1903), wybitny francuski malarz, jeden z czołowych przedstawicieli postimpresjonizmu. Przybył on na Tahiti w 1891 roku, uciekając od cywilizacji, sztuczności i konwenansów oraz szukając inspiracji twórczych.
Gauguin spędził na wyspie dwa lata. Przebywał początkowo w Papeete, ostatecznie zaś osiadł w Mataiei. Związał się tu z trzynastoletnią dziewczyną o imieniu Tehura, która została nie tylko jego modelką, ale też życiową partnerką, choć artysta był już żonaty. Aranżowane małżeństwa młodziutkich Tahitanek z zamożnymi (przynajmniej teoretycznie) Europejczykami były wówczas dość częste. Rodziny miejscowych kobiet traktowały je jako okazję do wzbogacenia się i podchodziły do nich z dużym dystansem. Polinezyjki wchodziły w relację tylko na pewien czas, po czym wracały do swoich domów i czekały na kolejnych narzeczonych.
Swój pierwszy pobyt na Tahiti (przybył tu po raz drugi w 1895 roku i znalazł sobie czternastoletnią żonę, która urodziła mu syna) Gauguin opisał w pamiętniku zatytułowanym „Noa Noa” (tłum. Wacław Rogowicz, Kraków 1959), który przeczytałem przed podróżą. Tak wyglądało pierwsze spotkanie malarza z Tehurą:
„Przez bardzo przejrzysty różowy muślin szaty przebijała złocista skóra barków i ramion. Dwa pąki sterczały czupurnie na piersi. Było to duże dziecko, wysmukłe, krzepkie, o cudnych proporcjach. (…)
To dziecko mniej więcej trzynastoletnie (osiemnaście do dwudziestu lat w Europie) czarowało mnie i onieśmielało, przerażało prawie. Co mogło dziać się w tej duszy? I to ja, ja, taki stary dla niej, wahałem się w chwili zawarcia umowy, która dawała mi wszystkie korzyści lecz tak raptownie była załatwiona”.
Dziś takie zachowanie nazwalibyśmy po prostu pedofilią, a poglądy zblazowanych Europejczyków, uważających się za przedstawicieli wyższej cywilizacji, uznalibyśmy za rasistowskie. W książce Gauguina pełno jest stwierdzeń, które rażą współczesnego czytelnika:
„Widziałem dużo młodych kobiet w okręgu, wiele młodych dziewcząt o spokojnych oczach, czystej krwi Tahitanek, i niektóre z nich być może chętnie dzieliłyby życie ze mną. Nie śmiałem ich zaczepiać. Naprawdę onieśmielały mnie swym pewnym wejrzeniem, godnością swego zachowania, dumą swych ruchów.
Wszystkie jednakże chcą być wzięte. Wzięte dosłownie (mau – chwycić), brutalnie, bez słowa. Wszystkie żywią ukryte pragnienie gwałtu. Tym aktem przewagi samca, który pozostawia woli kobiecej jej całkowitą nieodpowiedzialność – gdyż w ten sposób ona nie zgodziła się – musi się tu rozpocząć wszelka trwała miłość. Być może jest jakiś głęboki sens na dnie tego zniewolenia, tak na pierwszy rzut oka oburzającego. Być może również ma ono swój dziki czar. I marzyłem o nim, ale nie śmiałem. A poza tym mówiono o wielu z nich, że są chore, chore na tę chorobę, którą Europejczycy przynoszą dzikim, zapewne jako pierwszy stopień wtajemniczenia ich w życie cywilizowane…”.
Nie brak też w pamiętniku Gauguina iście malarskich opisów sielskiej niewinności życia na rajskiej wyspie:
„Na Tahiti powietrze morza i puszczy krzepi wszystkie płuca, poszerza wszystkie barki, wszystkie biodra, a promienie słońca i żwir wybrzeża nie oszczędzają bardziej kobiet niż mężczyzn. Razem wykonywają te same prace, z tą samą gorliwością lub z tą samą opieszałością. One mają w sobie coś męskiego, oni coś kobiecego. To podobieństwo płci ułatwia ich stosunki, a stała nagość, usuwając z z myśli niebezpieczne, wyłączne zaprzątanie jej tajemnicą, usuwając cenę, jaką myśl przywiązuje do «szczęśliwych trafów», i przelotne lub sadystyczne barwy miłości u cywilizowanych, nadaje obyczajom naturalną niewinność, doskonała czystość. Mężczyzna i kobieta będąc tyleż towarzyszami, przyjaciółmi co kochankami, są prawie bez przerwy, dla trudu jak i dla rozkoszy, skojarzeni ze sobą i samo pojęcie występku płciowego jest im niedostępne”.
Miejscowi mieli widzieć w Gauguinie „zboczeńca, obiboka, pijusa, lenia i pasożyta”, tak przynajmniej napisał w swej powieści „Tahiti. Utopia” słowacki pisarz Michal Hvorecký (ur. 1976). Ta wydana u nas w zeszłym roku powieść (w tłumaczeniu Michała Wirchniańskiego), którą tu sobie w wolnych chwilach czytam, jest alternatywną historią, w której po zakończeniu I wojny światowej Słowakom nie udaje się uzyskać własnego państwa, są szykanowani przez Węgrów i podejmują decyzję o masowym eksodusie na Tahiti, zarządzane przez dyskretnie im życzliwą Francję. Na oceanicznej wyspie rozwijają swój narodowy byt, przejmując przy tym wiele miejscowych zwyczajów. Zaiste nieoczywista to opowieść!
***
Zakończyłem najdłuższy dzień w życiu, trwający 48 godzin. Przeżyłem dwa poniedziałki 22 stycznia z rzędu. Ten swoisty dzień świstaka rozpocząłem na Nowej Zelandii, a zakończyłem na Tahiti...
23 stycznia, Papeete
Na Tahiti Europejczycy po raz pierwszy zetknęli się z tatuażami, rozpowszechnionymi w starożytności i średniowieczu, lecz później kompletnie zapomnianymi. Przypadły im one do gustu do tego stopnia, że sami zaczęli w ten sposób ozdabiać swoje ciała, zapoczątkowując tym samym rozpowszechnioną później szeroko marynarską tradycję. Prezentacja przez tubylców ich ‘tatau’ odbyła się zresztą w dość osobliwych okolicznościach, początkowo źle przez załogę kapitana Cooka zrozumianych:
„Na Przylądku Wenus Banks handlował z przybyłymi łodzią tubylcami. Ktoś z Tahitańczyków wywołał go z fortu na tę okazję; kiedy wyszedł na plażę, nowa grupa – mężczyzn z kilkoma kobietami – była już od niego o dziesięć metrów, a miejscowi ciekawscy utworzyli między nimi szpaler. Po chwili wahania mężczyzna podszedł bliżej, niosąc liście bananowca i innych drzew, które w imieniu Banksa odebrał od niego Tupaia. Następnie przyniósł sporą wiązkę ‘tapa’ [materiału podobnego do papieru, otrzymywanego z wewnętrznej warstwy kory morwowej], rozłożył trzy arkusze na piasku, po czym z grupy wysunęła się kobieta, przypuszczalnie jej przywódczyni, nazywana Uratuą. Stanęła na tak przygotowanym dywaniku i szybkim ruchem «odsłoniła wszystkie swoje wdzięki», dając Banksowi «najdogodniejszą sposobność ich podziwiania, gdy obracała się z wolna dookoła». Taki pokaz powtórzył się jeszcze dwukrotnie w wykonaniu kolejnych Tahitanek, po czym arkusze ‘tapa’ zostały zebrane i wręczone Banksowi. Chwacki przyrodnik zabrał Uratuę i drugą z kobiet do swego namiotu; jak pisze, «obu dałem prezenty, ale nie mogłem ich skłonić, by pozostały dłużej niż godzinę».
Banks był wyraźnie uszczęśliwiony tym zdarzeniem, które wydawało mu się typowym przejawem wszechobecnej na Tahiti zmysłowości. Ów akt ekshibicjonizmu, choć niewątpliwie przykuwający uwagę, musiał jednak być czymś więcej niż tylko egzotycznym striptizem. Należy go raczej uznać za inicjację partnerstwa handlowego. Z relacji Banksa wynika, że cała ceremonia zaczęła się od formalnego powitania, a zakończyła wręczeniem ‘tapa’. Na podstawie później zebranej wiedzy o zwyczajach Tahitańczyków możemy z całą pewnością stwierdzić, że kiedy Uratua odsłoniła, co miała zasłonięte, chciała pokazać nie swoje «wdzięki», ale... tatuaże. Obracała się przed Banksem, by mógł się przyjrzeć pokrywającym łono i pośladki klasycznym łukowym wzorom. Bynajmniej nie były to ozdoby, lecz rezultat bolesnego, długiego, ale niezbędnego rytuału, który młodzi Tahitańczycy obojga płci przechodzili w okresie dojrzewania, by zneutralizować groźne i zaraźliwe przekleństwo, jakim każde ludzkie ciało zostaje obciążone przy narodzinach. Owo przekleństwo, ‘tapu’ [tabu], jest życiową siłą i energią, którą niemowlę przynosi z pierwotnego «innego świata», ale zarazem wielkim zagrożeniem: mogło skazić przedmioty, miejsca, ludzi i ich działania, powodując choroby, bezpłodność, nieszczęścia, kalectwo, a nawet śmierć. Tatuaż «zamykał» człowieka, czynił go bezpiecznym przed innymi i dla innych. Rytuał, którego Banks był świadkiem, miał być zapewnieniem, że kobiety są dojrzałymi uczestniczkami życia plemienia i można z nimi bezpiecznie prowadzić interesy. Nie miało to nic wspólnego z erotycznym zaproszeniem – nic jednak dziwnego, że przybysz płci męskiej tak to przyjął, coraz bardziej przekonany, że trafił do niezwykłej krainy wybujałej zmysłowości” („Odkrycia. Podróże kapitana Cooka”).
Przyrodnik i przyszły prezes Royal Society był też świadkiem tatuowania młodej Tahitanki:
„Dziś rano przyglądałem się operacji tataowania pośladków dokonywanej na dziewczynce na oko dwunastoletniej. Proces okazał się, co zawsze podejrzewałem, wielce bolesny. Wykonuje się go dużym narzędziem długim na dwa cale i wyposażonym w mniej więcej trzydzieści zębów. Za każdym uderzeniem, a były ich setki, ze skóry krew płynęła. Delikwentka znosiła to przez kwadrans z wielkim stoicyzmem, później jednak ból musiał być zbyt silny, by mogła go spokojnie ignorować; jęła więc narzekać, a w końcu głośnym płaczem się zaniosła (...). Łukowe znaki na łonie, które oni wielce sobie tu cenią, nie były jeszcze zrobione, a te muszą jeszcze większy ból sprawiać niż to, co tam zobaczyłem” („Odkrycia. Podróże kapitana Cooka”).
Tahitańczykom zawdzięczamy nie tylko tatuaże, lecz także pewien bardzo popularny obecnie sport wodny:
„W wysokich falach przyboju, w jakich według oceny Banksa nie mógłby przeżyć żaden Europejczyk, kąpało się kilkunastu Tahitańczyków, niektórzy zaś ślizgali się po załamujących się grzywaczach na kawałkach desek ze starych kanu. Osiągana przez nich «niesamowita szybkość» graniczyła z fantastyką. «Staliśmy tam, podziwiając tę cudowną scenę przez całe pół godziny», zapisał Banks, uwieczniając pierwsze zetknięcie białego człowieka z polinezyjską sztuką surfingu” („Odkrycia. Podróże kapitana Cooka”).
Na naszych oczach pisany jest kolejny rozdział historii tahitańskiego surfingu, niestety niezbyt chlubny. Podczas igrzysk olimpijskich organizowanych w lipcu tego roku przez Paryż odbędą się zawody surfingowe na Tahiti. Nie byłoby w tym nic gorszącego, gdyby organizatorzy nie postanowili specjalnie w tym celu zbudować metalowej wieży obserwacyjnej dla sędziów, posadowionej na rafie koralowej. Zagrożeniem dla unikatowego ekosystemu będzie wydrążenie fundamentów pod ten kontrowersyjny obiekt oraz 800-metrowego tunelu, w którym umieszczone zostaną kable łączące punkt obserwacyjny z lądem. Przeciwko tej szkodliwej dla środowiska naturalnego inwestycji, która ma posłużyć tylko przez trzy dni imprezy, protestują mieszkańcy wyspy i ekolodzy, ale odległa o 15 tys. kilometrów kolonialna centrala jest niewzruszona, w myśl zasady „zastaw się, a pokaż się” lub innej, jeszcze bardziej pasującej do tej sytuacji, czyli après nous le déluge („po nas choćby potop”).
***
Choć powiedzenie „podróże kształcą” jest dość wyświechtane, szczególnie w dobie wyjazdów „all inclusive”, które czasami wręcz odmóżdżają, to jest ono w znacznej mierze słuszne. Tahiti, jak już wspomniałem, od odkrycia tej wyspy przez Europejczyków w XVIII wieku jawi się jako raj na ziemi. Sam tu wspomniałem o pięknie miejscowej przyrody i zapierających dech w piersiach krajobrazach. Ale jeśli poprzestaniemy na tym, jeśli tylko takie obrazki zobaczymy w internecie, telewizji czy wakacyjnych katalogach, to nie poznamy całej prawdy o tej wyspie. A widać też na niej „smutek tropików”, używając frazy z tytułu słynnej książki francuskiego antropologa Claude’a Lévi-Straussa.
Na Tahiti jest także dużo brzydoty. Powietrze przesycone jest spalinami, fetorem z rynsztoków i charakterystyczną dla wilgotnego klimatu stęchlizną. W wielu miejscach walają się śmieci.
Liczne budynki to bardziej baraki niż domy, z odrapanymi ścianami i surowymi wnętrzami. Międzynarodowemu portowi lotniczemu daleko do większości lotnisk, jakie widziałem na świecie. Są takie pewnie gdzieś w głębi Afryki czy środkowej Azji, ale tam jeszcze nie dotarłem, więc nie mam porównania. Po ulicach snują się stada wychudzonych psów, a spowolnione przez upał i duchotę życie toczy się tylko na obrzeżach wyspy, wnętrze jej bowiem do tego się nie nadaje. Odczuć można swego rodzaju apatię oraz syndrom oddalenia od tego, co się dzieje na świecie. W końcu to mały kawałek wulkanicznej skały pośrodku największego oceanu na świecie.
Pocieszające jest jedynie to, że ludzie są tu pogodni, uśmiechają się do takich jak ja obcokrajowców, rzucają zawsze kilka przyjaznych słów na powitanie. To jeszcze zostało z czasów, gdy Tahiti było rzeczywiście rajską wyspą, zamieszkaną przez szczęśliwych (choć podzielonych na wojujące ze sobą plemiona) tubylców, nieskrępowanych przez europejskie konwenanse i obyczaje. Dziś korzystają oni z dóbr zaawansowanej technicznie cywilizacji, ale stracili tamtą dziewiczą niewinność.
24 stycznia, Los Angeles
Ostatni przystanek w mojej podróży dookoła świata (nie licząc międzylądowania w Kopenhadze). Kalifornia przywitała mnie zimową aurą, która przypomina naszą późnią jesień. Niebo obłożone ciężkimi chmurami, część drzew bez liści, ale większość roślin jest zimozielona. Smukłe palmy oraz kaktusy wyglądają w tej szarej, smutnawej scenerii jakoś dziwnie. Jest całkiem ciepło (12 stopni), więc jako przybysz z zasypanej śniegiem Polski chodzę sobie tu w krótkim rękawie, co zdecydowanie wyróżnia mnie wśród miejscowych, dla których taka pogoda to szczyt najzimniejszej pory roku.
Tu trzeba przyjeżdżać latem, żeby poczuć tę atmosferę z filmów. Wtedy może Sunset Boulevard czy kolorowe rezydencje w Beverly Hills wyglądają tak jak na ekranach. Albo cała ta Kalifornia jest, jak wiele innych miejsc na świecie, przereklamowana. Bo na mnie, powiem szczerze, nie wywarła dobrego wrażenia. Ulice jeśli nie dziurawe, to bardziej połatane niż u nas. Wzdłuż nich stoją oblepione drutami drewniane słupy energetyczne i telekomunikacyjne, jakie w Polsce wymieniliśmy w latach 90. ubiegłego wieku. Oprócz bogactwa widać też dużo biedoty, w parkach i na chodnikach śpią liczni bezdomni, kilometrami ciągną się nieciekawe przedmieścia, bez żadnej infrastruktury do życia – tylko te parterowe sajdingowe domki i samochody na podjazdach. Żeby gdziekolwiek się dostać, trzeba co najmniej kilkadziesiąt minut jechać, a raczej stać w długich korkach. Jakie to sprzeczne z europejskim modelem miast 15-minutowych! Krajobraz też nie napawa optymizmem – jeśli nie szare o tej porze roku wzgórza, to przygnębiający beton wielopasmowych autostrad i wiaduktów. Moja dusza, przyzwyczajona „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych” szeroko nad Wisłą „rozciągnionych”, tu się nomen omen dusi.
Pojeździłem trochę wynajętym samochodem po Los Angeles, ale nie ono było celem mojego krótkiego, bo raptem niespełna dwudniowego przystanku za zachodnim wybrzeżu USA. „Ofiarowałem się” do Anaheim, a po drodze zatrzymałem się w Hollywood. No bo jakże to – być w Mieście Aniołów i nie zobaczyć tego legendarnego napisu? Siedziby słynnych wytwórni filmowych sobie odpuściłem, bo to pomysł na inny raz, ale do literek ustawionych w Griffith Park, u szczytu jednego ze wzniesień gór Santa Monica, dotarłem, co nie było takie łatwe, bo na ostatnim odcinku krętej drogi nie ma się dosłownie gdzie zatrzymać. Ale jakoś się udało!
***
Jako rzekłem, zrobiłem krótki przystanek w Kalifornii, by zobaczyć miasteczko Anaheim, położone na południe od Los Angeles, a to dlatego, że jest to miejsce, w którym przez dwa lata mieszkał Henryk Sienkiewicz, w towarzystwie między innymi Heleny Modrzejewskiej. Stąd pisał swe słynne „Listy z podróży do Ameryki”, tu też powstało kilka jego utworów.
W 1876 roku przyszły noblista udał się do Stanów Zjednoczonych, by sprawdzić warunki i możliwości założenia w Kalifornii kolonii artystycznej, a przy okazji słać korespondencje do „Gazety Polskiej”, której był wówczas publicystą. Po przepłynięciu Atlantyku i przejechaniu kontynentu północnoamerykańskiego niedawno uruchomioną (w 1869 roku) „koleją Dwóch Oceanów”, jak ją określił w „Listach z podróży do Ameryki”, zatrzymał się w Sacramento, a następnie przez San Francisco i Los Angeles dotarł pod koniec czerwca do Anaheim, miasteczka założonego w 1857 roku przez niemieckich kolonistów. Obecnie stanowi ono część obszaru metropolitarnego Los Angeles i znane jest z tego, że od 1955 roku mieści się tu pierwszy i najsławniejszy na świecie Disneyland.
Po pewnym czasie do Sienkiewicza dołączyli Helena Modrzejewska (1840–1909) z mężem Karolem Chłapowskim (1841–1914) i synem Rudolfem (1861–1940). Razem z kilkorgiem przyjaciół z Polski gospodarzyli na wynajętej farmie nieopodal Anaheim. O ich wspólnym życiu w tym miejscu, zmaganiu się z rozlicznymi kłopotami, które doprowadziły do fiaska całego przedsięwzięcia oraz uczuciowych rozterkach (pisarz kochał się w aktorce) traktuje wydana w 2022 roku i dobrze przyjęta powieść „To przez ten wiatr” Jakuba Nowaka, oparta na faktach, aczkolwiek będąca w pewnej mierze literacką kreacją.
Podczas pobytu w Kalifornii Sienkiewicz podróżował po okolicznych górach i kanionach, relacjonując obserwacje i przygody, często zresztą wydumane, w słanych do Warszawy listach, a także dużo czasu spędzał w Anaheim Landing, wiosce położonej nad brzegiem oceanu, odległej około 20 kilometrów od Anaheim. Dziś jest to część miasta Long Beach, graniczącego od południa z Los Angeles. Pisał o tych miejscach w „Listach z podróży do Ameryki”:
„Anaheim i Anaheim Landing to jak niebo i ziemia. Piętnaście mil oddziela te dwa miejsca, a jednak, gdym przybył do Landing, zdawało mi się, że zwiedzam te krainy, na których przedsionku Dante wyczytał: «Lasciate ogni speranza». Grunt uroczej doliny anaheimskiej, biegnąc ku morzu, zniża się coraz bardziej i staje się zapadłym. Roślinność ginie stopniowo. Miejscami przeświecają żółte piaski, miejscami słone bagna, nad którymi unoszą się roje muskitów; gdzie indziej znów ujrzysz prerię, na której latem nie ma ani źdźbła trawki, ziemia zaś wygląda jak popękane klepisko. Nigdzie ani jednego drzewa, a widok tej pustoszy tym bardziej ściska za serce, że w rozpalonym powietrzu fatamorgana łudzi ustawicznie wzrok najcudowniejszymi obrazami, które za zbliżeniem się nikną jak sen.
Dojeżdżając do Landing, widziałem niby Neapol: ogromne cudne miasta zatoczone półkolem nad szmaragdową zatoką, marmurowe pałace, wieże kościelne, grupy palm – w zatoce maszty i barwiste flagi, a wszystko to osnute błękitną, leciuchna mgłą, jak marzeniem, lecz gdym dojechał na miejsce zjawiska, ujrzałem tylko wydmy piaszczyste. Zjawiska takie, jedne piękniejsze od drugich, ciągle majaczą przed wędrowcem: jest to gra rozpalonego powietrza i promieni słonecznych padających na grunt pokryty solą jak śniegiem. W rzeczywistości całe pobrzeże jest pustynią i jedną z najposępniejszych pustyń, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Spytacie się może: dlaczego więc pojechałem do Landing? – Oto Landing ma kąpiele morskie”.
W obu Anaheimach napisał Sienkiewicz kilka utworów – „Z życia natury”, „Na jedną kartę”, „Hanię”, „Selima Mirzę” oraz „Szkice węglem”. Zakończenie tej ostatniej noweli powstało podczas krótkiego wypadu do Los Angeles we wrześniu 1876 roku. To niesamowite, że mogę być w miejscach, gdzie zrodziła się opowieść o gminie Barania Głowa, będącej symbolem zacofania polskiej wsi w drugiej połowie XIX wieku, bowiem jej lektura wyjątkowo wryła mi się w pamięć, a czytałem ją dawno temu, jako uczeń szkoły podstawowej.
W Anaheim nie ma śladu po farmie Sienkiewicza i Modrzejewskiej. Dziś w tym miejscu znajduje się skrzyżowanie dwóch szerokich dróg szybkiego ruchu, a pola, gdzie uprawiali winorośl, poprzecinane są szerokimi ulicami, wzdłuż których posadowione są zamożne domostwa.
Jest natomiast w Anaheim budynek, który był świadkiem pobytu naszych zamienionych w rolników artystów. To zbudowany w 1857 roku dom będący najstarszym zabytkiem w tym mieście, noszący nazwę Pioneer House of the Mother Colony. Mało tego, że stał już tu wówczas – Henryk Sienkiewicz i Helena Modrzejewska przez jakiś czas się w nim zatrzymali, zanim zamieszkali na wydzierżawionej farmie. Upamiętnia to nawet zawieszona w 1950 roku tablica, której, śmiem twierdzić, niewielu Polaków widziało na własne oczy. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałem ani nigdzie nie widziałem jej na zdjęciu. A przecież tyle różnych książek i tekstów w internecie o autorze „Trylogii” przeczytałem. Już choćby z tego względu cieszę się, że tu dotarłem. W końcu Sienkiewicz to mój krajan spod Łukowa!
I bez względu na to, co kto sądzi o jego twórczości i konserwatywnych poglądach, jedno trzeba mu przyznać – obdarzony był wyjątkowym darem opowiadania. Jakąż on miał frazę, jaki bogaty, plastyczny język, jakie lekkie pióro! Jego się przyjemnie czyta dla samego czytania – nieważne, o czym jest dany tekst. To jest kwintesencja literatury jako takiej.
Zdecydowanie bardziej zapamiętana została tu Helena Modrzejewska, znana w Ameryce pod nazwiskiem Modjeska. W Los Angeles ma ulicę, zaś w Anaheim park swego imienia oraz pomnik.
Monument, wzniesiony w 1935 roku w stylu art déco, stoi na obrzeżach Pearson Park. Napisano na nim: „Słynnej aktorce dramatycznej, polskiej patriotce, pionierce zasiedlającej hrabstwo Orange”. Nasza krakowianka (gdy byłem przed dwoma miesiącami pod Wawelem, przechodziłem na Starym Mieście obok domu, w którym przyszła na świat) ubrana jest na pomniku w strój, w którym grała w „Marii, królowej Szkotów”. Towarzyszy jej czworo winiarzy, symbolizujących pierwszych członków społeczności tej osady, którzy zajmowali się uprawą winorośli.
Niedaleko Anaheim, w górach Santa Ana (od nazwy tego pasma oraz tak samo nazywającej się rzeki, źródła życia na tym pustkowiu, niemieccy koloniści nazwali swoją osadę Anaheim, w której cząstka ‘heim’ znaczy ‘dom’) znajduje się rezydencja „Arden”, w której w latach 1888–1906 mieszkała Modrzejewska. Prowadzi do niej droga o nazwie Modjeska Canyon. Na miejscu jest jeszcze Modjeska Park, a nawet Modjeska Fire Station!
W otoczonej parkiem rezydencji Modrzejewskiej mieści się muzeum. Niestety otwierane jest na bardzo krótko i nie miałem okazji go zwiedzić, ale i tak się cieszę, że udało mi się tu dotrzeć i zobaczyć to miejsce.
***
Jednym z bohaterów wspomnianej wcześniej powieści „To przez ten wiatr”, którą przeczytałem przed podróżą, jest Augustus Langenberger (1824–1895) – postać autentyczna, niekwestionowany lider społeczności Anaheim w czasie, gdy na położonej nieopodal miasteczka farmie gospodarzyli Sienkiewicz i Modrzejewska, z którymi utrzymywał kontakty. Czytamy o nim u Jakuba Nowaka:
„Augustus Frederick Langenberger przyjechał do Ameryki w 1846 roku i, jak tysiące innych desperatów, ruszył do Kalifornii podczas gorączki złota w czterdziestym ósmym. Złota nie znalazł zbyt wiele, ale został na Złotym Zachodzie do końca swych dni.
Langenberger miał nosa do interesów i do decyzji matrymonialnych. W tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku ożenił się z Marią Petrą, córką Juana Pacifico Ontiverosa, zamożnego meksykańskiego ranczera. To stary Ontiveros, za gorącymi namowami zięcia, w tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym roku sprzedał 1165 akrów rancza San Juan Cajon de Santa Ana pięćdziesięciu rodzinom niemieckich osadników. Obrotni i pracowici Niemcy, w większości z bawarskiego Rothenburga, tułali się po całym Zachodnim Wybrzeżu, biorąc za żony meksykańskie dziewczęta, urodzone i dorastające na tutejszych farmach, które za ich dzieciństwa wciąż były częścią Meksyku. Niemcy podróżowali po świeżo włączonej do Unii Kalifornii, obserwując, jak powstają fortuny i jak łamią się życia. Przypatrywali się aktom okrucieństwa ze strony Indian i ze strony jankeskich milicji. Te ostatnie, pełne opłacanych przez Waszyngton morderców, z wprawą i satysfakcją eksterminowały całe indiańskie osady pod pretekstem ochrony osadników ze wschodu.
Niemcy kupili ranczo od Ontiverosa i założyli winnice, które szybko stały się największym producentem winogron w całym stanie. Miejsce, w którym przyszło im żyć, nazwali Anaheim, od rzeki Santa Ana, przepływającej w pobliżu. Nazwę wymyślił Theodore Schmidt, przyjaciel Langenbergera.
Augustus potrafił, jako się rzekło, gromadzić pieniądze. Ten oddany zięć Juana Ontiverosa został właścicielem jednego z większych stad bydła w okolicy. Każdego lata pędził krowy doliną rzeki San Joaquin na targi w San Francisco i wtedy, w siodle, otoczony wierną druzyną doświadczonych meksykańskich poganiaczy, z oszałamiającym majestatem Sierra Madre potężniejącym za plecami, czuł, że on, wychuchany syn doktora Amadeusa Langenbergera z pruskiego Stadthagen, właśnie tu znalazł swoje miejsce na świecie.
W miarę rozwoju miasta Augustus poszerzał profil działalności. Zaczął od pierwszego w Anaheim sklepu. Interes szedł świetnie, Langenberger & Co., duży, piętrowy budynek przy Lincoln Avenue, służył również jako poczta, placówka Wells Fargo, hotel i restauracja. Dwadzieścia lat później, tuż przed przybyciem do Kalifornii Heleny i jej towarzyszy, otworzył drugi sklep, jeszcze większy. Wkrótce pan Augustus Frederick Langenberger miał największe ranczo w hrabstwie Orange, znaczące udziały w lokalnym oddziale Towarzystwa Winnic Los Angeles, dwa największe sklepy w mieście, przedstawicielstwo Banku Los Angeles, a do tego zasiadał w fotelu przewodniczącego Rady Miejskiej Anaheim i mógł się poszczycić tuzinem innych tytułów. Miasto patrzyło na niego z szacunkiem, wsłuchiwało się w jego rady i bez dyskusji podporządkowywało się jego decyzjom. Jednocześnie, pełne niezdrowej ciekawości, śledziło, jak Augustus Langenberger kocha.
Maria Petra Ontiveros, po mężu Langenberger, urodziła Augustusowi ośmioro dzieci. Ostatni synek zmarł tej samej gorącej nocy tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego, której się narodził. Maria Petra dołączyła do niego w niebie kilka tygodni później. Wdowiec pochował ich na miejskim cmentarzu przy Sycamore Street. Miejsce, w którym spoczęły w ziemi najtańsze trumny, upamiętnione zostało lichym, niedbale zbitym krzyżem (...). Syn i żona Langenbergera byli pierwszymi zmarłymi pochowanymi na miejskim cmentarzu Anaheim.
Augustus został z siódemką dzieci i sercem płonącym z miłości. Od lat kochał się bowiem w Clementinie Schmidt, żonie Theodore’a, lokalnego przedsiębiorcy i starego przyjaciela jeszcze z pionierskich czasów lokacji miasta. Augustus kochał się w Clementinie ze wzajemnością. Ludzie gadali, widząc, jak potraktował Marię Petrę po jej śmierci, ale miasto zawrzało na dobre, dopiero kiedy Langenberger nowo wytyczoną ulicę, graniczącą z posiadłością Schmidtów, kazał nazwać Clementine Street. Theodore Schmidt wpadł w furię, a następnie panikę. Aby kupić lojalność żony, sprezentował jej podmiejskie winnice. Clementine łaskawie przyjęła podarunek, po czym wystąpiła o rozwód. Zrozpaczony Theodore wyjechał do Nowego Jorku i nigdy nie wrócił, zostawiając Langenbergerowi żonę, majątek i czwórkę dzieci.
Augustus poślubił Clementinę piętnastego kwietnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego czwartego roku. Rok później nowa pani Langenberger urodziła mu bliźniaki. Żonie i ich trzynaściorgu dzieci Langenberger postawił dom, największy w mieście, rezydencję na rogu ulic Clementine i Sycamore, tylko kilkaset metrów od miejsca, gdzie w ziemi spoczęła Maria Petra. Rezydencję, elegancki przestronny budynek, którego werandy miały powierzchnię wielokrotnie większą od chaty na farmie Polaków, wkomponowano w urokliwy gaj pomarańczowy.
Nowy dom Augustus bezwstydnie nazwał Villa Mon Plaisir”.
Augustus i Clementine także spoczęli na cmentarzu w Anaheim. Ich potomkowie wybudowali im okazałe mauzoleum. Oczywiście pojechałem je zobaczyć. Przetoczyłem się powoli samochodem alejką pomiędzy wciśniętymi w trawnik skromnymi tablicami grobowymi (tak, w Ameryce autem jeździ się odwiedzać zmarłych, ogląda filmy w kinach pod chmurką, a nawet modli się w ‘car churches’) i stanąłem przed wyróżniającą się na tle otaczającego ją skromnego otoczenia kaplicą, kryjącą szczątki ludzi, którzy trzęśli tym miejscem, których połączyła namiętna miłość, a dziś po tym wszystkim nie ma śladu. Została jednak pamięć, ich świat uwieczniony nawet został w literaturze. No i jest miasteczko, choć zupełnie inne, niż w czasach Sienkiewicza i Modrzejewskiej, to jednak to samo. Wspólny kawałek historii USA i Polski.
25 stycznia, Los Angeles
„Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem” (Księga Koheleta, 3, 1). Przyszedł więc czas na powrót do domu. Czyli dopięcie wokółziemskiej pętli...
26 stycznia, Warszawa
Dobiegła końca moja trzytygodniowa podróż dookoła świata, czas więc na małe podsumowanie. Zanim opowiem, dlaczego wyprawa na samym początku mogła spalić na panewce, jak prawie przepadłem w australijskim buszu, w jakich okolicznościach zostałem okradziony, co mnie szczególnie zachwyciło, a co trochę rozczarowało oraz o co wracam bogatszy z tej wędrówki, podam trochę liczb, bo choć jestem humanistą, lubię statystyki.
A więc, jako się rzekło, okrążyłem nasz glob w 21 dni kalendarzowych, ale że podróżowałem z zachodu na wschód, zyskałem jeden dodatkowy dzień, więc w drodze byłem 22 dni. Jak to możliwe? Owszem, czas jest względny, co wiemy od Einsteina, ale zauważalnie dopiero wtedy, gdy poruszamy się z prędkością zbliżoną do świetlnej, mnie natomiast było do tego daleko. Najszybciej przemieszczałem się podczas lotu z Los Angeles do Kopenhagi, gdy nasz Airbus 330 rozpędzał się momentami do prawie 1000 km/h, osiągając przy tym pułap ponad 12,5 km. Tak szybko i tak wysoko jeszcze w życiu nie leciałem.
Toteż nie względność czasu była przyczyną zyskania dodatkowego dnia, lecz fakt, iż z każdym stopniem długości geograficznej przebytym podczas podróży zgodnej z ruchem obrotowym Ziemi nasza doba skraca się o 4 minuty, co przemnożone przez 360 stopni daje 24 godziny. Czyli, licząc w godzinach, przeżyłem tyle samo, co ci, którzy nie ruszali się ze swych miejsc, tyle że moje 22 doby były średnio krótsze o owe 4 minuty. Średnio – gdyż nie przemieszczałem się równomiernie. Podczas dni „stacjonarnych” trwały pełne 24 godziny, a podczas długich lotów, takich jak te z Dubaju do Perth, z Tahiti do Los Angeles i z tegoż miasta do stolicy Danii, moje okresy od wschodu do wschodu słońca były nawet kilka godzin krótsze.
A doby stają się krótsze nie dlatego, że czas się jakoś kompresuje, tylko od momentu, gdy Słońce wschodzi (bądź jest w zenicie, czy też zachodzi) do drugiego analogicznego momentu mijają nie 24 godziny, a 23 godziny i 56 minut. Czyli owa dodatkowa doba uzbierana jest z utraconych minut. Stąd arytmetyczna suma godzin ludzi przemieszczających się i pozostających w jednym miejscu jest taka sama.
Jeśli chodzi o dystans, to przebyłem około 47,5 tys. km, czyli więcej, niż wynosi obwód Ziemi liczony wzdłuż równika (40 tys. km). Mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć, że odbyłem podróż dookoła świata nie „na skróty”, tylko z małą nawiązką. Większość trasy pokonałem w powietrzu (43,2 tys. km, podczas 11 lotów). Po lądzie przejechałem „jedynie” 4300 km, z tego 3000 km w Australii, 800 km w Nowej Zelandii, 200 km na Tahiti i 300 km w USA.
Postawiłem stopę w 7 krajach, w tym w dwóch jedynie symbolicznie, podczas lotniskowego tranzytu (w Turcji i Danii), zaś w 5 pozostałych (Zjednoczone Emiraty Arabskie, Australia, Nowa Zelandia, Polinezja Francuska, USA) spędziłem mniej lub więcej czasu na poznawaniu różnych miejsc. Najdłużej byłem w Australii (11 dni), bo ona też była głównym celem mojej podróży. Okrążenie Ziemi stanowiło wisienkę na torcie eskapady na antypody.
Dodam jeszcze, że podczas tych trzech tygodni zrobiłem mniej więcej 1500 zdjęć (nie licząc ujęć zepsutych i wielokrotnych do późniejszego wyboru najlepszego), opublikowałem na Facebooku około 50 w miarę wyczerpujących relacji tekstowych (oprócz wielu pojedynczych fotek opatrzonych krótkimi komentarzami) i kilkanaście krótkich filmów. A poza tym przeczytałem 4 książki. Trochę jadłem, mało spałem, ale przecież nie to było celem mojego wałęsania się po świecie.
***
Moja wyprawa przebiegała zgodnie z opracowanym z dużym wyprzedzeniem planem, nie obyło się jednak bez kilku wydarzeń, które mogły poważnie go zaburzyć, a nawet zniweczyć. Do jednego doszło na samym początku. Miałem lecieć do Australii przez Turcję i Malezję. Pierwszy przystanek był w Stambule, skąd powinienem był udać się do Kuala Lumpur. Po wylądowaniu było kilka godzin przerwy, rozlokowałem się więc wygodnie w poczekalni i trochę czytałem, trochę pisałem. Gdy zbliżał się moment odlotu, poszedłem do odpowiedniej bramki i ze zgrozą stwierdziłem, że mój samolot już odleciał. Jak to się stało?
Padłem ofiarą własnej niefrasobliwości oraz międzynarodowej wirtualnej karty SIM, którą kupiłem, by przez cały czas mieć dostęp do internetu i możliwość wykonywania międzynarodowych połączeń za całkiem nieduże pieniądze, w porównaniu do stawek roamingowych. Na wyświetlaczu smartfona wyświetlał mi się czas lokalny i czas domowy. Z niewiadomych powodów obie godziny były tożsame, gdy w rzeczywistości czas w Stambule był dwie godziny do przodu w stosunku do warszawskiego. Nawet mnie to trochę zdziwiło, ale uznałem, że tak jest i już. Moja wrodzona czujność została tym razem uśpiona – i to był wielki błąd. A w poczekalni nie było żadnego zegara, nikt mnie też nie przywoływał przez megafony, jak to się zwykle dzieje, gdyż bramka wyjściowa była w znacznym oddaleniu.
Gdy zrozumiałem, że mój samolot odleciał dwie godziny wcześniej, przeraziłem się, że podróż, zanim na dobre się zaczęła, może się posypać jak domek z kart, gdyż każde poważniejsze spóźnienie na jednym etapie zagrażało realizacji kolejnego. Musiałem więc za wszelką cenę dostać się do Perth, nieważne przez jakie miasto. Po gorączkowym poszukiwaniu stanowiska obsługi moich linii lotniczych, pertraktacjach z personelem, szukaniu alternatywnych połączeń udało się znaleźć lot przez Dubaj. Na szczęście, ku pozytywnemu zdziwieniu, moja walizka, nadana w Warszawie do Perth, została wycofana z samolotu i czekała w magazynie w Stambule. Odebrałem więc ją i po wielogodzinnym oczekiwaniu odleciałem do stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Trochę żałowałem, że nie zobaczę Kuala Lumpur, ale w Dubaju też nigdy nie byłem, więc w sumie zamieniłem jedno ciekawe miasto na inne.
W Dubaju miałem cały dzień wolny, więc gruntownie schodziłem to miasto wzdłuż i wszerz, po czym odfrunąłem do zachodniej Australii. Minusem zamieszania z czasem na lotnisku w Stambule było to, że w Perth wylądowałem po południu, a nie rano, przez co zamiast całego dnia miałem na zwiedzenie tego miasta tylko kilka godzin, bo rano odlatywałem już do Melbourne.
A jeśli chodzi o nieszczęsną kartę SIM, to, począwszy od Dubaju, już do końca podróży pokazywała właściwy czas lokalny w stosunku do domowego. Dlaczego zawiodła tylko raz, w Stambule? Do dziś pozostaje to zagadką...
Widocznie tak miało być, bym mógł w taki symboliczny sposób nawiązać do nieporozumienia z czasem, jakiego ofiarą padł Fileas Fogg z powieści „W 80 dni dookoła świata”. Ono jemu też niemal wszystko zniweczyło, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. No i bohater Verne’a, tak jak i ja, przez całą drogę na swym zegarku miał ustawiony czas domowy (w jego przypadku londyński). Los? Przeznaczenie?
***
Bardziej opłakane skutki mogła mieć moja niefrasobliwość podczas pobytu w australijskim interiorze, gdy wybrałem się do parku narodowego Owen Springs Reserve, oddalonego około 70 kilometrów od Alice Springs. Pomiędzy tymi dwoma punktami praktycznie nic nie ma – żadnych osad ludzkich, stacji benzynowych czy innych miejsc, w których można by liczyć na jakąś pomoc. Zasięgu telefonii komórkowej też tam nie ma. Jest tylko busz i skwar. Tego dnia temperatura sięgała 40 stopni, ale w klimatyzowanym samochodzie tego nie odczuwałem. Jechałem sobie z myślą, że będzie jak w polskich parkach narodowych – zatrzymam się jakimś parkingu, trochę się pokręcę po okolicy, popatrzę, porobię zdjęć, i wrócę do auta, a potem do hotelu w miasteczku. Ale w Australii panują trochę inne zasady...
W pewnym momencie mapy Google’a kazały mi skręcić z drogi asfaltowej w nieutwardzoną ścieżkę prowadzącą między drzewkami i krzakami. Nie zdziwiło mnie to i jechałem dalej. Jednak w pewnym momencie droga skończyła się i wjechałem w koryto wyschniętej rzeki, a moja terenówka zaryła kołami w grząskim piasku. Stanąłem i zrozumiałem, że powinienem nadać komunikat: „Houston, mam problem”. Ale jak go tu nadać i do kogo, skoro, jako się rzekło, na australijskim bezludzi komórki są równie bezużyteczne jak, nie przymierzając, zestawy do makijażu.
Pomyślałem wówczas, że jeśli nie wyrwę się z tego grzęzawiska, to będę musiał zostawić samochód i wracać piechotą – najpierw około 8 kilometrów przez busz (czy tam są jakieś węże?!), a potem przeszło 60 km asfaltem do Alice Springs. Na podwózkę nie mogłem liczyć, bo przez całą drogę nie minął mnie nawet jeden samochód – po prostu nikt na tym bezludziu nie jeździł. Zakładając nawet, że doczłapię się w tym niemiłosiernym upale do miasteczka, zajęłoby mi to ze dwa dni, tymczasem zbliżał się wieczór, miałem przy sobie jedynie małą butelkę wody, a następnego dnia rano miałem oddać samochód na lotnisku i odlecieć do Sydney. Nawet jeśli nie zjadłyby mnie dzikie zwierzęta, nie padłbym z wycieńczenia w buszu, to i tak cała dalsza podróż brała w łeb!
Co tu było robić? Musiałem się jakoś wygrzebać z tego piasku. W końcu miałem toyotę land cruisera z napędem na cztery koła! Hmm, problem, w tym, że nie wiedziałem, jak włączyć ten napęd. Zadzwoniłbym do synków, oni się na tym znają, ale... Mówiłem już coś o braku zasięgu... Więc zacząłem próbować wyjechać z dna rzeki tak jak w nie wjechałem, tylko bujając samochód do przodu i do tyłu, na jedynce i na wstecznym. Silnik wył, piach strzelał spod kół, a ja się bujałem... Aż wreszcie się udało! Znowu byłem na gruntowej ścieżce!
Zawróciłem i pojechałem z powrotem do asfaltowej szosy, a potem do Alice Springs. Po drodze zauważyłem tablicę informacyjną zawierającą liczne ostrzeżenia dla turystów zapuszczających się do parku narodowego Owen Springs Reserve. A więc powinni powiadomić kogoś, dokąd się udają i kiedy wrócą, korzystać tylko z samochodów z napędem 4x4, upuścić powietrza z kół, żeby leżały bardziej płasko na niestabilnym gruncie, mieć ze sobą zapasowe koła oraz duży zapas wody, a także łopatę do odkopywania się z piasku. Żadnych z tych warunków nie spełniłem... Miałem tylko więcej szczęścia niż rozumu...
***
W Australii przeżyłem też moment najwyższego uniesienia. Choćby dla niego warto było przedsięwziąć całą tę wyprawę!
Wracałem w nocy z Uluru do Alice Springs. Samochód mknął po wyrysowanej od linijki drodze, zwanej, mimo jednego pasa w każdą stronę, autostradą. By nie zasnąć za kierownicą z nudów, zapuściłem energiczną muzykę i byłbym tak pędził bez przerwy, gdybym nie przypomniał sobie, że jednym z celów, jakie postawiłem sobie przed podróżą, jest zobaczenie Krzyża Południa. Kiedyż będzie lepsza ku temu okazja, niż teraz!
Zatrzymałem się na poboczu, wyłączyłem silnik, wysiadłem z auta... i oniemiałem! Znalazłem się w przestrzeni czarnej jak smoła! Dookoła nie było widać ani jednego punkciku świetlnego oznaczającego jakąś ludzką siedzibę, żadnej łuny na horyzoncie wydzielanej przez odległe miasta – bo nic takiego tam po prostu nie ma! Księżyc, który wszedł na krótko zaraz po zachodzie słońca, dawno już był zaszedł. Otaczała mnie zupełna, niczym nierozproszona ciemność. Taka czerń, jakiej nie uświadczysz już nigdzie w Polsce, a tym bardziej w innych europejskich państwach.
Stałem jak osłupiały i słuchałem koncertu australijskiej szarańczy. Od czasu do czasu gdzieś w buszu zaszeleściło jakieś przemykające zwierzę, pewnie opos lub – oby nie! – pies dingo. Rozgrzane za dnia powietrze nie zdążyło się jeszcze wyziębić i otulało mnie lekkimi suchymi powiewami.
W prawdziwą ekstazę wpadłem jednak, gdy zadarłem głowę i ujrzałem spektakl, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem i nie zapomnę do końca życia. Nad sobą miałem kobierzec utkany z miliardów gwiazd, tak gęsto upakowanych, jakbym oglądał je przez wysokiej jakości teleskop. Firmament przecinał pas Drogi Mlecznej tak wyrazisty, że widać w nim było zagęszczenia mgławic, szczególnie po południowej stronie nieba. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się na żywo, tak cudne obrazy oglądałem dotąd bowiem tylko w telewizji i na profesjonalnych zdjęciach.
Wypatrzyłem też Krzyż Południa. Wisiał nisko nad horyzontem i jedną z gwiazd wskazywał kierunek przeciwległy do tego, który u nas pokazuje Gwiazda Polarna.
Rozstawiłem statyw i sfotografowałem to unikalne widowisko. Nie chciało mi się stamtąd ruszać. Najchętniej położyłbym się na ziemi i godzinami wpatrywał się w żółtawo-zielonkawe gromady i konstelacje, w owe niezliczone główki szpilek powbijanych w czarny atłas australijskiego nieba. Ta noc zostanie we mnie na zawsze, choć skosztowałem tylko jej skrawka. Ale jakaż to była delicja!
***
Pewnym zaskoczeniem w Australii (podobnie zresztą w Kalifornii) była dla mnie słabo rozwinięta sieć supermarketów i sklepów spożywczych. W tych, które udało mi się znaleźć, uderzał bardzo skromny wybór towarów. U nas co krok to Żabka, Biedronka, Stokrotka, Lidl albo placówka innej sieci bądź prywatna. A w środku wszystkiego w bród, każdy produkt w kilkunastu odmianach, różnych marek i gatunków. A tam skromniutko – dwa rodzaje serków, trzy gatunki wędlin, w tym większość przypominająca mortadelę, o pieczywie nie wspominając, bo normalnego chleba nigdzie nie uświadczysz – tylko nadmuchane chemią gąbki. Nie brak natomiast jakichś słodyczy, „snacków”, kolorowych napojów i innego sztucznego szajsu, popakowanego w kolorowe saszetki i pudełeczka. Uginają się od tego półki, ale do czego to wszystko służy i kto to kupuje – nie wiem.
Powód takiego stanu rzeczy jest w sumie zrozumiały – ludzie jedzą tam głównie na mieście. Przygotowywanie posiłków w domach nie jest tak popularne, więc i zapotrzebowanie na bogaty asortyment produktów żywnościowych jest dużo mniejsze niż u nas. Niemniej jednak, w porównaniu z owymi krajami nasz zda się być krainą mlekiem i miodem płynącą. Na wyciągnięcie ręki mamy wszystko, co potrzeba do wygodnego, sytego, satysfakcjonującego życia. Miasta nasze coraz bardziej odpowiadają idei przestrzeni, w której wszystkie potrzeby można zaspokoić bez konieczności wsiadania do samochodu i pokonywania dużych odległości.
Jeśli o podróżach mowa, to dodam, że stacje benzynowe w Australii i USA to głównie punkty dystrybucji paliwa. Gdzie im do naszych „karawanserajów”, w których kierowca może zjeść, napić się kawy, kupić coś na drogę, skorzystać z toalety. Pod tym względem również wyprzedzamy bogaty skądinąd Zachód.
Na stacjach paliw w Australii i Stanach nie można tez kupić alkoholu, co akurat jest godne pochwały, tyle że na antypodach w ogóle panuje coś w rodzaju prohibicji, gdyż piwa ani wina nie kupisz w żadnym sklepie spożywczym czy supermarkecie. Trunki można nabyć tam tylko w specjalnych „bottle shops”, przy czym jest ich bardzo mało, otwierane są dopiero późnym popołudniem, oferują bardzo ograniczony wybór gatunków alkoholu i jest on bardzo drogi. Jednym słowem wszystko to ma mocno zniechęcić do sięgania po zgubne napoje wyskokowe.
A już w interiorze prohibicja jest niemal zupełna, a to ze względu na Aborygenów, których ku ich zgubie biali osadnicy rozpijali, a teraz starają się to odpokutować. Gdy podczas pobytu w Alice Springs zapragnąłem wypić zimne piwo (niech wytłumaczeniem będzie fakt, iż panował tam upał sięgający 42 stopni), a była to właśnie niedziela, okazało się, że czynny jest tylko jeden „bottle shop”, i to w dodatku „drive thru”. Podjechałem więc pod wskazany adres i ku mojemu zdziwieniu zostałem aż dwa razy wylegitymowany – najpierw przez zaparkowany koło sklepu patrol policji, a potem jeszcze przez sprzedawcę. Dopiero gdy okazałem paszport i odpowiedziałem na serię pytań, po co przyjechałem i dlaczego chcę kupić dwie puszki piwa, pozwolono mi je łaskawie nabyć, mniejsza z tym, że po horrendalnie wysokiej cenie.
Poza miastem wyznaczone są zaś tereny należące do Aborygenów, na których obowiązuje całkowity zakaz spożywania i posiadania przy sobie alkoholu, a za złamanie tych wytycznych grożą surowe kary. Raz zatrzymałem się przy granicy takiego rezerwatu i zawróciłem, bo miałem w bagażniku owe dwie feralne puszki piwa. Było to niedługo po mojej niefortunnej wyprawie do Owen Springs Reserve i wolałem nie narażać się na kolejne niebezpieczeństwo, tym razem wynikające ze spotkania ze stróżami prawa.
***
Chwile grozy przeżyłem na lotnisku w Papeete na Tahiti. Tuż przed startem sięgnąłem po telefon, by włączyć tryb samolotowy i zauważyłem, że wyskakują mi powiadomienia z banku o kolejnych transakcjach, których przecież nie wykonywałem. Gdy zobaczyłem sięgające kilku tysięcy kwoty, zrozumiałem, że ktoś włamał się na moją kartę kredytową i mnie właśnie okrada. Szybko zalogowałem się do aplikacji bankowej i zablokowałem kartę. Już po tym wyskoczyło kilka komunikatów, tym razem o niewykonanych operacjach, opiewających na kolejne tysiące złotych.
Łącznie ukradziono mi ponad 10 tys. zł, a kolejnych 10 tys. zł próbowano przejąć, jednak udaremniłem to.
Przez cały wielogodzinny lot do USA nie mogłem nic z tym zrobić i zastanawiałem się, jak to się stało, że ktoś przejął moją kartę kredytową, uzyskał do niej dane autoryzacyjne. Płaciłem nią jednak w tylu miejscach, że próba ustalenia tego samodzielnie skazana była na porażkę.
Zaraz po wylądowaniu w Los Angeles zadzwoniłem do banku i złożyłem reklamację. Trwało to kilkadziesiąt minut, a w tym czasie, wisząc na telefonie, załatwiałem wszystkie formalności związane z przekraczaniem granicy Stanów Zjednoczonych. Nawet rozmawiając z oficerem imigracyjnym, byłem na linii z Polską, tylko na chwilę schowałem komórkę do kieszeni.
Reklamacja moja została przyjęta i bardzo szybko rozpatrzona pozytywnie. Już na lotnisku w Kopenhadze otrzymałem mail z informacją o załatwieniu sprawy. Wszystko dobrze się skończyło, ale była to bardzo stresująca sytuacja.
***
Mimo owego incydentu z kartą kredytową wróciłem z podróży zbudowany, jak wielu przyjaznych i miłych ludzi spotkałem na swojej drodze. Właściwie nie trafił się żaden gbur, nikt na mnie nie nakrzyczał, nie obsztorcował mnie za nic. Nie widziałem pochmurnych twarzy, złych spojrzeń, kwaśnych min, jakie, niestety, w Polsce są codziennością. Na każdym kroku spotykałem się z uśmiechami, życzliwością, chęcią pomocy. Pod słonecznym niebem Południa panują inne zwyczaje, żyje się bardziej na luzie i w lepszych relacjach z bliźnimi. Już choćby po to, by na chwilę oderwać się od naszego ponuractwa i zacietrzewienia, warto wybrać się na antypody.
Wyprawa dookoła ziemskiego globu była też dla mnie wyjątkową okazją do podróży w głąb siebie. Podczas trzech tygodni spędzonych w samotności miałem dużo czasu na rozmowę z samym sobą, przemyślenia, wyciszenie, oderwanie od codzienności i przeniesienie się jakby w inny wymiar rzeczywistości. Był to reset, który zredukował szumy i nastroił mój wewnętrzny odbiornik na właściwe fale, bym mógł dalej cieszyć się z czystych dźwięków życia.