Życie jest pełne zjawisk o którym się Fizjologom nie śniło - jak to Ferdek Kiepski jął mawiać..
Czasami niepozorne wydawałoby się osoby, spotkane na naszej drodze, potrafią wstrząsnąć (nie mieszając czasem tak naprawdę nic) naszym światem - który jest na swój sposób poukładany i w miarę stabilny, jest naszą bezpieczną przystanią poza którą nie chcemy się wychylać bo a nuż widelec coś nas niczym jakiś forfiter upierdoli - jak osobnik pierwszy raz dosiadający monocykla... po dwóch albo i więcej solidnych lufach... czeskiego B-12*...
Osoba jak mła, która stara się iść przez życie z uśmiechem za pan brat, która niczym epicki ptak, który rozplątawszy się z więzów krępujących jego członki w ognisku życia, które chciało go pogrzebać żywcem, która mimo nadpalonych skrzydeł, wzlatuje w górę ku niebu, zostawiając za sobą snopy iskier na niebie, iskier życia które choć kruche tak przecież piękne jest, dając tymi ognistymi śladami innym znaki, że żyć trzeba tu i teraz, ciesząc się przysłowiowym każdym małym szczęściem. Bo życie to wszak właśnie małymi szczęściami jest wybrukowane.
Ale tak jak w przyrodzie występują czasami gwałtowne burze, tak w życiu - jadąc klasykiem - nie zawsze świeci Słońce...
I nawet tak pozytywna osoba lubująca się w rozdawaniu innym uśmiechu, czasem ma te słabsze chwile...
Są chwile (na szczęście tylko chwile), kiedy ten optymizm zostaje brutalnie stłumiony przez prozę życia, a bardziej nawet przez ludzi i ogół zjawisk psychosocjotechnicznych, które rządzą się swoimi prawami i wydają się mieć wszystko w swoich szponach czy po prostu w dupie...
Ostatnio właśnie, dopadłszy mnie w swoje brutalno-bezwzględne macki życie a raczej świat, świat mający gdzieśtamwtyle ideały, nie imające się żadnych pozytywnonormalnych reguł, które życie czynią trywialną grą o przetrwanie z nieposzanowaniem żadnych wydawałoby się oczywistych praw, skopało mnie niczym Hioba, który dostaje wycisk w imię zasad, których ni cholery nie rozumie po co, na co i dlaczego... Ale wierzy, że warto cierpieć...
To zderzenie ze ścianą niby oczywistych potrzeb, oczekiwań i marzeń czy też wymagań, którym starałem się zawsze na swój sposób sprostać, aby być docenionym, które jednak się jawią teraz niczym dziecięca wiara w świętego Mikołaja, który jednak nie istnieje, okazało się być bolesnym "przebudzeniem"...
Bo gdy opuściwszy swoją bezpieczną acz cholernie samotną przystań i zobaczywszy niczym fatamorganę na horyzoncie zdarzeń piękną zorzę, wypłynąłem ku niej, mając w zakamarkach serca nadzieję i wierząc, że przecież ten statek (no dobra - mała skromna łódka z poszarpanym przez życie kawałkiem szmaty imitującym żagiel) zbudowany na cechach i walorach których płeć piękniejsza pożąda, dopłynie szczęśliwie do celu i zacumuje w porcie, który przyniesie tak upragniony spokój i ukojenie, a przede wszystkim zapełni to cholerne poczucie samotności i bezsilności... Jednak szybki acz ostry sztorm czy tam inny huragan, połączony ze szkwałem i cholerawieczym jeszcze, szybko tą moją łupinę przytopił...
Gdy niby wiesz jak to wszystko działa, relacje damsko-męskie, wszystkie te sawuarwiwry ect., generalnie teorię masz można by rzec w małym palcu - wydaje Ci się, że jesteś gotowy zaryzykować z nadzieję na tak upragnione zwycięstwo (no chociażby remis ze wskazaniem) i... dostajesz mocnego prawego sierpowego (po nim jakby było mało całą serię ciosów niczym z CKM-a, bo... czemużby nie) po którym tracisz kontakt z rzeczywistością i to nie tylko tą namacalną, ale także tą odpowiedzialną za swoje własne "ja" czy "być" i wtedy... chcesz już tylko jednego - uciec jak najdalej się tylko da, dać się wessać i zapomnieć o wszystkim przerażającej jeszcze chwilę temu nicości, przed którą Atreyu chciał uchronić krainę Fantazji...
Pierwsze zdjęcie się udało - obaj w miarę poważni, wręcz dystyngowani, w miarę równo trzymający fason (czy coś tam czego się trzymali), zdradziecka Kiwióffka jeszcze nie zadziałała ze swoją straszną i ukrytą mocą w białych rękawiczkach...
A potem, gdy pierwszy trzask migawki rozpłynął się w suchopolanowym mroku, aczkolwiek rozjaśnionym nieśmiałymi płomieniami ogniska...
Oczom zgromadzonych przy dającym ciepło i światło, efekcie obróbki cieplnej przytaszczonego zewsząd do kamiennego kręgu (który w tym stanie, zwłaszcza z poziomu lamperii nawet przypominał co nieco Stonhendż) drewna, ukazały się dwie radośnie upojone wieczorem i oparami absurdu istoty, które wspólnie starały się trzymać tak zwany poziom...
Szczególnie osobnik w zielonokriaciastym umaszczeniu, zdawał się już lekko aczkolwiek stanowczo balansować na skaju świadomości i widzialności oraz czucia świata widzialnego (tego niewidzialnego tyż) i odczuwalnego cokolwiek organoleptycznie a baśniowymi krainami błądzącymi pod czaszką niczym Falkor mknący z Atreyu wtulonym do jego grzywę poprzez krainę Fantazji... Newerendimgstoooooryyyyy...
Kilka (a może kilkanaście) chwil później osobnik w kraciastych spodniach, postanowił zmienić (aczkolwiek coklwiek w pełni nieświadomie) swój imidż i stać się swoją wersją upadłą czyli Meteorytem... Głośny błysk i huk, niczym po pędzącym po niebie bolidzie jął wyrwać wszystkich zgromadzonych z letargu i stanu delikatnego wieczornonocnego uśpienia...
Po prostu... Jebło, błysło i Meteor stał się Meteorytem!
I tylko dzięki szybkiej i zwartej reakcji zebranych (Dzięki Toudi!), ta jakże błyskawiczna zmiana stanu skupienia nie została utrwalona na wieki wieków. Bez amen.
To też tłumaczy brak zdjęcia tego wyjątkowego na swój sposób momentu, gdyż wszystko zadziało się w tempie iście błyskawicznym i na szczęście dla Meteora (w owej chwili Meteoryta) wygrała próba wygrzebania go z padołu kamiennego kręgu tudzież ogniska nad próbą uwiecznienia tego niewątpliwie bardzo rzadkiego zjawiska w cyfrowej materii aparatu
B12 - Borovička i dwanaście piw