Nastał w końcu dzień, z którym wiązaliśmy największe nadzieje, ten w którym mieliśmy pływać z delfinami. Po przebudzeniu szybko się wyszykowaliśmy i udaliśmy się na śniadanie. Nasz hotel serwował takowe wliczone w cenę... fajnie szkoda tylko, że było ono bardzo ubogie. Właściwie to dostaliśmy jedynie jajecznicę z proszku z 2 małymi kiełbaskami, do tego tosty i sok. Jako że nie lubię jajecznicy więc doprawiłem ją dużą ilością keczupu i jakoś zjadłem. W planach miałem kupić coś po drodze.
Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Po dojściu do głównej ulicy szliśmy wzdłuż chodnika ale po złej stronie. Chcieliśmy przejść i wtedy zdarzyło się coś co w naszym kraju nie miałoby racji bycia. Otóż jadący bus widząc turystów zatrzymał się, przez okno wyjrzał kierowca z pytaniem czy wsiadamy... tak na środku ulicy, bez przystanku, które przecież posiadali. Jako że zależało nam na czasie to się zabraliśmy. Zaskakujące było również to, że kiedy bus się zatrzymał wszyscy inni kierowcy grzecznie nas przepuścili. U nas takie rzeczy się nie dzieją. Kierowca busa był bardzo rozmowny, zagadywał swoich pasażerów, opowiadał, śmiał się, witał z przechodniami a nawet podczas jazdy prowadził rozmowy z innymi kierowcami stojącymi w korku. Szok!
Niestety bus jechał tylko do centrum śródmieścia a nam zależało na dotarciu do Paradise Island. Po dojechaniu na miejsce i zapłaceniu za przejazd próbowaliśmy złapać taksówkę. Udało się dopiero po przejściu poza centrum. Taksówka zawiozła nas do punkt, z którego wypływaliśmy na Blue Lagoon Island. Samo Paradise Island to typowo "wyspa bogaczy i bogatych turystów". Widać, że nawet trawa była cięta "pod linijkę". Czysto, ładnie, brak bezdomnych. Zupełnie inny świat. Nic dziwnego, że do Nassau wszystkich turystów kierują właśnie tutaj. Nawet wjazd na tą wysepkę jest prowadzony gigantycznym mostem, a za wjazd trzeba zapłacić. Po raz kolejny na własne oczy widzieliśmy wielki kontrast, bogaci kontra biedni. Dawało to do myślenia.
Po dotarciu do kasy, w której wydawano bilety doznaliśmy szoku. Ludzi było bardzo dużo a czasu już niewiele. Oczywiście większość z nich dopiero kupowało bilety, my natomiast mieliśmy je już kupione (przez internet). W końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i przekierował ludzi z rezerwacjami do odbioru biletów do osobnej kasy. Udało się, dzięki temu zdążyliśmy. Wsiedliśmy na statek i czekaliśmy na (moim zdaniem) najciekawszą przygodę tej wyprawy...
Po dopłynięciu na miejsce naszym oczom ukazała się niebieska (dosłownie) woda. Była tak czysta, że było widać dno. Kolor błękitny, oczy cieszyły się z tego widoku. Nie bez znaczenia wyspa nazywała się Blue Lagoon. Był to właściwie cały kompleks rekreacyjny, plaża, bary, dużo miejsca na leżaki, hamaki, inne aktywności. W głębi znajdowało się wyjście i widok na ocean. Generalnie jedyne czego brakowało to hotelu. Niestety najlepszą opcją było przypłynięcie rano i powrót ostatnim statkiem. Nam prawie się udało.
Jednak zanim rozkoszowaliśmy się odpoczynkiem czekała nas atrakcja w postaci pływania z delfinami. Dostaliśmy kamizelki aby nie utonąć i wskoczyliśmy do wody. Opiekun ciągle opowiadał nam o delfinach, jak się wabią, co lubią itp. Nasza grupa liczyła około 10 osób więc poszczególne tricki robiliśmy parami. A to karmienie delfinów, a to "taniec" z nimi. Całość była nagrywana więc mamy ekstra pamiątkę. Na sam koniec opiekun przygotował wyjątkową niespodziankę. Każdy po kolei kładł się płasko na wodzie i delfiny płynące za nami pchały nasze stopy rozpędzając nas do dużej prędkości. Super sprawa, szkoda tylko że tak krótko to trwało :)
Po delfinach spacerowaliśmy jeszcze po obiekcie, kupiliśmy film z naszej przygody, poszliśmy obejrzeć inne zwierzątka. Naszą ciekawość wzbudził lew morski, który podobnie do delfinów pozował z ludźmi i wykonywał sztuczki.
Poleżeliśmy trochę na hamaku, wypiliśmy i zjedliśmy kiedy okazało się, że niebawem odpływa statek. W sumie mieliśmy zostać jeszcze ale zdecydowaliśmy że może w samym Nassau coś pozwiedzamy i kupimy jakieś pamiątki. Ruszyliśmy w drogę powrotną.
Po dotarciu na miejsce zaczęło trochę grzmieć, ruszyliśmy więc w stronę dużego hotelu, jak się potem okazało największego na Paradise Island. Idąc przez niego mijaliśmy po kolei kasyno, lobby. Wrażenie robił rozmach całości. Wyglądało to po prostu bajecznie. Wielkie przeszklone ściany a za nimi dzika przyroda, zalane "antyczne miasto" i pełno egzotycznych stworzeń morskich.
Po przejściu wzdłuż całego hotelu wyszliśmy na zewnątrz i tutaj też było co oglądać. Ogrody, fontanny, prywatne plaże i baseny a nawet aquapark. Masa atrakcji oczywiście dla gości hotelowych, chociaż widziałem że korzystali z nich również inni.
Po męczącej wędrówce postanowiliśmy pójść na późny obiad, po którym wróciliśmy do naszego hotelu. To był zdecydowanie udany dzień. Jutro mieliśmy już wracać do kraju ale czekała nas jeszcze ostatnia atrakcja - rejs i relaks.
Ten dzień miał być naszym ostatnim dniem na Bahama. Wiedzieliśmy, że wszystko co fajne musi się kiedyś skończyć. Jednak humor po dniu poprzednim nas nie opuszczał, więc po śniadaniu (niestety kiepskim) wybraliśmy się w kierunku Paradise Island. Tym razem zafundowaliśmy sobie spacer, gdyż niestety żaden bus po drodze nie jechał. Jednak droga była dosyć długa więc postanowiliśmy podjechać taksówką. Po drodze mijaliśmy protest, którego celem było pokazanie sprzeciwu przed podnoszeniem podatków. Nie pamiętam już o jaką wartość chodziło ale o podniesienie podatku VAT z 9% na 10%. Nie mówiłem już naszemu kierowcy, że w Polsce ten podatek jest o wiele większy. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy do portu, gdzie według planu mieliśmy rozpocząć naszą relaksacyjną podróż. Niestety pod wskazanym adresem nikogo nie było. Trochę to dziwne ale postanowiliśmy poczekać. Po jakichś 10-20 minutach zjawił się biały koleś, zapytał czy jesteśmy zapisani na "rejs". Przedstawił się jako Cooper i zaprowadził nas do biura. Okazało się, że weszliśmy nie od tej strony co powinniśmy. Po wypełnieniu krótkiego formularza czekaliśmy już tylko na pozostałe pary, łącznie miało nas być 6 osób plus załoga. Gdy pozostałe pary już się zjawiły udaliśmy się na statek i popłynęliśmy. Łódź przygotowana była pod gości, na dziobie (rufie?) znajdowały się dwie leżanki, ponieważ nikt nie chciał więc szybko zajęliśmy jedną. Fajnie było płynąć i podskakiwać na falach. W planie wycieczki było nurkowanie (snorkling) w oceanie, odpoczynek na plaży i zwiedzanie okolicznych wód. Typowy relaks i chillout. Niestety trochę obawiałem się pływania w oceanie więc zrezygnowałem z nurkowania. W zamian kapitan zaproponował nam po piwie. Zimne piwo w upalny dzień... świetnie :). Do tego zapewnione mieliśmy przekąski. Po około godzinie pływania udaliśmy się na jedną z wysp, gdzie mieliśmy spędzić trochę czasu na leżeniu na plaży... Co ciekawe wyspa była czyściutka i pusta. W Polsce niespotykane. Trochę kąpieli wodno-słonecznych i moje kolana już były całe czerwone. Niestety nie pomagały już kremy z filtrem.
W drodze powrotnej do portu spotkała nas burza, zaczęło lać i było mało ciekawie... a do wyjazdu mieliśmy jeszcze sporo czasu. Pokój hotelowy musieliśmy jednak zdać rano, przez co wrócić mieliśmy jedynie po bagaż. No nic.. najwyżej zmokniemy. Jednak kapitan użyczył nam płaszczy dzięki czemu mogliśmy udać się do jego biura i przeczekać deszcze. Gość był dosyć wygadany, niestety Polskę kojarzył jedynie z budowy statków w stoczni, miał chyba nawet niewielką łódkę naszej rodzimej produkcji. Pozwolił nawet skorzystać z WiFi, zabrakło nam już gotówki więc potrzeba było przelać nieco cashu na kartę i wypłacić. Na Bahamah generalnie mało kto używa karty więc płatności realizuje się głównie gotówką. Po pożegnaniu się z kapitanem ruszyliśmy kupić ostatnie pamiątki i coś zjeść.
Ponieważ mieliśmy wylot po 22 więc chcieliśmy przed nim gdzieś spróbować się wykąpać. Niestety nie było nam to dane. W hotelu, w którym dzień wcześniej zwiedzaliśmy akwaria nie dało się wbić na basen aby skorzystać z prysznica... a tego dnia aquapark był nieczynny. No trudno.
Tak krążąc stwierdziliśmy że chyba pora powoli wracać po bagaż. Poszliśmy na pieszo co dało nam się nieźle we znaki. Moje kolana piekły mnie żywym ogniem. Padające słońce tylko pogarszało ten ból. W hotelu odebraliśmy bagaż, pożegnaliśmy się i poprosiliśmy o zamówienie taxi na lotnisko. Po około pół godziny byliśmy już na lotnisku w Nassau. Mając jeszcze sporo czasu przebraliśmy się w łazience w czyste ciuchy i nieco ogarnęliśmy.
Podobnie jak poprzednio tak i tym razem samolot leciał z Kajmanów z przystankiem w Nassau. Nie był już taki wypasiony jak ten którym przylecieliśmy, dodatkowo część ludzi która opuściła pokład zostawiła po sobie niezły bajzel... No cóż, trzeba było jakoś to znieść. Na szczęście lot rozpoczął się po 22 i było już ciemno. Biorąc pod uwagę zmiany stref czasowych oraz nocny lot cała podróż była o dobrą godzinę krótsza, jak nie lepiej. Tym razem mieliśmy już więcej doświadczenia i bagaż postanowiliśmy odebrać na lotnisku Heathrow.
Sam lot nie różnił się od poprzedniego, spaliśmy, jedliśmy i próbowaliśmy jakoś wytrzymać podróż. W kabinie panował lekki chłodek dzięki czemu moje spalone kolana doznawały ulgi. Cieszyliśmy się jak dzieci wiedząc że z każdą minutą jesteśmy bliżej domu.
Lądowanie w Londynie przebiegło bez problemów, również odprawa poszła w miarę szybko. Skorzystaliśmy z możliwości odprawy samodzielnej. Poszło dużo szybciej ale nie każdy mógł z niej skorzystać. My jako obywatele Unii Europejskiej mieliśmy właśnie ten luksus. Po odprawie poszliśmy poszukać naszego bagażu. Mając na uwadze poprzednie niemiłe doświadczenia trochę się tym faktem denerwowaliśmy. Ponieważ wyładunek trwał dosyć długo postanowiliśmy tym razem zapytać czy nasz bagaż leciał z nami. Podeszliśmy do pracownika i zaczęliśmy dopytywać o naszą walizkę, okazało się że to Polak pracujący na lotnisku. Chyba dawno tak nie cieszyliśmy się słysząc nasz ojczysty język. Okazało się, że wszystko jest ok i musimy jedynie cierpliwie czekać. Odebraliśmy walizę i chcieliśmy udać się do właściwego terminalu. Niestety jakimś cudem zawędrowaliśmy przed główne (chyba...) wyjście i nie wiedzieliśmy jak dostać się pod naszą bramkę. Podpytaliśmy jeszcze w którą stronę i udaliśmy się na miejsce.
Standardowo trzeba było nadać walizki i ku naszemu zdziwieniu tym razem kazano nam też nadać bagaż podręczny... gdyż nie było już miejsca w kabinie na takowy. Ehhh... no trudno, jakoś damy radę te 2 godziny.
Kiedy w końcu udało się dostać do samolotu każde z nas poczuło się zmęczone... niestety zbyt dużo emocji. Sam lot z Heathrow do Warszawy trwał dosyć krótko, kiedy wysiedliśmy na lotnisku cieszyliśmy się jak dzieci... w końcu jesteśmy u siebie. Jeszcze tylko siostra ze szwagrem odebrali nas z hali i pojechaliśmy samochodem do domu. Tak oto skończyła się nasza ciekawa przygoda.
Wyprawa na Bahamy była niezwykle ciekawym doświadczeniem. Pierwszy raz mieliśmy okazję lecieć samolotem i to w dodatku od razu na tak długim dystansie. Ciężko było wyobrazić sobie jak to wszystko będzie wyglądało, czy sobie poradzimy. Okazało się, że daliśmy radę. Bezpiecznie polecieliśmy i wróciliśmy. Niestety taka wycieczka organizowana na własną rękę kosztowała nas sporo pieniędzy. Nie będę tu jednak wymieniał dokładnie kosztów jakie ponieśliśmy ale wydaje mi się, że przy zorganizowanej wycieczce na więcej osób ogólne koszta wychodzą mniejsze. Pozytywne w tym wszystkim było jednak to, że to my decydowaliśmy co chcemy robić i jak długo. No i dzięki gościnności kolegi nie musieliśmy płacić za hotel.
Kultura na Bahama jest zgoła odmienna niż u nas. Na początku wydawało nam się, że każdy jest przyjaźnie nastawiony, chętny do pomocy itp. Poniekąd tak było jednak kierowali się oni zupełnie innymi celami niż nam się wydawało. Dla nich byliśmy po prostu zarobkiem. Wiadomo, że turyści = cash. I rzeczywiście tak było. Pomimo tego, że tamtejsi ludzi w większości byli grzeczni i nie spotkały nas jakieś nieprzyjemności to jednak dawało się odczuć tą segregację rasową. Mówi się, że to biali ludzie w stosunku do czarnych są rasistami, a właśnie tam przekonaliśmy się, że wcale tak wiele ich nie różni. Oni w stosunku nas też przejawiali oznaki rasizmu. Widocznie tak jest ten świat stworzony.
Co do czystości to we Free Port nie spotkaliśmy się z problemem brudu czy też szczurów. Okolica była czysta, plaże również, a szelesty w krzakach to zazwyczaj były jaszczurki wszechobecnie występujące. Co innego było jednak w Nassau. Widać było, że Paradise Island powstała głównie dla białych turystów, bogatych w dodatku. Wystarczyło przejść za most, który oddzielał tą wyspę aby zobaczyć jak jest na prawdę. Budy z żarciem wyglądające jak zatłuszczone chińskie knajpy, wrzaski, krzyki, do tego brud i szczury. Poniekąd wynikało to pewnie z tego, że to główna wyspa, stolica i jeden z najczęstszych punktów wycieczek. To tutaj kwitnęła turystyka i to tutaj można było spotkać najwięcej atrakcji.
Po powrocie zacząłem się zastanawiać czy chciałbym tam mieszkać. Stwierdziłem, że Bahamy to fajne miejsce aby spędzić wakacje i odpocząć ale mieszkanie tam na codzień to chyba niezbyt fajny pomysł. Pewnie można by się przyzwyczaić ale jednak różnice kulturowe by były dużym problemem. Niestety każdy biały człowiek, który nie jest turystą uważany jest tam za "złodzieja pracy". Kolega opowiadał, że nie został przyjęty do pracy tylko dlatego, że był biały. No cóż...
Ogólnie polecam Bahamy jako miejsce na spędzenie wypoczynku, trzeba jednak podchodzić do wszystkiego z głową i dużą rezerwą. Chętnie raz jeszcze polecimy... tylko tym razem może do Japonii? :)
Wszystkie zdjęcia są własnością autora. Kopiowanie i powielanie bez zgody jest zabronione.
Powyższy tekst to luźna opowieść i przemyślenia, którymi nie należy się sugerować.