Na miejscu, czyli w mieszkaniu kolegi, byliśmy w czwartek około 18.00 lokalnego czasu. Jednak patrząc na nasz polski czas była już północ. Zmęczenie po podróży plus emocje powodowały, że światło nam powoli gasło. Czytaliśmy jednak, że powinno się przemęczyć i wytrwać jak najdłużej aby nie było problemów dnia następnego. Około 22 poczułem że już więcej nie dam rady wytrzymać, wcześniejsza kąpiel nieco postawiła mnie na nogi ale jej moc już powoli przemijała. Położyłem się spać i bardzo szybko usnąłem. Problem zaczął się około 4 nad ranem, byłem już wyspany. U nas już dawno byłbym na nogach. Cholerna zmiana czasu (sumarycznie różnica czasowa to 6 godzin).
Przemęczyłem się jednak do 7. Widziałem że moja żona również miała problemy aby pospać dłużej. Najważniejsze jednak było to, że przestała mnie boleć głowa. Dzień zaczęliśmy od śniadania na lokalnych produktach spożywczych. Co jest zadziwiające na Bahamach nie produkuje się właściwie żywności, wszystko sprowadza się ze Stanów Zjednoczonych, co powoduje, że jedzenie nie jest zbyt smaczne. Mimo wszystko nie ma co wybrzydzać, trzeba było nabrać energii na cały dzień. Szybkie śniadanie, kawa i w drogę.
Jako, że pierwsza część urlopu miała służyć głównie korzystaniu z uroku słońca i plaży, więc udaliśmy się w stronę oceanu. Początkowo nieco zbłądziliśmy, ale szybko udało nam się odnaleźć właściwą drogę. Nasze kosmetyki (miałem taką nadzieję) leciały właśnie do nas z Londynu więc nie mieliśmy nic ochronnego przeciw słońcu. Kolega poratował nas fluidem o filtrze 15. Jak na takie bystre słońce to nie było zbyt wiele, szczególnie dla mnie, osoby która nie umie się opalić. Zawsze się spalam bez względu na to, jak i czym się ochraniam. Niestety wada fabryczna ;).
Po dotarciu na plażę staraliśmy się delektować słońcem i odpoczynkiem. Byliśmy zdziwieni, bo właściwie nie było ludzi. Po drodze na plażę szliśmy ścieżką pomiędzy dwoma ogrodzeniami, było słychać jak przed nami uciekały jaszczurki. Trzeba przyznać, że było ich tam bardzo dużo. Właściwie na każdym kroku. Moja żona początkowo się ich bała, z czasem jednak się do nich przyzwyczaiła, tzn. do ich obecności ;). Gdy już zdjęliśmy obuwie i weszliśmy do wody zamoczyć stopy, poczuliśmy że w końcu jesteśmy na wakacjach. Spokój.. cisza.. szum wody. Tak, to były wakacje. Pomimo braku walizki przez tą jedną chwilę czuliśmy się jak na urlopie. Postanowiliśmy zrobić sobie spacer wzdłuż plaży najdalej jak się da. Spacerowaliśmy dobrą godzinę w jedną stronę. W końcu zdecydowaliśmy się wrócić do domu. Ciągle gdzieś w głowach była myśl o zaginionym bagażu i pytanie, czy dzisiaj przyleci?
Po powrocie stopy nieco nas bolała a ja dodatkowo nie mając innego obuwia obtarłem sobie piętę, na której zrobił się gigantyczna rana. Dezynfekcja i plaster musiały wystarczyć. Resztę dnia mieliśmy w planach spędzić przy basenie na leżakach. W międzyczasie próbowałem się dodzwonić na informację w sprawie naszego bagażu. Kilka prób i nic. Nikt nie odbierał. Znalazłem jednak inny numer, tym razem zadzwonił kolega i o dziwo ktoś odebrał. Zapewniono nas, że poinformują lokalną obsługę o naszej sprawie i oddzwonią. Czekaliśmy i nic.
Około 17 kolega jechał po swoją dziewczynę aby odebrać ją z pracy, my zostaliśmy w domu. Akurat zbierało się na burzę, co w sumie nie było dziwne, w końcu trafiliśmy z urlopem w okresie mokrym (deszczowym). Dosyć mocno grzmiało, bałem się aby nie uszkodziła się elektronika więc zacząłem stopniowo wyłączać urządzenia i odłączać je z sieci. W tym samym czasie zadzwonił do mnie kolega i poinformował, że nasz bagaż powinien być dziś około 19 we Freeport na lotnisku. Ucieszyłem się niezmiernie, w końcu mieliśmy tam wszystko. Moja żona postanowiła zrobić nam obiad, aby jakoś odwdzięczyć się za pomoc. Ugotowała lazanię.
Przed 19 udaliśmy się na lotnisko. Pech chciał, że nie powiedzieli nam (a właściwie koledze) którym lotem przyleci nasza walizka. Czekaliśmy więc na najbliższe lądujące samoloty. Z powodu burzy wiele z nich było opóźnionych. Traciliśmy powoli nadzieję, ale czekaliśmy. Około 20 wylądował samolot z Nassau. Poszedłem obserwować jak rozładowują samolot, nie widziałem jednak naszego bagażu. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że luk bagażowy jest z obu stron samolotu a ja widziałem tylko jedną z nich. Kiedy nadjechał samochód z walizkami zobaczyłem ją. Tak! To była nasza torba. Udało się! Odzyskaliśmy naszą walizkę. Po odebraniu jej z taśmociągu zauważyłem że dołączyli nawet kluczyk do kłódki, który im przekazaliśmy. Pewnie weryfikowali, czy w środku jest to co zadeklarowaliśmy. Nic jednak nie zginęło. Mogliśmy świętować.
W tym celu pojechaliśmy do sklepu z alkoholami. Kupiliśmy rum i jakieś przekąski. Po powrocie rozpakowaliśmy się z odzyskanej walizki, wzięliśmy kąpiel i w końcu mogliśmy założyć czyste ciuchy. Dzień zakończył się pozytywnie, odzyskaliśmy bagaż, mieliśmy wszystko co niezbędne aby cieszyć się urlopem. I zamierzaliśmy się nim cieszyć! Wieczorem napiliśmy się rumu, pograliśmy w planszówki i poszliśmy spać.
Kolejny dzień wakacji zapowiadał się bardzo ciekawie. Ponieważ była sobota nic nie przeszkadzało, aby tego dnia nieco pozwiedzać. Niestety na wyspie Grand Bahama nie ma zbyt wiele atrakcji. Kolega postanowił nas zabrać do lokalnego parku narodowego połączonego z bajeczną plażą. Tak więc krótko po zjedzeniu śniadania zaczęliśmy przygotowania. Mój kark i ramiona paliły się żywym ogniem po spacerze dzień wcześniej. Brak ochron przed słońcem dał o sobie znak. Śmiałem się, że opaliłem się na "typowego Janusza" ;). Nie zamierzałem jednak się tym zbytnio martwić, zastosowałem większy filtr i byłem gotowy.
Podróż do parku trwała nieco ponad 20 minut jazdy samochodem. Można powiedzieć, że trwało to nieco dłużej, gdyż po drodze zrobiliśmy sobie wycieczkę po mieście. Kolega pokazał nam lokalne miejsca z atrakcjami, gdzie można się wybrać aby coś zjeść, kupić suweniry lub zapisać się na jakąś wycieczkę. Zawiózł nas do Port Lucaya Marketplace, czyli na lokalny bazarek, gdzie oczywiście kwitnęło całe turystyczne życie. Największe ośrodki wypoczynkowe we Freeporcie mieściły się właśnie tam.
Po dotarciu do parku zakupiliśmy bilety, pan wprowadził nas nieco w historię parku, co tu się znajdowało, co znaleźli. Dowiedzieliśmy się, że pierwotnie to miejsce było zamieszkane przez indian - Lukayanów. Podobno w jedne z jaskiń na terenie parku znaleziono dobrze zachowane szczątki. Historia historią, rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Sam park nie wyglądał źle, dużo roślinności, kilka dróg, wszystko dobrze opisane. Na nieszczęście większość roślin była już praktycznie przekwitnięta. Nie mogliśmy więc w pełni delektować się widokiem, mimo to cały spacer był dosyć przyjemny.
Jak zwykle co chwilę trafialiśmy na pełzające tu i ówdzie jaszczurki lub małe kraby. Ilość dziur w ziemi i ich wielkość mówiła nam, że jesteśmy na ich terenie.
Po wyjściu z na drogę poszliśmy na drugą stronę jezdni, gdzie znajdowało się wejście na plażę. Zanim jednak tam dotarliśmy czekał nas spacer wśród bujnej roślinności. Nadal był to park krajobrazowy. Tutaj było dużo ciekawiej, więcej roślin i zwierząt w tym ptaków. Po około 15 minutach marszu dotarliśmy na plażę. I w tym momencie zapanował szok, coś czego nikt z nas się nie spodziewał (no może poza moimi znajomymi). Plaża była zupełnie pusta! Piękna piaszczysta plaża, piękny widok, czysta woda i pomijając nas zupełnie pusta. Byłem zdziwiony, gdyż spodziewałem się ludzi w tak pięknym miejscu i to w sobotę, gdzie dużo osób ma wolne. Nie było nikogo.
Przeszliśmy jakieś pół kilometra wzdłuż plaży, w końcu rozbiliśmy "obozowisko" i postanowiliśmy popływać w tej czystej wodzie. Miejscami jej temperatura była tak wysoka, że czułem jakby mnie parzyła w stopy. Świetne uczucie, nad Bałtykiem tego się nie doświadczy ;). Początkowo rozbiliśmy się na jednej z malutkich wysepek powstałych przy odpływie. Ten najwyraźniej się skończył, gdyż z każdą minutą nasza wysepka się kurczyła. Przenieśliśmy się na właściwą plażę.
Kąpiel w ciepłym oceanie jest czymś niesamowitym. Dodatkowo woda jest słona i utrudnia utonięcie. Czułem się doskonale. Mógłbym spędzić w niej cały dzień. Powoli jednak docierało do nas coś innego - głód. Niestety nie zabraliśmy prowiantu, nikt nie planował tak długiego wypadu. Jedyne co zabraliśmy to zmrożone napoje imbirowe. Niestety bardzo słodkie. Ale zimne napoje w ciepłej wodzie to jest to! Plaży bywało coraz więcej, więc postanowiliśmy powoli się zbierać. Była też już pora obiadowa, więc naturalnym krokiem było myślenie o posiłku. Około 15 ruszyliśmy w drogę powrotną. Dotarliśmy do domu, gdzie należało zmyć z siebie piasek i sól. Po prysznicu nastąpił moment wyboru lokalu. Postanowiliśmy wybrać się do (pokazanego wcześniej) portu Lucaya.
Wszystkie zdjęcia są własnością autora. Kopiowanie i powielanie bez zgody jest zabronione.
Powyższy tekst to luźna opowieść i przemyślenia, którymi nie należy się sugerować.