W niedzielę wybraliśmy się na kolejną wycieczkę krajoznawczą. Postanowiliśmy odwiedzić jeden z nielicznych ogrodów botanicznych. Na nasze nieszczęście zwiedzania nie było tutaj zbyt dużo, dlatego aby podsumować dzień na obiad mieliśmy spróbować miejscowego przysmaku - Concha.
Ogród botaniczny został założony przez pewną parę białych ludzi, którzy w ten sposób chcieli pokazać najróżniejsze odmiany roślin Bahamów. Mój kolega był już tutaj wcześniej i miał wykupiony karnet więc bilet wejściowy dla nas kosztował niewiele. Od samego wejścia było widać sporą ilość roślinności. Całość robiła niesamowite wrażenie, zielone korytarze, dużo cienia. Można tu było spędzić sporo czasu po prostu nic nie robiąc. Na niewielkim szczycie znajdowała się nawet niewielka kaplica, pewnie śluby też tutaj były organizowane. Po przejściu całego ogrodu i zajrzeniu w każdy zakamarek postanowiliśmy chwilę odpocząć przy mrożonej kawie. Zabawne było to, że w kawiarni swobodnie spacerowały sobie zwierzęta (kaczki) a na stolikach co chwila lądowały jakieś ptaki, udało się nawet spotkać kolibry.
Po miłych chwilach w ogrodzie udaliśmy się na jedną z lokalnych plaż, gdzie podobno serwowano świeżego Concha. Czym jest ów Conch? To ślimak żyjący swobodnie na dnie oceanu z wielkim kolcem wykorzystywanym najprawdopodobniej do przemieszczania się. Jest to gatunek zagrożony wyginięciem a mimo to Bahamczycy jedzą go w hurtowych ilościach. Zostało nawet prawnie ustanowione, że Conch, który nie skończył minimum 4 lat nie może być zjedzony. Jak jednak sprawdzają wiek tego ślimaka? Tego nie wiem.
Knajpa, do której się udaliśmy nie wyglądała zbyt zachęcająco. Jakaś zabita dechami buda, która wyglądała jakby dawno nikt tu nie był. Z tego co się dowiedzieliśmy to plaża na której byliśmy była głównie "murzyńską" plażą, czyli okoliczni czarnoskórzy mieszkańcy często tutaj imprezowali i odpoczywali. Białych nie spotkaliśmy w ogóle, dlatego też dziwnie się na nas patrzono, kiedy przechodziliśmy. Wracając jednak do restauracji to właściciel poczęstował nas drinkami ... oczywiście słodkimi, abyśmy nabrali apetytu. Samo przygotowywanie Concha wyglądało ciekawie. Najpierw młotkiem kruszyło się tylną część skorupy, po czym nożem odcinany był Conch, wyciągany z muszli i "obrabiany". Dostawał jednak w międzyczasie w głowę, aby nie było że kroją go na żywca. Jakkolwiek okrutnie to brzmi to właśnie w ten sposób wszyscy przygotowują Concha. Będąc później w Nassau widzieliśmy setki o ile nie tysiące skorup wyrzuconych w jedno miejsce przy plaży. Po wyciągnięciu ślimaka na zewnątrz był on krojony w kostkę, pazur odcinany, doprawiany i podawany w formie sałatki. Niestety nasz kucharz doprawił go taką ilością cebuli, że ciężko było zjeść i nie puścić kropli łzy :). Sam Conch smakował jak gumowata krewetka. Trochę twardy, bez wyraźnego smaku. Podobno aby mięso było mniej gumowate powinno się je przed podaniem wymasować, tutaj tego brakło, widzieliśmy jak przy nas facet uśmiercał ślimaka, którego potem zjedliśmy. Było to ciekawe doświadczenie kulinarne. Podobno będąc na Bahamach trzeba koniecznie spróbować Concha... więc spróbowaliśmy :)
W drodze powrotnej zawitaliśmy jeszcze do sklepu monopolowego aby wieczorem napić się piwka i rumu przy planszówkach. W sumie tego dnia niewiele się działo, głównie odpoczywaliśmy delektując się lokalnymi potrawami.
Poniedziałek rozpoczął się bardzo leniwie. Długo nie mogliśmy zebrać się do wstania, chyba pierwszy raz po przylocie tutaj tak długo spaliśmy. Po zjedzeniu śniadania i odpoczynku przy basenie postanowiliśmy przejść się na plażę oraz do portu Lucaya. Powoli docierało do nas, że za kilka dni lecimy do Nassau i wypadałoby może obejrzeć się za jakimiś drobnymi upominkami dla rodziny.
Jednak zanim dotarliśmy do ów sklepów zaczepiła nas starsza pani z pytaniem czy mamy może jakieś plany na dziś. W sumie nie mieliśmy jakichś większych planów, więc zaproponowała nam wycieczkę w zamian za możliwość zaprezentowania nam oferty jednego z hoteli. Kolega wspominał nam o "naganiaczach" którzy w ten sposób szukają potencjalnych klientów. Ponieważ nie mieliśmy nic innego do roboty więc postanowiliśmy skorzystać z oferty, w sumie prezentacja hotelu to nic złego... jeszcze wtedy nie wiedziałem z czym to się wiąże.
Po wypełnieniu formularza starsza pani zadzwoniła po swojego wnuka aby na zawiózł nas do kompleksu hotelowego, który organizował tą prezentację. W nagrodę mieliśmy mieć zapewniony posiłek plus wycieczkę łodzią ze szklanym dnem. Dla mnie bomba, za darmochę nie ma co wybrzydzać. Jednak podejrzane wydało mi się to, że w formularzu pytano nas o zarobki roczne, czy są powyżej 5000$. Starsza pani powiedziała abyśmy zaznaczyli tak, nawet jeżeli to nie prawda bo inaczej nas nie zaproszą na wycieczkę. Podejrzane. No ale zaznaczyliśmy. W międzyczasie przyjechał transport i niedużym autobusem pojechaliśmy do resortu. Po przyjeździe dostaliśmy swojego "opiekuna" i ruszyliśmy do rejestracji hotelowej.
Nasza opiekunka nie za bardzo nam wyjaśniła na czym to będzie polegać, powiedziała, że zanim nam wyjaśni to w recepcji musimy wypełnić jakieś kwity plus zaprasza nas na lunch. Ok, w sumie czemu nie. Podczas lunchu jednak dopytywała się ciągle o jakieś nasz plany wyjazdowe, wycieczki itp. Było to już irytujące ale odpowiadaliśmy. Trochę popytała nas o nasz kraj, o plaże, o to jak wypoczywamy i czy na Bahamach nam się podoba. W trakcie jedzenia zapisywała jakieś kwoty po czym przedstawiła nam "plan" ów prezentacji. W skrócie chodziło o to aby zakupić członkostwo w ich klubie podróżnika, które polegało na tym, że za roczną opłatą mogliśmy korzystać z atrakcji w wielu ciekawych miejscach. Dodatkowo należała nam się zniżka itp. Typowy direct marketing. Nie wiedziałem jednak, że będzie to tak uciążliwe. Co chwilę padało pytanie czy nie jest to świetna oferta i że powinniśmy się zdecydować. Na początku rzeczywiście na papierze kwota nie była duża (o ile dostaje się pensję w dolarach), jednak nie była to cała prawda, o czym za chwilę. Po jedzeniu opiekunka pokazała nam hotel, basen, plażę, bar oraz wszelkie atrakcje resortu. W sumie wyglądało to spoko, co chwilę jednak podkreślała, że możemy to mieć w każdej chwili, wystarczy zakupić członkostwo.
Po skończonych oględzinach wróciliśmy do recepcji skąd pokierowano nas na większą salę na rozmowę z "managerem". Im bardziej naciskali na nas tym bardziej mnie denerwowali. Pani "manager" w końcu wyjawiła nam ile to wszystko tak na prawdę kosztuje. Otóż okazało się, że zamiast 149$ rocznej opłaty jest jeszcze opłata miesięczna w podobnej kwocie. Kiedy stanowczo powiedzieliśmy, że w chwili obecnej nie możemy sobie pozwolić na taki wydatek zaczęły się schody. Wszyscy dookoła stali się jacyś mniej mili, aroganccy. Czuliśmy się jak intruzi. Chciałem jak najszybciej stamtąd wyjść. Na recepcji dostaliśmy jednak "upominki" w postaci dwóch koszulek i kuponu na wycieczkę. Po umówieniu wycieczki (na następny dzień) chcieliśmy wrócić z powrotem do portu. Nikt nam jednak nie powiedział że jest coś takiego jak wodne taxi, a "opiekunka" szybko się ulotniła, a miała zadzwonić dla nas po transport powrotny. Zdenerwowani postanowiliśmy na pieszo wrócić do portu (około 6km). W drodze powrotnej zaczęło padać, właściwie to zaczęło lać. Grube krople deszczu wygoniły nas pod palmę. Pomyślałem że przeczekamy i pójdziemy dalej. W tym oto momencie zatrzymał się przypadkowy Bahamczyk i zapytał czy nie potrzebujemy pomocy. Tak po prostu. Było to chyba najmilsze co nas tego dnia spotkało. Wsiedliśmy do jego auta i pojechaliśmy do portu. Po drodze nam wyjaśnił że jest coś takiego jak wodne taxi, zawiózł nas nawet w miejsce gdzie można z niego skorzystać. Super sprawa.
Kiedy wysiedliśmy z auta poszliśmy w stronę sklepów, kupić mrożoną kawę i coś zjeść. Stres związany z poprzednią sytuacją powoli z nas schodził. Pozostała jeszcze podróż do domu i obiad, który tego dnia zapowiadał się ciekawie a połączony był z atrakcją - karmieniem rekinów.
Ów karmienie rekinów odbywało się około 19.00 więc mieliśmy sporo czasu aby dojechać do portu i zjeść dobry obiad. Tego dnia jakoś dziwnym trafem zjedliśmy sushi. Ale nie byle jakie. Tak się złożyło, że w restauracji do której przybyliśmy kucharzem i sushi masterem był Japończyk. Nie wiem co on robił na Bahamach ale jedzenie robił świetne. Kiedy już zjedliśmy i wypiliśmy (drinki oczywiście) poszliśmy na taras restauracji. Niestety tego dnia na karmienie przypłynął jedynie jeden niewielki rekin. Znajomi wspominali, że tydzień wcześniej zabijały się o jedzenie. My jednak nie mieliśmy tyle szczęścia. Kucharz poczęstował rekina resztkami po sushi... Całość trwała dosłownie kilka minut. Wróciliśmy więc do domu wstępując po drodze do lokalnego sklepu monopolowego. Tak zakończyliśmy ten niewdzięczny dzień.
Od rana dzień zapowiadał się nieco pochmurnie. Pomimo chmur na zewnątrz było grubo ponad 30 stopni. Po śniadaniu i leniwym wypiciu kawy postanowiliśmy udać się na rejs, który tak "ciężko" udało się załatwić dzień wcześniej. Ponieważ musieliśmy udać się do hotelu, z którego dzień wcześniej wracaliśmy pieszo, plus pogoda była trochę niepewna, poprosiliśmy kolegę aby nas tam podwiózł. Po okołu 15 minutach byliśmy na miejscu. Rejs zaplanowany był na godzinę 11 i miał trwać około godziny. Idealnie aby zacząć dzień.
Na miejscu okazało się, że jesteśmy nieco wcześniej więc mamy jakieś 20 minut dla siebie. Nie chcieliśmy iść do hotelu, ponieważ nie miałem miłych wspomnień, postanowiliśmy więc rozejrzeć się po przystani. Tak się składało, że przystań była bezpośrednio połączona z oceanem ale w taki sposób, że dojechanie do niej drogą lądową odbywało się niejako na około. Oczekiwanie umililiśmy sobie kilkoma fotami na tle "zaparkowanych" jachtów.
Kiedy już wypłynęliśmy przewodnik cały czas opowiadał o tym jakie okazy pływają w ich wodach, co można zobaczyć, gdzie i jak często. Generalnie bardzo sympatyczny człowiek, starał się niesamowicie zaciekawić tematem. A było tym ciekawiej, że kiedy wypłynęliśmy na ocean zdjęli osłonę na dolnym pokładzie i było widać przez spód łodzi to co pod nami. Woda była tak czysta, że można było zobaczyć dno, a głębokość o ile dobrze pamiętam była coś koło 50 metrów. Robiło wrażenie. Na początku widzieliśmy gąbki, potem różne ciekawe okazy ryb, pojawił się też rekin, żółw i chyba tyle. Wycieczka jak było powiedziane trwałą dobrą godzinę. Na koniec zapytałem, czy podpłyną do Portu Lukayan, ponieważ wybieramy się tam na dalsze zakupy i zwiedzanie a nie do hotelu. Po kontakcie drogą radiową z lądem powiedzieli, że nie ma sprawy. Kapitan podpłynął i nas wysadził przy restauracji. Nie musieliśmy się już martwić powrotem i tym, czy deszcz nas nie zmoczy. Na szczęście pogoda się poprawiła.
Ten dzień był miłym zaskoczeniem, ponieważ wszystko od początku dobrze się układało. By to też nasz ostatni dzień we Freeport. Około 17 mieliśmy lecieć do Nassau aby kontynuować naszą wyprawę we własnym zakresie. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jakieś stragany, porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i udaliśmy się do mieszkania aby nieco w nim ogarnąć. Kolega zawiózł nas na lotnisko, zdaliśmy bagaż, przeszliśmy odprawę i czekaliśmy. Samolot jednak się opóźnił, ponieważ jak się dowiedzieliśmy w Nassau szalała niezła burza. No cóż... nie mieliśmy wyjścia jak grzecznie czekać. Jedyna wada to to, że było tam... zimno. Klima była nastawiona tak nisko, że czułem się jak w lodówce. Po około godzinnym opóźnieniu w końcu lecieliśmy do Nassau. Lot był w miarę krótki - około 30 minut. Na miejscu odebraliśmy bagaż i taksówką udaliśmy się do hotelu. Tutaj dopiero było widać kontrast Bahamów. Przyznam że byłem w wielkim szoku, ponieważ nie spodziewałem się aż takiej zmiany. We Freeport wszystko było w miarę czyste, ludzie mili, nie widzieliśmy bezdomnych. Tutaj wyglądało to już zupełnie inaczej. Najgorsze było to, że śmieci, resztki jedzenia leżały w rowach i przy tej temperaturze szczury latały jak bezdomne psy. Masakra. Okazało się, że śródmieście Nassau nie jest takie jak na ulotkach z biur podróży, było widać biedę i bezdomnych. Szukając knajpy aby zjeść kolację udaliśmy się nieco w głąb śródmieścia. Była cała dzielnica chińska oraz plaża typowo murzyńska. Dla zwykłego turysty może to być niezłe zaskoczenie.
Po kolacji w lokalnym maku (mało ambitne wiem :P) wracaliśmy do hotelu. Zaczepili nas jacyś ludzie, że niby zbierają na szkołę dla dziecka... ale piwo w skrzynce obok mieli i na to pieniędzy im nie brakowało. Staraliśmy się unikać takich osobników. Po powrocie wzięliśmy prysznic i grzecznie poszliśmy spać. Hotel jednak nie był najwyższych lotów, nie było źle ale mogło być lepiej. Okolica również nie zachęcała do spacerów. Niestety rezerwując go nie było o tym wzmianki a nasz budżet też był nieco już nadwyrężony więc było jak było. Na następny dzień mieliśmy w planach wizytę na Blue Lagoon Island i pływanie z delfinami. Nie mogłem się doczekać :).
Wszystkie zdjęcia są własnością autora. Kopiowanie i powielanie bez zgody jest zabronione.
Powyższy tekst to luźna opowieść i przemyślenia, którymi nie należy się sugerować.