Parametry maratonu
Kraj: Polska
Termin: Maj
Dystans: 100 km
Suma podejść: 3500 m
Limit czasu: 30 godzin
Forma: Na orientację - kolejność punktów obowiązkowa
Teren: Góry - Beskid Wyspowy, Gorce
Punktacja: UTMB - 3 pkt; PMnO - 100 pkt;
Pierwsza edycja: 2004 r.
Strona www: maratonkierat.pl
Rok mojego startu: 2006, 2007, 2008, 2009, 2010, 2011, 2012, 2013
8 lat w Kieracie
Kierat to jest maraton od którego w 2006 roku rozpocząłem przygodę z trasami ultra. Teraz po kilku latach i doświadczeniu zebranym ze startów w wielu tego typu imprezach nadal uważam Kierat za najlepsza imprezę do podjęcia pierwszej próby pokonania dystansu 100 km. Nawet jeżeli miała to być próba nieudana :-)
KIERAT 2006 - Początki
Już nie pamiętam co za szalona myśl podsunęła mi ten pomysł, ale pewnego piątkowego popołudnia z Marcinem wylądowaliśmy na sali gimnastycznej w Limanowej.
Całkowity brak doświadczenia nadrabialiśmy entuzjazmem i uśmiechami.
Podpatrywaliśmy lepszych.......
A gdy wybiła godzina 18:00 dzielnie ruszyliśmy.....
Jak łatwo się domyśleć sukcesu nie osiągnęliśmy.
Znalezienie prawidłowych ścieżek po zachodzie słońca przerosło nasze umiejętności. Prawidłowy szlak gdzieś się zapodział, wszędzie dookoła było widać światła czołówek które przemieszczały się w różne strony czasami przeciwne. W środku nocy wylądowaliśmy w okolicach domostwa, zamieszkałych przez gromadę psów i Panią bardzo, ale to bardzo niezadowoloną. No bo jak tu spać jak psy całą noc ujadają? "Wychwalające" nasze pochodzenie słowa oraz groźba bliższego zapoznania ze swoimi pupilkami skłoniły nas do znacznego przyśpieszenia kroku. Do tej pory nie wiem czy te psy były zainteresowanie gonitwą za nami, ale profilaktycznie uciekaliśmy potokiem :-). Jak nas ścigały to je zgubiliśmy.....i siebie też, no bo kto by patrzył na kompas jak uciekać trzeba. Sprawy nie ułatwiło to że moja latarka odmówiła pracy, a zapasowe akumulatorki okazały się niesprawne. Ostatecznie udało się nam odnaleźć po nadłożeniu x kilometrów oraz obejrzeniu x domów w celu znalezienia tabliczki z nr domu / nazwą miejscowości.
Pełna wrażeń noc znacznie obniżyła morale i o świcie po pokonaniu 41 km Marcin wycofał się z powodu kontuzji. Postanowiłem walczyć dalej. Dla mnie trasa Kieratu skończyła się na 9 punkcie położonym na 64 km w czasie 18:45. Nieodpowiednie obuwie, oraz brak przygotowania fizycznego sprawił że ostatnie kilometry do tego punktu poruszałem się krokiem pingwina. Była to bardzo bolesna lekcja którą zapamiętam na całe życie :-)
Wnioski z pierwszego startu:
odpowiednie buty są bardzo ważne
baterie w latarce muszą starczyć na cała noc
kompas ma zdecydowanie ważniejszą funkcję niż jako naszyjnik
ja tu jeszcze wrócę
KIERAT 2007 - Powrót
Nie wiem co jest takiego w Kieracie , że mimo lekcji jaką dał mi w 2006 roku, ponownie wylądowałem w Limanowej na starcie kolejnej edycji. Tym razem w pokoju hotelowym. Po zeszłorocznych dokonaniach na następny dzień nie mogłem się pozbierać z podłogi, z łóżka powinno być łatwiej :-) . Przygotowania do startu mijają na rozmowach z Mirkiem Horbaczewskiem osobą którą później jeszcze niejednokrotnie miałem przyjemność spotkać na różnych imprezach. Oprócz nas była jeszcze ekipa bardziej zaawansowana technicznie, pracująca nad wprowadzaniem punktów z mapy do GPS-a......samochodowego. Moje wątpliwości i zapytania odnośnie sensowności użycia takiego sprzętu, czasu pracy baterii i wodoodporności pozostały bez odpowiedzi. Pomyślałem zapytam po powrocie....
Trasę postanowiłem pokonać w dobrych sprawdzonych butach turystycznych. Pierwszym problemem okazała się woda, a w zasadzie jej brak. Już na 20 km, 2 litrowy bukłak świecił dnem, a zapowiadała się naprawdę gorąca i parna noc. Na punkcie z wodą dostałem symboliczny kubeczek. Całe szczęście, że obok punktu znalazł się właściciel sklepu, który po niedługich negocjacjach sklep otworzył. Dla tej osoby to był chyba interes życia, jak odchodziłem nie miał już nic, co by się nadawało do picia poczynając od wody a na piwie kończąc. Znowu nocna nawigacja przysporzyła mi dodatkowych kilometrów. Drogi się poplątały, pomyślałem że osoba obok idzie prężnie to pewnie wie gdzie...... ale kto mógł przewidzieć że ta osoba myśli to samo o mnie :-). Z opresji ratuje nas pan opryskujący pola, który uświadamia nas gdzie się znajdujemy. Na odchodne zadał nurtujące go pytanie "Dlaczego? Dlaczego każdy idzie w inna stronę jak wszyscy macie dojść w to samo miejsce?"
Od tego czasu przestałem oglądać się jak idą inni i dalsza droga okazała się jakby łatwiejsza :-)
· Pogorzany - Pustelnia - jak by nie pomoc dzieciaków które przeprowadziły przez podwórko ciężko by było znaleźć.
· Księżna Góra - wieża - jak już się na nią wdrapać to widok piękny
· Wiśniowa - Lubomir - Kasinka Mała - Lubogoszcz - kolejne punkty przechodziły gładko nic nie wskazywało że zbliża się armagedon.
Do kolejnego punktu na Śnieżycy droga prowadziła pod wyciągiem. Mozolnie pnąc się do góry przysłuchiwałem się niepokojącym grzmotom dobiegającym coraz bliżej. Nie przypuszczałem że widok jaki zobaczę schodząc ze Śnieżnicy po zaliczeniu 10 punktu przerośnie moje wyobrażenia. Po wyjściu z lasu ujrzałem drogę przede mną, a za nią masyw Łopienia ogarnięty burzą. Sino-czarna ściana deszczu rozjaśniana co chwila wyładowaniami.... dokładnie tam gdzie był kolejny punkt .... w dole przy drodze wiata przystanku PKS. Puściłem się galopem do tej wiaty - udało się dobiec zanim deszcz dopadł mnie. W tym miejscu skończyła się moja przygoda z Kieratem 2007. Nie znalazłem w sobie motywacji aby dalej kontynuować marsz. Ostatecznie zaliczyłem 61 km w czasie 20:05.
Wnioski z drugiego startu:
buty turystyczne są dobre, ale cholernie ciężkie :-(
wody musi starczyć na całą noc
trzeba się nauczyć samemu nawigować a nie łazić jak ciele za innymi
trzeba znaleźć w sobie siłę na niepogodę
Ja tu jeszcze wrócę
PS: Ekipy z GPS-em samochodowym nie dane mi było zapytać, po powrocie do pokoju już ich nie było na bazie, chyba baterie na niewiele starczyły.
KIERAT 2008 - Ostateczne starcie
16-17 maja 2008 roku miały być dniami ostatecznego starcia pomiędzy mną a 100 km trasą Kieratu. Sprawa była jasna albo się uda, albo daję sobie spokój z tym "sportem". Uzbrojony w doświadczenia poprzednich prób i w nowiutkie buty biegowe ponownie zawitałem w Limanowej. Ten rok już na starcie przywitał nas deszczem, który nie odpuszczał prawie aż do rana. Z nocnego marszu w pamięci pozostało błoto wszelakiej postaci i niemiłosiernie się ciągnąca LOP-ka (linia obowiązkowego przejścia) pomiędzy punktami 4 a 8. Małym urozmaiceniem na zakończenie tego monotonnego fragmentu trasy był Pan ze sztachetą przy punkcie 8 który dzielnie bronił swojego terytorium. Profilaktycznie minąłem jego tereny szerokim łukiem, nawet za bardzo szerokim :-( Po deszczowej nocy nastał piękny dzień w trakcie którego pokonywanie kilometrów pomiędzy kolejnymi punktami były naprawdę przyjemne.
Chwila zwątpienia dopadła mnie na punkcie 12, a to za sprawą przemiłej obsługi i fenomenalnego poczęstunku........po co iść dalej jak tu tak cudownie :-). Jakoś udało się wyrwać i przyszła pora na pokonanie Łopienia Środkowego gdzie przy zejściu spotkałem najdziwniej położony szlak rowerowy jaki przyszło mi widzieć. Iść tamtędy było bardzo ciężko, a jazda na rowerze to byłoby samobójstwo. Na tym właśnie szlaku skończyła się bajka o szybkim szczęśliwym zakończeniu trasy. Jeden krzywy krok i moje kolano stwierdziło "mam dość". Krótki odpoczynek, rzut oka na mapę. Do końca pozostało już tylko ok 23 kilometrów ok siedem i pół godziny czasu do limitu. Dam radę..... muszę....... Wstałem i krok po kroku ruszyłem w kierunku kolejnego punktu. Kontuzja negatywnie wpłynęła na jakość nawigowania, pojawiły się błędy które dokładały kolejne metry do mojej trasy :-(. Aura sprawiła jeszcze jeden prysznic. Naprawdę miałem dość, ale równocześnie z każdym krokiem byłem bliżej. Ostatecznie po czasie 28:08 przekroczyłem metę Kieratu.
Wygrałem!
Dla mnie to było zwycięstwo. Pokonanie własnych słabości.
Wnioski z trzeciego startu:
buty biegowe to jest to, nie ważne że szybko są mokre, ale równie szybko schną
trzeba walczyć do końca
nawigować to się jeszcze będę długo uczyć
ja tu jeszcze wrócę, nie dlatego że muszę, dlatego że mogę :-)
Od tego startu stałą miejscówkę na dnie plecaka znalazł GPS Garmin 60CSx - mój swoisty anioł stróż z jednej strony, a z drugiej nieustępliwy recenzent i nauczyciel który wytyka każdy najmniejszy błąd nawigacyjny.
Poniżej zapis mojej trasy.
KIERAT 2009 - Słowo się rzekło, kobyłka u płotu...
Pojawiając się ponownie w Limanowej na miałem ze sobą już skromny bagaż doświadczenia zdobyty w innych imprezach 100 km. Pomijając wcześniejsze Kieraty od ostatniego startu zaliczyłem Konecką Setkę, Przejście Kotliny Jeleniogórskiej (145km) , RDSa, Harpagana. Dystans już nie był dla mnie problemem, a analiza zapisu trasy z poszczególnych startów pokazała jakie błędy robiłem. Przyszła pora na wyciągnięcie wniosków w terenie który już znałem. Z roku na rok coraz więcej zawodników, ale równocześnie też coraz więcej znajomych twarzy. Oczekiwanie na start mija na rozmowach.
Ruszamy na początek szybki i prosty przebieg do PK1 po asfalcie, a następie wspinaczka na Łopień, górę którą znowu otoczyły sino-czarne chmury. No ładnie ... już tak na początek dostaniemy lanie... trzeba pędzić szybko, zajść jak najdalej zanim się zacznie. Ta myśl dodawała mi skrzydeł i ostatecznie udało mi się bez problemów zaliczyć PK2, a następnie na przełaj zbiec zanim burza się zaczęła. Na punkcie 3 łapię bułkę w łapę i dalej drogę. PK4 - przystanek kolejowy więc droga do niego po torach...... monotonia....jest punkt!!!.... dalej tory... dalej monotonia. Pomimo że wszystkie otaczające mnie światełka idą dalej po torach wybieram drogę która pozwoli ominąć górki, na które trzeba by się wspiąć idąc szlakiem. Po zaliczeniu PK5 mała wtopa, zamiast wybrać drogą która trawersowała górę, wybrałem wariant szklakiem. Nie dość że pod górę to jeszcze trzeba było bardzo uważać aby we mgle nie zgubić szlaku. Ostatni fragment przez las - wyszło prawie dobrze. Na szczebel postanowiłem się wspiąć od strony północnej, długa i stroma to była droga, która w efekcie wyprowadziła mnie trochę za wysoko :-( trzeba wracać, a potem znowu w górę. Nagrodą za pokonanie Szczebla był PK6 - BUFET!!!! jak zwykle fenomenalny. Tu dogania mnie Marcin i dalszą drogę do mety pokonujemy już razem. Za dnia trasa nie przysparza już problemów. Przy PK11 wracają wspomnienia, byłem już tu rok wcześniej. Do PK12 wybieramy drogę trawersującą Mogielicę, a po jej zejściu z jej zboczy prosto (no prawie) na metę po upragnione zimne piwo.
Czas 22:08 - dokładnie sześć godzin szybciej niż w 2008r.
Analiza zapisu trasy w domu pokazała że można było lepiej :-)
KIERAT 2010 - Nie może mnie tu nie być
START – masa ludzi ruszyła w kierunku PK1 jedni biegiem, inni spokojnym marszem. Już po blisko 400 m pojedyncze osoby odrywają się od całej stawki przemykając drogą na wprost, podobnie robię i ja. Większość wybierała wariant asfaltowy trochę nadkładając drogi . Po podejściu pod Miejska Górę dalej szlakiem i jest wyciąg. 1 na karcie startowej podbita Na punkcie koryguję ilość ubrania na sobie, i dalej radośnie w dół po trasie narciarskiej. Dochodząc do asfaltu dziarsko skręcam na wschód „ NA LEWO ZA SZLAKIEM” podpowiada życzliwy głos ,"TĘDY SKRÓCĘ" odpowiadam i dalej idę wybranym wariantem. Zdecydowanie nie przekonałem tą osobę do mojego wariantu. Trochę drogami trochę lasem dotarłem do szlaku który poprowadził prosto na PK2.
Początek z PK2 bardzo prosto wzdłuż szlaku do miejscowości, dalej już dróżkami, wspinając się na zbocze. Zrobiło się już ciemno czas na latarkę. Mijam osobę idąca z naprzeciwka DLACZEGO WRACASZ? SKOŃCZYŁA SIĘ DROGA? ……Od osoby się tego nie dowiedziałem, ale dość szybko wylądowaliśmy na czyimś podwórku. „PANOWIE W GÓRĘ PRZEZ DZIURĘ W OGRODZENIU” z ciemności damski głos wskazuje nam dalszy kierunek. Nie uchroniło to mnie przed niepotrzebnym zwiedzeniem kawałka wzniesienia, które jednak pominę milczeniem. Tuż przed PK3 kartki ze strzałkami wiszące na drzewach oraz blask ogniska doprowadziły już bezbłędnie do celu.
Pierwszy etap przejścia na kolejny PK sprowadził się do naprzemiennego zygzakowania lasem, drogami i polami ku świecącym w oddali latarniom. Najkrócej to nie było ale w gnaliśmy jak ćmy do tego świata. Nagrodą była nowiutka droga, której nie mieliśmy na naszych mapach. Na punkcie umieszczonym w szkole bardzo krótki postój i dale w noc. Dalej asfaltem do Łukowicy a tutaj drogi się rozchodziły, jedni wybrali przelot drogą dookoła, inni ambitnie zaatakowali szczyt Szkiełek podążając szlakiem zielonym. Postanawiam przeciąć trawersem obok cmentarza. I tu kolejna niespodzianka - kolejna droga nie warta umieszczenia na mapie, na dodatek wyłożona pięknym asfaltem. Po stromym podejściu na punkcie dwa oddech, przełożenie mapy i w dalszą drogę rusza chyba z 15 osób. Tramwaje - łatwo się w nich zagubić, łatwo masą pędzącą zajechać za daleko. Tak też było i z naszym tramwajem, siła pędzącej masy zaczęła nas wyrzucać w kierunku Modynia. Opamiętanie przyszło szybko ( w końcu miało być już z góry …..) Tym razem mapa obiecywała ładną drogę, która w rzeczywistości było to coś pomiędzy błotną ścieżką a potokiem.
W charakterystycznym punkcie drogi skręcam w las. Nikt z tramwaju nie rusza moim śladem, chyba nie jestem wiarygodny. 100 m ścieżki, droga, szlak niebieski, krzyżówka, skręcam na drogę ……coś nie tak nie ten kierunek…. No tak znowu kolejna droga nie warta umieszczenia na mapie. Po korekcie już prosto w kierunku kolejnego punktu. Oglądam się za siebie i daleko w tle widzę światełka tramwaju jadące nową drogą w sobie tylko znanym kierunku. Zbliżając się do punktu od dłuższego czasu słyszę jak ktoś usiłuje grać, ryczeć na czymś w rodzaju trąby. Zagadka rozwiązała się przy boisku gdzie spotkałem bardzo wesołą ekipę sędziowską.
Pomału świta, kolejny przebieg wydaje się prosty – SZLAK KOŃSKI - po grani. Wstające słońce usypia moja czujność i tu następuje pierwsza większa wtopa. Kompas krzyczał IDZIESZ W ZŁYM KIERUNKU, rzeźba terenu krzyczała SCHODZISZ ZA NISKO, mapa zdradziecko szeptała NIE SŁUCHAJ ICH, IDŹ więc dreptałem. I nie wiem gdzie bym się zapędził gdyby na pomoc nie przyszła matka natura, która szybko obudziła moją czujność krótkim lecz jak wymownym CHRUM CHRUM. Temu głosowi towarzyszyło szuranie krzaków czegoś uciekającego z pod nóg. Tu pragnę podziękować właścicielce stadka małych dziczków za to że, zrezygnowała z bliższej znajomości. Ostatecznie wróciłem na koński szlak, znalazłem PK 7 i obrałem kierunek na Kamienicę. Dworek…… sprawdzam opis, sprawdzam drzwi, cisza spokój ????? Kręcę się po okolicy…. Brak słów :-(
Co dalej …. SZLAK KOŃSKI, który szybko znika a ja, beztroski idiota, zamiast ją ominąć wdrapuję się na najwyższa górę w okolicy - Zdżar. Rozgrzany tym wejściem Gorc nie był mi już straszny. Pod szczytem trawers, polanka i jest PK 9. Kubeczek z herbatką do ręki i w drogę. Na 10 polazłem asekuracyjnie po szlaku – NUDA. Przejście na 11 też byłoby nudnawe gdyby nie towarzystwo osób które beztrosko biegały wokół mnie zwiedzając okolicę i co chwila mnie wyprzedzając. PK12 – ŻUREK jego obietnica przyciągała mnie jak magnes, początkowo szlakiem zielonym, potem trawers Cichonia po szlaku rowerowym, na przełaj przez las byle szybciej do punktu, a tam obiecana nagroda. Pyszny był, do tego 2 kubeczki kawy. W tym roku chyba specjalnie punkt jedzeniowy został ustawiony na 85 km, aby ludzie mimo wszystko nie rezygnowali po takiej biesiadzie. Na punkcie dogania mnie Edek i razem już zygzakami przez pola, potoki i drogi idziemy na ostatni punkt. Docieramy do niego i mamy komplet na karcie, jesteśmy w okolicy 25 miejsca. Już tylko 9 km i meta. Zaczynamy schodzić i tu zaczyna się horror………….. Przed nami peleton około 30 osób ostro idących na punkt. Niemożliwe! Nikogo za nami tak blisko nie było, nie aż tyle osób. DALEKO DO TEGO PUNKTU pyta dziewczyna przed nami. Białe buciki i brak błota na pozostałych częściach ubioru uświadamia mi że jednak to nie nasi. Spokojnie idziemy dalej i zza zakrętu pojawia się kolejna grupa. Tym razem już nie mam wątpliwości. Szkoda tego 25 miejsca - trzeba biec. Więc pobiegliśmy. W połowie trasy minęły nas 2 osoby, mocni są, ale co z resztą? Oglądamy się za siebie, nikogo. I tak dobiegliśmy do mety po drodze wyprzedzając jeszcze jednego zawodnika.
KIERAT 2011 -