Było hucznie
Było śmiesznie
Było bojowo
W czasie zbierania materiału nie ucierpiały żadne zwierzęta
OCZEKUJCIE RELACJI !
Dzień 1.
Spotykamy się w Tarnowie. Jest nas pięciu. Żółwik Franklin,Siekiera "Big Foot", Kris "Berlina" i 2xGrisza. Po raz pierwszy Grzegorz Śląski jest pierwszy, a Siekiera ostatni na miejscu spotkania - przedziwny omen, ale przyjmujemy go na spokojnie. Startujemy. Franklin raźno prowadzi nasza dzielną drużynę ku Słowacji. Po 50 kilometrach bystre oko Siekiery dostrzega źle siedzącą oponę tylną ttr-y Grzegorza. Szczęśliwie oponka jest również założona na odwrót - tył do przodu - więc w zasadzie przebieg się nie liczy. Ten heroiczny czyn Siekiery umożliwia nam bezpieczne kontynuowanie podróży. Na Słowacji zatrzymujemy się u wulkanizatora celem poprawienia oponki.
Wjeżdżamy na Węgry. W knajpie koło zgliszcz budynków granicznych posilamy się, menel z gitarą śpiewa rzewną pieśń. Ni stąd, ni zowąd podjeżdża w busie zespól "Karbido"
Śląski mówi że na pewno nie są psychodela, a front man uparcie twierdzi że są :). Walimy dalej. Big Foot stwierdza że za dużo przygód jak na jeden dzień i będzie kontynuował wycieczkę sam. Celem Las Równi(bu)kowy. Osamotnieni ruszamy dalej. Osiągamy Oradeę . Znajdujemy pension i upychamy motóry w komórce. Centymetr luzu został.
Dzień 2.
Napieramy w kierunku Transfogara.
Jedziemy,jedziemy. Pijemy ostatnie dobre kawulce i uderzamy w kimono przed Transfogarem. Bardzo dobra miejscówka. Akurat czteroosobowy pokój i telewizja z kanałami dla prawdziwych mężczyzn. Odpalamy prymusy, Kris jest zachwycony. Z jednej strony strach przed wybuchem, słaba kontrola płomienia, widowiskowa procedura startująca,a z drugiej oczyszczająca moc ognia, ciepły posiłek na obczyźnie,radość z ewentualnego wybuchu.
Dzień 3.
Zawijamy Transfogarem.
Dream Team
Dojeżdżamy do tunelu. Łacha śniegu przed zaspawanymi drzwiami 8O .
Grupka Finów na katmanach mówi że nasze motocykle sa wystarczająco szczupłe żeby przejechać wejściem technicznym :).
No to się pchamy.
Ostatni gasi światło.
Było ciemno.
Po drugiej stronie tunelu międzynarodowe towarzycho nie próżnowało :)
No bo i fury grube.
Mydłem go, mydłem
W końcu przyjechał pan z kluczem.
Ruszamy dalej.
Walimy koło chaty Drakuli na południe. Jedzeieeemy , Franklin musi się pożegnać, skręca na Transalpinę i kołuje do domu. Osiągamy przejście rumuńsko-bułgarskie w Russie. Absolutnie wyśmienicie. Psy, cyganki, tiry,cinkciarze, sporo syfu. Wracają wspomnienia z wakacji z dzieciństwa. Most dla motongów bezpłatny. Znajdujemy podejrzany hotelik. Okazuje się wyśmienitym. Zięć szefa Bułgara jest polskim Niemcem opolskim. Wyżerka z kierownictwem, rozmowy w trzech językach jednocześnie, w TV trzy kanały dla prawdziwych mężczyzn.
Dzień 4.
Napieramy ku bułgarskiej rivierze. Droga fajna, pusta. Afrika po raz pierwszy traci moc. Jedynym pomysłem była próba odpowietrzenia filtra paliwa, okupiona chlustem benzinu w twarz. Kuurde wspaniale - jak Iwan McGregor. Dojeżdżamy do klifowego półwyspu Kaliakra . Wyśmienicie wygląda ....... w internecie , bo nam przeszkadzała mgła :). Mgła ciekawa , bo jednocześnie gorąc, parność, duchota. Wyśmienicie. Walimy wzdłuż wybrzeża na dół. Śpimy w Bachiku. Ciekawy nocleg. Nasz ekonomiczny apartament ma piękną wyłożoną kaflami wnękę - umieszczamy tam Krisa. Drobne kropelki kondensują się i raz po raz spływają w dół po plytkach.
Fakt - klima nie byla w cenie :). Idziemy połazić po kurorcie. Nocny załadunek statku, chrzęst dzwigów portowych - stoimy jak zaczarowani.
Dzień 5.
Przemy w dół. Afrika po raz drugi traci moc. Czas coś rozkręcić. Stwierdzamy sparciałe przewody podciśnienia pompuchy paliwa- na szczęście wziąłem coś co w zasadzie pasuje. Montujemy. Palimy. Nowe przewody są przeźroczyste,cienkościenne, pięknie grają targane podciśnieniem. Stoimy jak zaczarowani. Mocy przybywaj! Niestety została w swojej jaskini. Jakoś kulamy dali. Tankujemy 98-kę, dolewamy malinowego doktora mocy. Moc zawitała. Pędzimy wzdłuż wybrzeża, następnie nieco gorszą dróżką w kierunku granicy z Turkami. Wita nas złoty posąg Ataturka 1:1. Wspaniały. Ruch na granicy w zasadzie zerowy. Kupujemy wizy, oprócz Krisa który nie musi. Siedzimy sobie na schodach, jemy. Wychodzi naczelnik przejścia. Wspaniały. Wysoki. Szpakowaty. Przypruszony siwizną - srebrny wilk. Zauważa. Rzuca szybkie, władcze słowa patrząc na nas i na gromadkę sowich podwładnych. "Niech nie siedzą na schodach pętaki" - pewnie mile zagadnął. Pokazuje stół przy którym możemy dokończyć tureckie ciasteczka. Skończyliśmy , idziemy. "Leave table clean? If not - it will be a penalty!" rzuca żartobliwie,ze wspaniałym "arabskim" akcentem. Pojedliśmy, pośmialiśmy, czas jechać. Wilk podchodzi do nas i ojcowskim głosem pyta: "Do You have 4 stamps in passport?" "Yes!" - opowiadamy
Wilk rzuca jak z pepeszy - " Show me,show me!" Katowitz Grisz pokazuje - "Good - You can go!". Walimy do Kilkraleri. Kuurde, male miasteczko, ale już jest mocnooo. Auto pełno, trąbią pchaja się, męskie ekipy siedzą w knajpach piją czaj, klawo jak cholera. Włazimy coś zjeść. Obsługa wynosi nasz stolik na deptaczek, zatyka turecką flagę, podrzuca co rusz jakieś delikatesy, pełna radość obu stron. Na koniec,po posiłku kolońska woda cytrynowa na rączki i można zdobywać Istambuł.Walimy boczną drogą, dojeżdżamy do Istambułu koło północy. Grzegorz SK tak mocno pociska TTR-ą , że gubimy się na rozjazdach. Szczęśliwie spotykamy się 36 kilometrów dalej w samym starym centrum. Grzechu wybiera lepszą drogę , niż mój gps, bo dojeżdża minutę później , a zdążył wykonać plakacika na torowisku i wypalić poplakacikowego papierosa. Śpiący nieopodal w krzaczorach menel wita nas w Istambule i wyraża nadzieję, że nie będziemy sprawiać problemów. Oszywiście. Padamy w hotelu.
Dzień 6.
Rano koło naszych motongów wyrosły ogródki.
Ruszamy w miasto , zakupy na Wielkim Bazarze :) , meczety, Hagia Sofia...
Bosforrrr!
Wyśmienicie.
Dzień 7.
Przejeżdżamy most! :D
Za mostem zaraz brameczki.
Kupujemy karty autostradowe - 50 Lirków można objechać Istambul - Kapadocja i na zad - tak mówi wąs z okienka :lol:
Po drodze pierwsze kurdyjskie widoczki.
Znaleźliśmy ekskluzywny nocleg na stacji. Cały czas przyjeżdżają autobusy, są dokładnie myte, następnie po dwóch godzinach są znowu myte. Śpimy na parkingu dla tirów, ustawiamy motorki tak żeby nie zrobili z nas naleśników. Nie rozstawiamy namiotku. Błąąąd. W nocy para z ust, owijamy się foliami termicznymi - kurde,jak misja Apollo
. Hmmm 1700m.n.p.m. Rano miły pan pokazuje mi kierunek , w którym oddalił się psiur z moim klapkiem. Odzyskany pokojowo.
Dzień 8.
No to walimy do Kapadocji.
Pierwsze grzyby.
Jemy w Avanos. Knajpa nad rzeczką, opodal mostu. Za rzeką występy ludowe. Przez godzinę kolega od wielkiego tamburyna wybija skoczny rytm.
Aaaa jest tam też warsztat motocyklowy. Jeździmy sobie wokół Kapadocji.
W centrum (hehe) Goreme spotykamy Cypiska i Michalinkę na Varadero.
Walimy razem na kemping. Rozmowom i dyskusjom z rodakami nie ma końca. Byli już też na Krymie i przez Mołdawią, Rumunię, Bułgarię ,Turcję wracają do Polszy.
Jest tak błogo, że nie rozstawiamy namiotku. O 5 rano przestaje być błogo, jak autobus stojący na siatką ma trójgodzinną rozgrzewkę silnika
.
Jest bardzo miło.
Dzień 9.
Ciśniemy na wschód.
Skręcamy w kierunku doliny Eufratu.
Góry, dolina , absolutnie wyśmienite.
Niestety trochę nas czas goni i nie jedziemy w kierunku tamy na Eufracie i do konkretnie rozlanego Eufratu, tylko chwilę się relaksujemy w małym górskim miasteczku Kemalie .
Gdy siedzimy i pijamy oranżada, z naprzeciwka, z okna, po niemiecku zagaduje Turczynka. Od słowa do słowa i lądujemy na pięterku.
Kawa i walimy w kierunku Erzurum . Trzeba będzie koniecznie tu wrócić bo widoczki urywają gały.
Dobijamy do głównej i całą mocą naszych sześćsetcentymetrowców grzmimy w kierunku Araratu.
Dzień 10.
Nocleg był malowniczy. Może nieco za dużo boazerii.
W czasie jak zbieramy obozowisko, mijają nas dwa motorki z betami - NASI! Nie widzieli, przemknęli.
Nieco później dopadlim ! Z braku laku wspólny czaj.
Koledzy z Wołowa, "Leśna Jazda" - też ku Gruzistanowi. Umawiamy się na kempingu koło Wardzi.
Lecim.
Ciśniem,ciśniem.
Cegły, opałek? :)
Jest git!
Obiecaliśmy przywieźć to zdjęcie załodze stacji :)
No i jest maleństwo. Od lewej Gregor Silesiano, Ararat , kolega na roweru do Tybetu.
To lubię.
No to jedziemy w lewo :( , chociaż i tak jest fajnie.
Dwa piwa i kachol precli !
Rany , wszędzie ta góra :)
Przestrzeni trochę było.
Jedziemy, następnie wspinamy się serpentynami i osiągamy płaskowyż (?) bo wysoko i płasko jest :) Na celowniku Kars.
Dojeżdżamy do Kars. Baz Jandarmerii jakby więcej, militarne Defendery krążą po ulicach. Policjant na blokadce drogowej zagadnięty o jakieś miejsce na biwaczek ostro myśli , inny skocznym krokiem podbiega, ściska nam dłonie i wrzeszczy "Jak się masz?" , po czym wraca do wesołych towarzyszy w pozie radosnego triumfu. No cóż szukamy stacji. Mamy. Obsługa chce zaczekać na przyzwolenie "Patrona" czyli bossa. Patron przyjeżdża i przytakuje.
Dzień chyba 11.
Pomykamy ku Gruzji.
Aaaaa i jeszcze jedno - opisywane przez wielu irańskie tiry. Przegląd american highways złotych lat 70-tych. Stoimy oniemiali. Gumowy Kaczor i Świniopas z "Konwoju" !
Tu tylko niewielki wycinek.
Gruzja!
I Wardzia i kemping i "Leśna Jazda" Wołów.
Jest bardzo kameralnie. Oprócz nas jest para Irlandczyków w drodze do Australii terenówą i para francuskich emerytów na rowerach.
Temat zasługujący na osobne omówienie to szopa łazienna. Wspaniała, zbita z dech , z widokiem na gwiazdy. W środku betonowy basen, w którego odmętach wije się gumowa rura, która to prowadzi siarkowo-żelazistą wodę z źródeł matki ziemi. Węża można ściągnąć i wtedy powstaje prysznic, mocy średniego hydrantu. Czasem popy wchodzą do szopy, bo u góry w skalnej plebani łazienki ni ma.
Gadamy z Leśnymi i śpimy.
Dzień 12.
Razem walimy na północ w kierunku Kutaisi. Po drodze koledzy się odłączają. W Kutaisi obalamy po małym piwie za przyjaźń Polsko-Gruzińską - w zasadzie wyjścia nie ma - mocna przyjaźń. Osiągamy Lengheti. Policjanci pokazują nam jedyne ubytowanie. Trafiliśmy doskonale na miejsce i czas. Ekipa estońskich rowerzystów , z gwiazdą estońskiej telewizji śniadaniowej na czele - Ventem. Ze strony gruzińskiej Lewan - przewodnik, organizator, właściciel na wpółprzymkniętych ocząt i barytonu z głębi kanionu. Zabezpieczeniem medycznym jest 15-letni Michał - multikulturowy Polak. Wymienieni koledzy ruszają na rowerach w poszukiwaniu wina. No i się zaczęło. Lewan jako tamada wygłasza kolejne toasty, Vent dolewa. Sportowcy poszli w kimono, Lewan usypia zmęczony nadmiarem obowiązków. A my z Ventem poruszamy kolejne ważne, życiowe tematy. Vent opowiada o swojej podróży na rowerze dookoła świata rozbitej na lata. Następnie, gdy już jesteśmy po bruderszafcie, pięknym, spontanicznym rzutem w tył rozbija pusty sagan po winie. Wspaniale.
Dzień 13.
Ruszamy ku Mestii.
W tym miejscu zastanawiamy się, czy aby dobrą drogę obrali.
Dobrą!
Nie obeszło się bez widowiskowego plakacika :). Zawsze sprawdzajcie atakowany teren :)
Taaak - Uszguli
Jedziemy do Mestii.
Bezkompromisowa wieża :)
Dojeżdżamy do Mestii. Prace nad budową kurortu trwają pełną parą. Kilka kosmicznych budynków już jest. Śpimy w fajnym hostelu na rynku. Ceny noclegów są wszędzie takie same. To dobrze bo koledzy Grigoryja z Rudego 102 zaczynają prześcigać Austrię z cenami....
Spotykamy ekipkę górołazów z Ojczyzny. Siedzimy i rozmawiamy o problemach życia globalnego i o literaturze nowożytnej.
Kimono.
Dzień 14.
Walimy asfaltem na Zugdidi. Godną wzmianki jest dziura w ostatnim tunelu. Wielka, piękna niewidoczna. Grisza jadący przede mną jakby zapada się pod ziemię. Ale przetrzymuje. W samym Zugdidi spotykamy kolegów z www.gruzja2012.wordpress.com . Motorki mają sterylnie czyste, ale niedługo potem już nie.
Jedziemy w kierunku Kutaisi. Pogoda nieznacznie się pogarsza i pakujemy się pod daszek wioskowego żródełka. Przed snem z właścicielem pobliskiego sklepu, jego braćmi i seniorem rodu degustujemy sagan czaczy. Rozmawiamy o trudnej miłości z Rosjanami, o wielkiej miłosci polsko-gruzińskiej, o dumie z Józefa S. gruzińskiego bynajmniej nie - poety i nie-prozaika. Rolę napoju bezalkoholowego zajmuje piwo. Papie włącza się śpiew. Suszone ryby smakują coraz to wykwintniej. "Czy czuje Pani czaczę?" Taaak, po paraboli wracamy do namiotu i zasypiamy snem sprawiedliwych.
Dzień 15.
Wyspani jak noworodki ruszamy ku stolicy. Autostrada! Progi zwalniające przed robotami, tak dla pewności :)
Po drodze zahaczamy o Mchetę. Ceny dobre, w zasadzie bardzo dobre , tzn. mocne :).
Osiągamy Tbilisi. Na wjeździe mijamy salon Yamahy.
Znajdujemy Hostel u Iriny - przewodnik bardzo poleca. Wspaniale. Kilku starych Anglików, Irina prasuje. Hostel zajmuje całą górę kamienicy. Ruszamy w miasto. Jako że wszystkie ciuszki wrzuciliśmy do prali , to Grisza rusza głównie w kusych spodenkach gimnastycznych, a ja w białej mocno opiętej koszulce na ramiączkach z istambułskiego bazaru :). Wzbudzamy wiele radości. Na szczęście zdjęć nie ma :) Łazimy. Pałac prezydencki wystawny, z iluminacją. Stare miasto fajne, z iluminacją. Wieża telewizyjna z - udającą spływające złoto - iluminacją. Łaźnie bez iluminacji :) - niestety otwarte są tylko odcinki vipowskie. Wchodzimy, oglądamy, podoba nam się , ale za tanio. Podziwiamy tańczącą fontannę, pięknie mieniącą się serią różnokolorowych iluminacji, oraz kosmiczny mostek pięknie iluminujący wśród pozostałych iluminacji.
Przed parlamentem, na deptaczku trzy motorki i młodzieńce. Zagadujemy o olej motocyklowy. Jeden z kolegów imieniem Niko mówi że mamy szczęście, bo jest pierwiosnkiem motocyklowej mechaniki w Tbilisi. Umawiamy się rano pod parlamentem. Wracamy do Iriny. A w kuchni..... nasi nowi koledzy z Kazachstanu.
Gadamy, zapraszają nas w kazachskie góry i stepy. Wyśmienicie! Pomyślimy!
Dzień 16.
Rano spotykamy się z Niko. Jest na swoim KTM-iem lc4 SUPER MOTO. Mamy razem pojechać kupić motocyklową oliwę. Czując kłopoty :) proszę Niko o spokojną jazdę przez czteropasmowe Tbiliskie dróżki pełne dzigitów. Niko oczywiście potwierdza , po czym efektownie na tylnym kole, nieco nam odchodzi. Udaje się nam nie zgubić Nikosia i osiągamy http://www.tegetamotors.ge/ Zakupujemy oliwę i przemy ku garażowi. Zmieniamy oliwę , rozmawiamy z Niko o problemach pierwszych gruzińskich motocyklistów. Niko utylizuje stary olej na miejscu - na pewno spłynie do Irańskich złóż roponośnych.
Niko musi lecieć, więc dziękujemy , zostawiam mu mój mały,poręczny,niebieski szczęśliwy lejek, na znak naszej dozgonnej przyjaźni. Chwilę później podjeżdża inny gruziński motocyklista,wymieniamy uprzejmości, pali gumę za żwirze swoim XX-em i możemy rżnąć na Gruzińską Drogę Wojenną !
Po drodze spotykamy rowerzystów z Polski, widzimy polskie sakwy, to stajemy. Dojeżdżają do nas. Mówimy "Czeeeść" , oni odpowiadają podobnymi słowy i.... jadą dalej. Rozumiem "Tour de Pologne" czy "de France" , ale Polak, Polakowi, na obczyźnie... Ehhh... :) Dyscyplinujemy, zatrzymujemy, pytamy co w ojczyźnie. Przylecieli dzień wcześniej samolotem, więc nie tęsknią jeszcze za rodakami :].
Walimy, jest pięknie, zameczek,tarasiki widokowe.
Wysoko, pięknie, z rozmachem, bez iluminacji, stoimy jak zaczarowani :)
Oczywiście legendarny kolorowy tarasik.
Absolutnie smerfastycznie.
Postalibyśmy jak zaczarowani :) , jeszcze długi czas, ale "komu w "d" temu "c" " więc palimy i jadymy.
Wszystkie tunele mają na szczęście objazdy zewnętrzne....
Dojeżdżamy do Stepantsminda/Kazbegi. Pod sklepem spotykamy miła parę z Polszy - Agatkę i Łukaszka. Pokazują gdzie hostelik, gdzie kościółek. Pierwsze - ciśniemy w kierunku świątyni.
Jest ciekawie, nie powiem. Szczególnie osławiony odcinek przy wylocie z zabudowań :).
No to jest!
Kazbeg trochę się ukrył.
Rzucamy okiem na cerkiewkę i walimy w dół, bo ółów nadchodzi.
Uderzamy do guesthouse-u - zacieśniamy znajomość z naszymi nowymi znajomymi - http://nasz.geoblog.pl/ . Jest wspaniale. Hostelowy komputerek zamiera gdy puści się ciepła wodę pod prysznicem. Pewnie grzałeczka ma z 3KaWu :))).
Dzień 17.
Gdy ranne ptaszki wyleciały w góry, przedpołudniowe orły wsiadają na motorki. Walimy ku granicy.
Granica bez problemu. We Władykawkazie wymieniamy kasiorę, organizuje się przy okazji mała bibka w kantorze.
Przy przekraczaniu posterunku milicji między kolejnymi ichniejszymi "krajami" pan w mundurze każe nam wjechać na teren jego jurysdykcji na jednym kole. Nie uda nam się, ale i tak jest fajnie. Osiągamy Pietiagorsk. Milicjant na rondzie jest nami żywo zainteresowany :). Pogadaliśmy. Pokazuje nam jak leżał by na leżaczku na promie, paląc papieroska, zamiast tłuc się motocyklidłem taki kawał. Przy słusznej tuszy i czapie z lotniskiem - cudowny widok. W samym Pietiagorsku dopiero kolega Vitia z klubu Voron prowadzi nas do kwaterki . Ma Hondę XX, więc jesteśmy najszybsi w mieście. Bardzo miłe ubytowanie. W telewizji obszerny reportaż o kolegach Wojewódzkim i Figurskim i niewybrednym żarciku o Ukrainkach, wypowiedzi Feminy, różnych ukraińskich tuz. Wyśmienicie. Już za dwa dni będziemy na Ukrainie :).
Dzień 18.
Jedziemy ku rosyjskiej rivierze.
Lokalny kamieniarz musiał kupić maszynę.
Niestety odpuszczamy podjazd pod Elbrus, bo ołów wisi taki że aż strach. Następną razą .
Jedziemy ku Tuapse nad morzem. Droga ruchliwa.
Osiągamy Tuapse, taksiarze kierują nas do luksusowych apartamentów. Łazimy, chłoniemy atmosferę rosyjskiego kurortu. W tle statek przyjmuje ładunek, kierowca z trójką dzieci kręci ósemki wypożyczonym skuterem po promenadzie, młodzieńcy w różnej klasy extra-wozach toczą się wzdłuż deptaczka. Cziki stukają obcasami. Yyyyy... w zasadzie to tak jak u nas. :)
Dzień 19.
Ruszamy ku północy.
Noworosyjsk.
Osiągamy granicę. Kupujemy biletki na prom. Niezależnie czy masz BMW X6, czy ładę musisz pchać się jak najbliżej bramy przejścia :) Nie liczy się wynik, ważne że się . pchałeś. Odprawa bez problemowa. Dwa miłe panie , w tym jedna z psem - służbistki. "Macie broń pnematyczną, noże?" - zapytały. "Nie, ale mamy dwukilogramową patelnię i półtorametrowy łańcuch z kłódką jak dwie pięści" - pomyśleliśmy. Z chłopami od razu znaleźliśmy wspólny język - "Hyhyhyyy, motoryyy, pokażcie zdjęciaaa "
Mimo braku problemów, graniczka zajęła nam 3,5 godziny.
Kimamy w Kerczu.
Dzień 20.
Jedziemy krymskim wybrzeżem. Początkowo pogoda super. Motocyklowa :)
Ale szybko się psuje. Zawijamy na stację, a tam również przeczekuje burzę motocyklista o polskich korzeniach. Powozi Ducati 450 china chopper .
Deszczysko popuszcza, jedziemy. Jedziemy fajowymi zakrętasami, ale z pofalowanym asfaltem. Na horyzoncie znowu granatowo, więc dokujemy w małym miasteczku Rybache. Rozbijamy się na kempingu i obserwujemy świat otaczający.
Ile to trzeba wylać cementu, żeby muszelka do czegoś się nadawała :)
Ludzie teraz coraz bardziej od siebie separują.
Światła są, kierunkowskazy są, stop jest.
Łazimy po kurorcie :). Szósty zmysł Griszy doprowadza nas do knajpy z dancingiem. Taaak. Chłopy siedzą przy siwusze, panie ponosi rytm.
Grisza wstał i ruszył na parkiet. Co się działo! Te dedykacje, ten taniec w wianuszku słowianek wszelkiego wieku. Gregi odsiał ziarna, od plew i ruszył dalej w miasto, a ja nucąc "Lawa, magiczna siłaaaa" wróciłem do naszej bazy.
Dzień 21.
Ku zachodowi. Zakrętasy, zakrętasy!!! Dojeżdżamy do Jałty. Korek po horyzont, odpuszczamy, ale posilamy się podwójną dawką espresso. Rzucamy okiem na pałac chyba namiestnika Krymu i osiągamy Sevastopol. Jak Sevastopol to RUS-flota.
Łazimy po deptaczku. Grisza kupuje piweczko za około 53 zł. 3 zł za bursztynka, 50zł za spacerek z bursztynkiem. A mogło być 100.
Dzień 22.
Kurs północny-zachód. Jak od kilku już dni, musimy pośpieszać ku domom.
Nierdzewny zaraz rzuci wielki granat.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy przez zieloną Ukrainę. Mijamy mocną ekipę terenówek z Polszy. Śpimy na stacyjce, za tirami.
Dzień 23.
Pomykamy ku Ojczyźnie.... W okolicy Kamieńca Podolskiego szukamy miejsca na biwaczek, gdy podjeżdża UFO.
Wśród iluminacji Padre Mikolay - duszpasterz motocklistów Wszech-Ukrainy. Stoimy jak zaczarowani. Poruszamy tematy motocyklowe, problemy z założeniem klasztoru dla motocyklistów, takie tam. Rozbijamy namiotek. Mikolay owija się folią i szafa gra.
Dzień 24.
Rano padre naznacza nas święta pomadą, motongi również, prezentuje nam swoje klaksony. Narzeka , ze akumulator słaby, bo normalnie głowę urywają.
Osiągamy Chocim.
Po coraz większych dziurach osiągamy Drohobycz, i granicę w Krościenku!
W Ustrzykach pochłaniamy polskie jadło.
W Miejscu Piastowym czekają na nas Siekiera i Mareczek. www.etmp.pl
Szczęśliwie osiągamy Tarnów.
Gregorio przecina jeszcze noc ku ukochanemu Śląskowi.
Można powiedzieć że było fajnie :))))
Aha , oczywiście bardzo tęskniłem za moją ukochaną ŻONĄ i Jej, ten, oraz kolejne wyjazdy dedykuję.