Dzień 1.
Spotykamy się tradycyjne w Tarnowie. Jest nas czterech. Kleszcz na Transalpie, Grzesiek na TTR-ze, Siekiera i ja na Tereskach. Po upewnieniu się ze dyndająca swobodnie z sakwojaża patelnia Griszy nie odleci na pierwszym wyboju, ruszamy. Droga pięknie ucieka, a tu nagle po 30-tu kilometrach, Siekiera brawurowo zawraca na rondzie ku domowi. Pewnie zostawił zupę na gazie. W uszczuplonym składzie jedziemy w kierunku równika. Gładko osiagamy Piwniczną i wkraczamy na Słowację. Dla zapewnienia pomyślności wyprawy, jedziemy przez naszą ulubioną słowacką miejscowość - Gnilec , nad rzeką Gnilec. Śmigamy w kierunku Węgier. Radośnie dobijamy do Egeru i jemy w Dolinie Pięknej Kobity. Skwar i browar skłania nas do oddania sie Morfeuszowi na oddalonym o 300 metrów ekskluzywnym kempingu Tulipan. Jeszcze tylko na koniec dnia Gregor gubi 100 euro, co tylko wzmaga w nim głód przygody.
Dzien 2.
Rano ruszamy z kopyta w kierunku równika. Jedziemy prostymi Węgierskimi drogami. Nudę przerywa przelatująca połowa mapy Węgier jądącego na czele kolegi Grzegorza. Cóż, kto by tam potrzebował mapy na Węgrzech. Dla odmiany w niedługim czasie TTR-a gaśnie dwukrotnie w czasie jazdy. Na szczęście to tylko przytkana mapnikiem tankluftruhra. Przekraczamy bezproblemowo granicę z Serbią i jedziemy chyżo. Moja Teresa tez chce się pokazać i traci prądy. Naciągamy kable i zamieniamy akumulatory z Transalpem. Zapalamy na pycha , żeby prądu nie roztrwonić i jedziemy do Nowego Sadu szukać pomocy. Celem sprawdzenia naszej wytrzymałosci psychicznej Posejdon podsyła czarne chmury nad Nowy Sad. Dwie sekundy po wejściu do naszego nowego ubytowania, lunęła Niagara. Nasz nowy gospodarz i kelner Bronislav czyni parę telefonów i mamy błogosławieństwo bossa lokalnych motocyklistów, oraz wskazówki co do dalszego postępowania. Przed północą docieramy do baru motocyklowego . Zacieśniamy więzi alkoholem, znajdujemy szpeca, mamy obietnicę porannej diagnostyki padliny. Radośnie wracamy do naszej Bely Ladji.
Dzień 3.
O paranku przy kawulcu wypatrujemy naszego ratunku w postaci Lali. Lala ma 110 kg i jeżdzi gsx-em tausenem. Przybywa i przykłada woltometra. Wydaje mi się że ładowanie jest git, ale Lala diagnozuje dalej. Gdy zapasowy regler wypuszcza chmurę dymu mam pewność że teraz jesteśmy w dupie. Lala konsultuje się telefonicznie i mamy nagraną wizytę u elektromechanika. Dziękujemy Lali , który wraca do swojego sklepu z akcesoriami motocyklowymi. Nieco zachęceni dymem ruszamy w Nowy Sad poszukać kolejnej pomocy. Odwiedzamy różne warsztaty,sklepy, nawet salon Yamahy, ale bez efektu. Na końcu wracając do naszej mety w geście rozpaczy wstępujemy do sklepu z piłami motorowymi, skuterami. Za ladą nasz nowy kolega - Jovica. Jovica obdzwania cały Novi Sad, wertuje katalogi, rozważa wszelkie możliwości ze swoją współpracownicą, łącznie z propozycją prucia tenery swojego kolegi dla alternatora, aby w końcu zaprosić nas do swojego garażu na pełniejsza diagnostykę. Jedziemy za bumą Jovicy przez Novi Sad do jego garażu. Przykłada woltometr i wszystko gra! Pijemy u Jovicy kawulca , wymieniamy się kontaktami, dostajemy koszulkę pamiątkową i radośnie zawijamy do naszego ubytowania.
Dzień 4.
Ruszamy, stajemy na kawulca. Podchodzi do nas w knajpce nasz nowy kolega - harleyowiec Robercik, który nauczył się polskiego w Niemczech :) . Razem z kolegami Robercika ucinamy sobie dwugodzinną pogawędkę o życiu. Musimy ruszać dalej. Znowu zgubiłem kierunkowskazy , ale trąbik działa, a Teresa pełna prądu, więc pomykamy w kierunku Sarajewa. Drogi kręte, zakręt za zakrętem. Mały objazd przez kamieniołom i triumfalnie wjeżdżamy do stolicy Bośni.
Znajdujemy pensjonat na starym mieście i idziemy żerować. Wpuszczamy trochę mięsa w morze kawy. Zauważamy różne systemy wzywu na modlitwę z minaretów - "plug in" z ziemi i głośniczek u góry, lub "unplugged" - klasyczny.
Dzień 5.
O poranku pruję przerywacz - ścieżyna upalona. Szukamy przerywacza w Serejewie na lewo od pensjonatku. Bezskutecznie. Idziemy w prawo i po 20-tu metrach znadujemy wielki sklep motoryzacyjny. Podczas tele-konferencji z Drucikiem ustalamy, że chyba kierunek ma zwarcie i czyni spustoszenie w elektryce. Wszystko jasne. Ale dla większej jasności Kleszcz rozkłada Transalpa i analizujemy zagadkę podłączenia przerywacza trój-pinowego do dwóch kabelków sterczących z Teresinej instalacji. Winowajcą był przedni lewy kierunek. Po spaleniu paru bezpieczników i połączeniu masy z całą masą masy kierunki szwungują. Ruszamy w miasto. Miejsce zamachu na Ferdynanda, stadion, meczetki. Pełno powojennych cmentarzy.
Sarajewo rozciąga się za wzgórzach.
Łazimy do wieczora.
Dzień 6.
Rano pałaszujemy kontynentalne, zapijamy kawulcem i na południe. Po krótkim czasie ostania poprawka kierunku pod knajpą "Młode Jagnie. Mimo wczesnej pory, miejscowi duzi chłopcy z dużych Mercedesów czekają na młode jagnię z pieca. Podsyłają próbkę do naszego stolika, z pozdrowieniami. Jedziemy. Osiągamy Czarnogórę.
Na horyzoncie pręży się Dormitor.
Przemy i przemy, aż się zatrzymujemy. W końcu wyczekiwany przez twardzieli "Dzikens".
Z ruskimi prymusami lepiej działać na żaroodpornych skałach.
W nocy budzi nas sprytny alarm biwakowy, ale na szczęście nie stwierdzamy intruzów.
Dzień 7.
Po toalecie chusteczkami dla niemowląt i kawulcu ruszamy. Droga robi się coraz węższa, aż w końcu mamy wrażenie że coś pokręciliśmy. Nie, okazuje się że to międzynarodówka prowadząca prosto do albańskiej granicy :). Ukazują się pierwsze chaszcze jeziora Szkoderskiego.
Osiągamy granicę. Przekraczamy bezproblemowo i zatrzymujemy się pod mikrosklepem z kilkoma artykułami i starowinką w czerni za ladą by wymienić cash. Cóż tam nasz cash. Kobita wyciąga megarulonisko banknotów i skrupulatnie wylicza nasz change. Widząc białe od pyłu tirasy wiemy ,że jesteśmy we właściwym kraju :).
Jedziemy jedną wielką drogową budową poprzez szutry, kurzawy i resztki asfaltu. Wspaniale pokrywa nas biały pył. Czas na kawulca.
Kelner zapytany o drogą na Theti wskakuje na swój skuter, zakłada okularesy , robi próbny przejazd przez miasteczko i zostawiając swój szynk doprowadza nas do odpowiedniej dróżki. (W planach miał być atak przez Vermosh, ale przez kaprysik Teresy musieliśmy odpuścić.)
Pomnik Kawalera Orderu Uśmiechu.
Wracamy do głównej i wjeżdżamy do Szkoderu. Tak nam się wydaje, bo tablicy z nazwą nie ma :). No to dwa razy po trzy kawulce.
Posileni ruszamy w kierunku Komani.
Po drodze wysiada linka sprzęgła w TTR-ze.
Jeszcze tylko sprawdzenie bagnetu oleju i w drogę.
Droga "ciągnię się jak makaron" , ale przemy jak natchnieni. Trochę dziur, dziur z kamyczkami, kamyczków, fragmenty szuterkowo-asfaltowe. W końcu dojeżdżamy.
Po prawej, za mostem jest camping, wołają nas niemieccy weterani motocyklizmu. Rozmowom , naprawom i regulacja nie ma końca. Najstarsi z nich "Wąs" ( od wspaniale zakręconych ku górze wąchów ) i "Kapitan" ( od barka rzetchna kapitan ) mają ponad siedem dych. Pyrkają sobie do Grecji.
Rozbijamy namiotki i uważając żeby pod prysznicem nie utknąć w odpływie z narciarza, a przy tym nie dotknąć częściowo nieizolowanych kabli pod sufitem podamy jak muchy.
"Tirana Beer, for boy and girl"
Dzień 8.
Rano walimy na nieodległą przystań. Prom odpływa o 9-tej. Wspaniały jest ciemny, nieco-kręty tunel prowadzący na przystań, lepiej przy wylocie zwolnić, żeby nie zaparkować w jeziorze. Atmosfera przystani cudowna. Niemcy w Land-roverach, Francuzi w Patrolach, muł, lokalesi, trochę Merców busów.
Muł jedzie pierwszą klasą, all inclusive.
Jak ktoś boi się płynąć promem, może pojechać autobusem.
W końcu po 9-tej przypływa nasz prom.
Na przystani wszyscy zapalają silniki i robi się przyjemnie nerwowo. Za 15 Euro od głowy udaje się nam szczęście zaokrętować. Cała ekipa z przystani wjeżdża za nami. Jeszcze tylko fotos z kapitanem.
No to płyniemy, wrażenia primasa sort.
Po ponad 3 godzinkach dobijamy do brzegu i ruszamy do Kukes.
Po drodze dojeżdżamy do nowowybudowanej autostrady, tyle tylko, że żeby wjechać na właściwą stronę trzeba kilkaset metrów podjechać pod prąd! Udaje się. Aleee.... na autostradze po chwili natykamy się na krówki. Idą równym tempem. Pod prąd.
Zadowoleni z życia wjeżdżamy do Kukes. Nieco przyszpieszamy przejazd przez "krzykliwe" przedmieścia. Osiągamy down-town. Grzegorz wysyłamy na zwiad do HOTELU AMERIKA. Wiele gwiazdek, ale nie mamy alternatywy. Cena 17 EURO ! To jest to. Szklane windy na zewnątrz. Marmur i złoto wewnątrz. Najlepsze espresso podczas całego wyjazdu! A z okna widać nieco postnuklearną rzeczywistość.
Niedługo po nas , pojawiają się też nasi Niemcy. Popijamy jagnię kilkoma kawulcami.
Dzień 9.
Rano ruszamy na poszukiwanie kartek pocztowych. Na poczcie nie ma, ale za to w sklepie 1001 drobiazgów są. Z Sarandy. Ale ważne że są :). Dostajemy je w prezencie. Wracamy triumfalnie na pocztę. Pani z okienka odnajduje znaczki i chyba uda się przeprowadzić akcję wysyłki. Do tej pory mamy taką nadzieję. Ruszmy do Peschkopi. Droga najpierw asfaltowa, potem żwirowo-bita, niestety widac że niedługo wszędzie będzie asfalt.
I jedziemy...
I jedziemy....
I jedziemy...
Dojeżdżamy do Peschkopi.
Zasłużony kawulec i wysublimowany lunch.
A teraz dwa zdjęcia z cyklu "Mistrzowie drugiego planu".
Walimy dalej. Wjeżdżamy do Macedonii. Eee tu już pełny luxus. W Ochrodzie cały czas nas męczą naganiacze.Pijemy kawulca i znikamy. Jedziemy dalej wzdłuż jeziora Ochrydzkiego na południe i lądujemy na remontowanym kempingu.
Widoki erste klasse.
Na kempingu był z nami capr. Radar O'Reilly
Dzień 10.
Rano zawijając namiotki przychodzi do nas miła pani z Belgii. Chyba poszukuje wewnętrznej harmonii, ale nie mamy czasu.
Jedziemy na południe w kierunku granicy greckiej rzucuć okiem na monastyr. Rzucamy.
Wszędzie pełno popuszczanych pawi.
To jest punkt zwrotny naszego wyjazdu, musimy napierać w kierunku domu. Po drodze zamieniamy się z Grzechem motongami i zatrzymując się znowu w Ochrydzie na kawulca nieszczęśliwie upalam stacyjkę w TTR-ze. Ale posileni kofeiną , tym razem doktoryzujemy się z intalacji TTR-y (nie stwierdzono bezpiecznika) i spinamy na krótko. Jedziemy i pod koniec dnia na stacji zastanawiamy się co zrobić , gdy z nienacka podjeżdża nowa Suza Maruder z macedońskim nauczycielem angielskiego w siodle - "My friend , I wish to God". Rozmowa miło płynie, podczas gdy inny sporawy macedoński motocyklista bez kasku zabawia nas jazdą na tylnym kóleczku na nowej gsx-e 1000, na drodze wzdłuż stacji. Piękne.
Idziemy spać w krzaczory za stacyją.
Dzień 11.
Rano popełniamy na stacji kawulca, po czym przystępujemy do przygotowania śniadania z przywiezionych przez capr. O'Reilly'ego dóbr.
W celu przekształcenie stlików kawowych na śniadaniowe, espressoman rozścieła nam gazetki na blacie. Po chwili podjeżdża nasz wczorajszy wheelieman - to jego stacja. Ucinamy sobie miła pogawędkę. Ruszamy w kierunku Serbii. Na większości brameczek autostradowych w puszczają nas, bez uszczuplenia zapasu biletów Narodowego Banku Macedonii. Wjeżdżamy do Serbii. Znowu brameczki , nieco bardziej restrykcyjne. Skręcamy z autotrady północ południe na wschód.
Podjeżdżamy pod granice serbsko-rumuńską i śpimy w pensionacie. Jako że do naszego pokoju przechodzimy przez salon gospodarzy i "korytarz sof" musiałem to uwiecznić.
Tu będzie film :)
Dzien 12.
Ruszamy z kopyta zobaczyć wrota Dunaju. Jedziemy wzdłuż granicy SRB-RU.
Droga piękna , tylko pogoda trochę się psuje. Jeszcze tylko jedno awaryjne hamowanie w tunelu - jak to zwykle przed cofającym uprzejmym kierowcy serbskim , rozładowującym zator ciężarówka-tunel, i jesteśmy nad modrym Dunajem.
Przeczekujemy burzę i ruszamy szukać promu.
Znajdujemy, ale Rumunia nam się już skończyła i przepływamy z Serbii do Serbii. Może być.
W pewnym momencie stateczek prowadzący barko-prom odcumowuje, po uprzednim wprowadzeniu nas w ruch wirowy na środku modrego Dunaju. Szczęśliwie documowuje z drugiej strony i po chwili lądujemy.
Przepełnieni wrażeniami zalegamy jako jedyni w pensioner Laguna. Wielkie zupy, wielkie omlety, rzewna gitarowa pieśń w głośniku.
Dzien 13.
Osiągamy Romanię, jedziemy pięknymi dróżkami, niekiedy po świeżym asfalcie ( takim bardzo świeżym - sporo przywiozłem na motongu) i podjeżdzamy pod Urdele. Znajdujemy ubytowanie, z powodu kończących się funduszy kładziemy Kleszcza na podłodze, a ja z kapralem zalegamy w małżeńskim łożu. Oglądając jedyny kanał w telewizji i podamy jak muchy.
Dzień 14.
Z rana atakujemu Urdelca. Prawie wszystko wyasfaltowane, ale jeszcze troszkę pobrudzić się da.
Już po drugiej stronie Urdelca odpalam prymusa na kawulca.
Spotykamy Rumuńskiego motonitę.
I odkręcając szpule ogniowe ruszmy ku Oradei, Madziarom (wyprzedzanie autobusu okupione zgubieniem przez Grzegorza już prawie suchego ręczniczka), wieczorem dojeżdżamy do Koszyc. Taximan podprowadza nas do taniej ubytowni.
Dzień 15.
Z rana ruszamy w kierunku zajazdu Franka w Starej Lubownej .Jamy kapustową i drogą wzdłuż j.Rożnowskiego dobijamy do Tarnowa.
Zrobiliśmy z Tarnowa 3800km. Poszły 2 kaflony.
P.S.
"Halo! Siekiera? Jeszcze nie wróciłeś? UŁAN-BATOR?! " .... przerwało