Od wysyłki maszynopisu do Wydawnictwa Literackiego w Krakowie do ukazania się tej książki w 1977 roku minęły... prawie trzy lata.
Na samą odpowiedź wydawnictwa czekałem ponad 7 miesięcy. Kiedy nadeszła do akademika „Temida” przy ul. Marchlewskiego (dzisiaj: Lisa-Kuli), już idąc po schodach do pokoju, z niecierpliwości rozdarłem kopertę, i czytam: Z przykrością informujemy… Nie! Z przyjemnością!... Ufff…
Pismo przewodnie było zaopatrzone w kopie dwóch pozytywnych recenzji autorstwa Stanisława Barańczaka i Juliana Kornhausera.
Niebawem okazało się, że Barańczak dostał tzw. zapis (zakaz publikowania i funkcjonowania w oficjalnym obiegu kulturalnym), bo podpisał słynny list przeciwko zmianom w konstytucji PRL (władza chciała dopisać do niej nierozerwalną przyjaźń z ZSSR i przewodnią rolę PZPR). Reprezentująca wydawnictwo świetna poetka - red. Ewa Lipska musiała szukać kolejnego recenzenta. Został nim ostatecznie dr Jan Witan - z-ca red. nacz. miesięcznika "Poezja", krytyk literacki, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim.
No a potem zaczął się bój z cenzurą (oficjalna nazwa: Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Krakowie). Skończyło się na wycięciu siedmiu wierszy. Dziś to brzmi jak jakieś bzdurne nieporozumienie, ale dla urzędasa z tej instytucji problemem był np. tytuł wiersza: „Co robić, gdy po czerwonym świetle ukaże się niebieskie". (To udało się uratować).
Jako anegdotka zostało mi wspomnienie o walce z korektą. Jeden z wierszy – aby podkreślić słabość swojej konstrukcji psychicznej, zakończyłem: Ech, s ł a b a ze mnie mężczyzna. A korekta ciągle mi poprawiała na: słaby! Tłumaczyłem: w staropolszczyźnie istniało słowo rodzaju żeńskiego: ta "mężczyzna" (ale że chodziło wtedy o liczbę mnogą, nie dodawałem, bo było mi to nie na rękę); przypominałem im Ericha Fromma, który twierdził, że w psychice mężczyzny istnieje też żeński pierwiastek; i odwrotnie – w żeńskiej – męski. Ale i tak nic to nie pomogło. Przegrałem.
No a potem, gdy skończyły się problemy z cenzurą i korektą, trzeba było czekać na decyzję Naczelnego Zarządu Wydawnictw w Warszawie – komórki w Ministerstwie Kultury i Sztuki, decydującej o dystrybucji papieru. Podejrzewam, że była to też komórka polityczna, bo to ona decydowała o wysokości nakładu. I to czekanie na decyzję trwało... prawie rok.
A zanim książka się ukazała, została zaanonsowana na ostatniej stronie w krakowskim „Przekroju” jednym z wierszy – „Balladą filmową”.
***************************************************************************************************************************************
Pamiętam takie zdarzenie związane z tym tomem. Co roku w maju odbywały się w PRL Dni Prasy i Książki. Na głównym rzeszowskim deptaku – 3 Maja – ustawiano „kramy” z książkami, pisarze podpisywali swoje dzieła, rozmawiali z czytelnikami.
W 1979 roku, gdy ukazało się „Szare zdrowie jutra”, mnie też zaproszono. Dziwne było to, że w przeciwieństwie do kramów z innymi pisarzami przed moim ciągle była spora kolejka. Oczywiście, cieszyłem się, ale nie umiałem tego sobie wytłumaczyć. Wytłumaczenie znał dyrektor rzeszowskiego Oddziału KAW, w której to oficynie ukazał się mój tomik, pan Zygmunt Klatka. W pewnej chwili podszedł do mnie i do ucha powiedział:
– Wczoraj wieczorem w Wolnej Europie (chodzi o zagłuszane w Polsce Radio nadające z Monachium, tzw. RWE) była recenzja pana książki, napisał ją jakiś Zawrat. Dlatego ma pan taką kolejkę…
Gdzieś po roku przeczytałem tę recenzję w „Kulturze” paryskiej. Zawrat, ani chybi to pseudonim jakiegoś krytyka z kraju. Do dziś nie wiem, kto mi się tak przysłużył. Ale jak Zawrat, to pewnie z ktoś z krakowskiego środowiska.
***************************************************************************************************************************************
Potem zaczęły się dla mnie schody. Najbardziej przeżyłem odrzucenie przez renomowane warszawskie wydawnictwo „Czytelnik” mojej propozycji tomu pt. „Już dziś nie zabijaj tego, który przyjdzie”. (No proszę, czy w tamtych latach w ogóle istniał problem aborcji? A czy ja wiedziałem, że piszę i o tym?) Otrzymałem tylko krótką odpowiedź, bez żadnej recenzji, sygnowaną nieczytelnym podpisem, że „wydawnictwo nie jest zainteresowane” itd. Po latach rozszyfrowałem ten podpis. To znana zwłaszcza w stołecznym środowisku dobra poetka i pisarka, w tamtych latach była redaktorem z tego wydawnictwa. Poznałem się z nią w późniejszych latach, ale do sprawy mojej propozycji nie wracałem, aby nie psuć nam humoru.
Aż przyszedł rok 1992. Świetny artysta grafik z Przemyśla Tadeusz Nuckowski (dziś z tytułem profesora pracuje na Uniwersytecie Rzeszowskim) otworzył prywatne wydawnictwo „Gdzie Indziej”. W nakładzie 100 numerowanych egzemplarzy – z jedną swoją grafiką na końcu – publikował bibliofilskie tomy (Siergieja Jesienina, Wiktora Woroszylskiego, Józefa Kurylaka, Jolanty Barylanki, Mariusza Olbromskiego). Efekt edytorski to przykład niespotykanej elegancji na coraz bardziej tandetnym rynku książki. Tak ukazał się w tym wydawnictwie i mój tomik pt. „To nic, to wszystko”. Tadeusz swoją grafiką precyzyjnie obnażył opłakany stan mojego mikrokosmosu. A równie celnie zinterpretował tę grafikę w recenzji w „Nowinach” Jerzy Winiarski.
Nie zapomnę gorącej dyskusji w rzeszowskim Klubie MPiK, jaką wywołał wers z wiersza pt. „Ta chwila”:
„Biblia porozdzierana na broszury krwawi resztkami wieczności”.
Sprowokował ją zacny ks. Ireneusz Folcik. Inni mnie bronili. A mnie chodziło tylko o instrumentalne wykorzystywanie świętej Księgi w bieżących rozgrywkach przez strony sporu politycznego.
***************************************************************************************************************************************
Te moje schody zdają się nie mieć końca. Nawet książeczka dla dzieci – w kilku rozbudowywanych wersjach – nie mogła znaleźć wydawcy. A kiedy znalazła, przyszedł stan wojenny… O szczegółach piszę w tekście „Długa historia pechowej książeczki” na początku podstrony pt. „Jak tata reperował słońce”.
A „Kartki rzeszowskie i błękitne” to – jak mi się wydaje i nie tylko mnie – kolejny mocny krok ku widzianemu dosyć ostro horyzontowi. Ale przecież wielu dobrze wie, jaka jest jego natura. Na podobnej zasadzie działa w odniesieniu do humanistyki teoria nieoznaczoności fizyka Wernera Heisenberga.
Trawestując, dopóki żyjemy, zawsze wszystko (a w każdym razie: wiele) jest jeszcze przed nami.
***************************************************************************************************************************************
Rzeszowski Teatr „Kacperek” to pod paroma względami ewenement. Bo to jedyna profesjonalna scena tego rodzaju w całym województwie; znana w całym kraju; odnosząca swego czasu sukcesy na międzynarodowych festiwalach. Scena, która nawet swoje czterdziestolecie obchodziła, nie mając swojej… siedziby. To jedyny taki przypadek w Polsce, świadczący o tym, jak władza traktowała tę zasłużoną dla wielu pokoleń dzieci placówkę. Nic więc dziwnego, że szkice opisujące historię tego Teatru zatytułowałem: „Trzydzieści lat bezdomnego piękna” i „Następne pięć lat bezdomnego piękna”. A ludziom pracującym w tym Teatrze poświęciłem „Skarbczyk” – jedną z kartek w moich „Kartkach rzeszowskich i błękitnych”. Teraz każą mi czytać „Skarbczyk” na uroczystościach związanych z rzeszowskimi teatrami, a ja się przed tym nie bronię, bo nadal mnie to wzrusza.
***********************************************************************************************************************************************
Piękne zdjęcia Igora Witowicza zadecydowały o tym, że album o jednym z najstarszych w Rzeszowie kościołów – p.w. św. Józefa na Staromieściu – to wydawniczy rarytas, który ukazał się w 2000 roku. Jako współautor części tekstowej, razem z ks. Ireneuszem Folcikiem, proboszczem tej parafii, mam powód do zadowolenia. Nie chodzi o szkic poświęcony historii tej świątyni, bo to było stosunkowo łatwe. Chodzi o – wydawałoby się rzecz błahą – podpisy pod zdjęcia. Ale w tym albumie to nie jest rzecz błaha, to autonomiczne, rozszerzone i pogłębione teksty – refleksje. Ks. Ireneusz zadbał o kontekst biblijny i ewangeliczny. Natomiast ja skupiłem się na artystyczno-teologicznej interpretacji dzieł czy ich detali pokazanych przez obiektyw Igora. To było twórcze wyzwanie. Dodatkowa satysfakcja polegała na tym, że ks. Ireneusz skorzystał ze wszystkich moich interpretacji.
***************************************************************************************************************************************
Nie wiem, jak znalazł mnie pan Adam Sondej z krakowskiego wydawnictwa „Bezdroża”. Chodziło mu o to, żebym napisał rozdział o województwie podkarpackim do ogólnopolskiego przewodnika - z nastawieniem na powstającą w tym zakątku kraju literaturę i związanych z tym regionem pisarzy. Broniłem się, bo przy pochłaniającej mnie niemal bez reszty pracy dziennikarza, wymagało to ode mnie dużego wysiłku, a honorarium gwarantowane przez współwydawcę – warszawską fundację Centrum Edukacji Obywatelskiej było wręcz… datkiem. Ale w końcu dałem się w to wciągnąć. Zajęło mi to prawie pół roku. Za 1 300 zł na rękę. „Literacki atlas Polski”, pod względem edytorskim bardzo ładny, ukazał się w 2007 roku.
Odrobina satysfakcji polegała na tym, że większość pozytywnej recenzji z tej książki w „Tygodniku Powszechnym” Andrzej Franaszek oparł na przykładach z mojego rozdziału. Ale… zapomniał podać, kto ten rozdział napisał. W pierwszej chwili chciałem odwdzięczyć mu się ostrym mailem z żądaniem jego publikacji. Wszak w myśl Prawa Autorskiego taka praktyka nazywa się kradzieżą intelektualną. Ale potem mi przeszło i machnąłem na to ręką.
„Bezdroża” wykorzystały jakieś 40 procent mojego tekstu. Pomyślałem, że jeszcze trochę nad nim popracuję, dodam parę haseł (m.in. chodzi o Augustyna Barana, Janusza Koryla, Józefa Szelca czy Lidię Miś) i zaproponuję jakiemuś lokalnemu wydawcy „Literacki Atlas Podkarpacia”. Bo naszemu regionowi brak tego rodzaju przewodnika i takiej promocji. Ale wydawcy kazali mi szukać sponsorów. Nie umiem tego. Trochę umiem – tak mi się wydaje – pisać. I to mi wystarcza. A jeśli tutejsi wydawcy, urzędnicy i mecenasi kultury nie widzą potrzeby takiej publikacji, to ich sprawa.
***************************************************************************************************************************************
Na 25-lecie Estrady Rzeszowskiej – jako kierownik literacki – napisałem próbę monografii tej zasłużonej dla całego regionu firmy.
A kiedy zdychającej w warunkach gospodarki rynkowej Estradzie miało strzelić 50 lat, odchodzący na emeryturę długoletni dyrektor i szef artystyczny Antoni Dariusz Dubiel zaczął mnie namawiać do napisania książki o tym półwieczu. Broniłem się. Przekonał mnie, mówiąc:
– Marek, jak sami nie napiszemy o sobie, to nikt nas nie pochwali!
Zrezygnowałem z warsztatu naukowego – posiłkowałem się natomiast bogatą faktografią i mnóstwem zdjęć, aby powstał dobry do czytania tekst publicystyczny. Dzięki świetnej współpracy z plastykiem z RS-Druku p. Urszulą Nicgorską, zastosowaliśmy wiele niekonwencjonalnych rozwiązań graficznych. Tak w 2008 roku powstała ładna książka o charakterze albumowym. Ale dopiero co wyłoniona w konkursie nowa dyrektor Estrady Rzeszowskiej i tak nazwała tę książkę w oficjalnym zaproszeniu „biuletynem jubileuszowym”. I to ona odbierała nagrody, gratulacje i kwiaty – za całe 50-lecie Estrady. A dyrektor Darek nawet nie został zaproszony na scenę filharmonii, siedział na widowni, w fotel wmurowany.
***************************************************************************************************************************************
Owa komedyjka to nie jest literatura moich marzeń i ambicji, ale uważam, że taka też jest potrzebna. Oto fragment tekstu z tylnej okładki:
Zapisałem tę naszą pospolitość, żeby nie dostać - według diagnozy Karola Irzykowskiego - "dostojnego bzika tragizmu". Może Tobie, Czytelniku, też się to uda?
***************************************************************************************************************************************
Liczące ponad 30 lat perypetie związane z wydaniem tej książeczki opisałem w dziale: "Poezja", na podstronie z niektórymi wierszami ze wspomnianego tomiku - kliknij tutaj.