Konkurenci, dłużnicy i wierzyciele
Osiadłszy w Polsce, Żydzi pielęgnowali swą religijną i kulturową odrębność, co było głównym powodem ich bardzo słabej asymilacji. Niebagatelne znaczenie miało jednak również to, że społeczeństwo, w obrębie którego się znaleźli, było stanowe, co zresztą stanowiło powszechną regułę w całej Europie. Przeniknięcie do którejkolwiek warstwy nie było zadaniem łatwym. Szlachta strzegła pilnie swych prerogatyw, których źródłem, oprócz rodowej tradycji i bojowych zasług, była przede wszystkim ziemia, której Żydzi nie posiadali. Chłopami, którym stopniowo co raz bliżej było do niewolników, zaradni i dumni ze swej biblijnej spuścizny potomkowie Mojżesza stawać się z pewnością nie chcieli. Rolnictwo nie było zresztą ich żywiołem – jeżeli już, to pasterstwo. Najbliżej było im do trudniącego się rzemiosłem i handlem mieszczaństwa, to jednak nie było skłonne łatwo oddawać pola obcym przybyszom.
Na tle rodzącej się i z biegiem czasu zaostrzającej się konkurencji zaczęło więc dochodzić do konfliktów. Żydzi być może nie sprostaliby posiadającym ugruntowaną pozycję mieszczanom, gdyby nie znajdowali oparcia w królu i szlachcie, dla których bardzo często stanowili finansowe zaplecze. Brać herbowa wykorzystywała ich także jako narzędzie do trzymania w ryzach dążącego do społecznej emancypacji mieszczaństwa. Posiadając samorząd, a więc zalążek instytucji o charakterze demokratycznym, było ono dla zachowawczej szlachty dużym zagrożeniem.
Jednym z pierwszych śladów ścierania się interesów chrześcijańskich i żydowskich mieszkańców Łukowa jest przywilej króla Aleksandra Jagiellończyka z 1505 r. dla cechu piekarzy. Zawierał on różne przepisy dotyczące przede wszystkim uprawnień członków tej grupy oraz zabezpieczał ich interesy przed konkurencją ze strony partaczy, ludności mieszkającej na podzamczu, a więc już poza granicami miasta, oraz Żydów. Mogli oni sprzedawać swe pieczywo jedynie w dni targowe, i to w miejscach do tego przeznaczonych. „W zamian za to zobowiązani byli do opłat na rzecz cechu w wysokości 1 szeląga za dzień targowy”.
Podobny w wymowie był przywilej króla Zygmunta II Augusta dla utworzonego w 1558 r. łukowskiego cechu kuśnierzy. Zastrzegał on, że
przekupniowie, tak Żydzi jako i insi, nie mają towaru kosmatego przedawać kawalcami ani na łokieć krom jarmarku, a kto w jarmark targuje, cechowy po 2 grosze a nie cechowy, tak Żyd i inszy, po 6 groszy od skóry dawać powinien do cechu kuśnierzów łukowskich.
Pod koniec XVI w. stosunki między mieszczanami i Żydami musiały stać się bardzo napięte, skoro rajcy łukowscy uchwalili wilkierz (ustawę miejską), zatwierdzony przez króla Zygmunta III Wazę w dn. 16 marca 1589 r., na mocy którego chrześcijanom mieszkającym w Łukowie zabroniono sprzedawać, darowywać lub wydzierżawiać Żydom ziemię i domy. Kto by się dopuścił takiego czynu, podlegał karze 100 grzywien i wydalenia z miasta. Takie same konsekwencje groziły Żydom, którzy by weszli w posiadanie gruntów i budynków. Władzom miejskim i ziemskim oraz jakimkolwiek urzędom królewskim zakazano przyjmowania, czyli legalizowania takich transakcji. Zabroniono też wówczas Żydom handlowania na rynku miejskim w niedziele i święta.
Ostre w swej wymowie zapisy wilkierza nie zostały, przynajmniej w całej rozciągłości, wprowadzone w życie, bowiem żydowska społeczność w Łukowie umacniała się dalej, o czym świadczy jej, omawiany wcześniej, dynamiczny rozwój demograficzny. Niemniej jednak trwała ciągle cicha wojna podjazdowa między chrześcijanami i starozakonnymi, której podłoże stanowiły kwestie gospodarcze. I tak np. w 1646 r. wspólny cech rzemieślników łukowskich wystarał się o przywilej nadany przez króla Władysława IV Wazę, w którym zastrzeżono, że Żydzi nie mogą, pod groźbą kary, przywozić do miasta i handlować obcymi wyrobami. Takie zapisy na niewiele się jednak zdawały. W lustracji Łukowa z 1654 r. czytamy np., że kuśnierze cechowi skarżyli się „na Żydy, że im wielkie przeszkody czynią, o czym i protestację produkowali na nich uczynioną”, czyli pokazali pisemny protest, jaki w tej sprawie wystosowali.
W niektórych dziedzinach, jak widać, Żydzi wchodzili w kompetencje mieszczan, w innych zaś sami byli posiadaczami specjalnych praw. Źródła wspominają np., że 5 maja 1646 r. król Władysław IV Waza wydał przywilej swobodnego handlu końmi m.in. dla łukowskiego Żyda Zelika Józwowicza. Zrównał go tym samym z chrześcijańskimi kupcami, co z pewnością tym ostatnim nie było na rękę.
W 1661 r. zjechali do Łukowa po raz kolejny królewscy lustratorzy. Wówczas to swoje zastrzeżenia do członków kahału zgłosili szewcy, którzy mieli im za złe, że wbrew przepisom cechowym uniemożliwiają im zarabianie na życie, bowiem nie tylko produkują i sprzedają własne wyroby, ale też pozbawiają ich surowca, skupując na targach i w okolicznych wsiach skóry. Z kolei cech kowali i innych rzemieślników, m.in. ślusarzy, rymarzy, mieczników, stelmachów, kołodziejów, sitarzy, paśników, bednarzy, nożowników, siodlarzy, stolarzy, kotlarzy, konwisarzy i czapników, przypomniał o wspomnianym wcześniej przywileju z 10 stycznia 1646 r., zabraniającym Żydom „skądinąd roboty nawozić” do miasta.
Konkurencja ze strony Żydów była tak silna, że w 1661 r. z licznego niegdyś cechu szewców zostało w Łukowie tylko sześciu przedstawicieli tego zawodu. Jeszcze gorzej wiodło się rzeźnikom. W owym roku lustratorzy odnotowali już tylko jednego cechowego katolika w tym fachu. W mięso i pochodzące zeń wyroby zaopatrywali mieszkańców miasta wyłącznie rzeźnicy żydowscy oraz z okolicznych wsi, zwani potocznie kijakami.
Na starozakonnych narzekali nie tylko mieszczanie, ale i duchowni. W 1654 r. proboszcz łukowski ubolewał, że „wraz z kupcami i cechami niektóremi, którym Żydzi handel odjęli, w kościele świece zgasły i zginęły”, co oznaczało, że środowisko chrześcijańskich rzemieślników tak zmalało i zubożało, że nie miał kto fundować świec do świątyni. Miejscowy proboszcz, ks. Andrzej Bzicki, poskarżył się na Żydów lustratorom królewskim również w 1661 r. Lamentował, iż w „pobliżu kościoła mieszkają i dlatego, że circumcirca opasali, kościół poświątnego przestronnego mieć nie może”.
O ile pretensje mieszczan wynikały z przesłanek gospodarczych i dawały się przez to rzeczowo uzasadnić, o tyle zarzuty kierowane pod adresem Żydów przez kler miały za podłoże raczej różnice światopoglądowe, a co za tym idzie przyjmowały charakter bardziej pryncypialny. Z punktu widzenia interesów bowiem z obecności w mieście starozakonnych księża odnosili raczej korzyści. Żydzi zobowiązani byli do pokaźnych świadczeń na rzecz duchowieństwa. Przykładem tego jest umowa, którą znajdujemy w aktach konsystorza łukowskiego z połowy XVII w., zawarta
między kapłanami łukowskimi, panem bakałarzem i młodzieńcami kościelnemi z jednej strony, a z Żydami łukowskimi z drugiej strony, co mają dać na każdy rok. Kapłanom: naprzód kolędy trzem wikariom na gody po złotych 2, korzenia 3 razy do roku; na gody, na Wielkanoc i na jarmark wielki, pieprzu funt, imbiru funt, kminu funt, rodzynków wielkich funt, rodzynków małych funt, szafranu łut, cynamonu łut, goździków łut, miasto kminu może dać kwiatu muszkatowego. To jednemu tak wiele, drugiemu i trzeciemu po tyleż jako i pierwszemu. Księdzu Kommendarzowi insuper pół funta pieprzu 3 razy, sztuczkę płótna na kołnierze na jarmark wielki, butów troje chłopcu, gałek muszkatowych 3. Panu bakałarzowi: naprzód na każdy kwartał po talaru twardym, na noże zł 2, na Wielkanoc korzenia także jako i kapłanom trzy razy, czwarty raz na s. Grzegorz na ordinarie. Kantorowi i młodzieńcom dwiema sukien trzy braklesowych z potrzebami, guzikami jedwabnymi i z sznurkiem jedwabnem, tak jednak żeby kieru nie wychodziło na podszewkę tylko łokci 10 a ostatek płótnem. W to się wtrącają ich kolędy, chrzciny, wesela i kozubalce. Organiście według zwyczaju powinni dać butów troje; korzeni na ćwierci, 3 razy jako i kapłanom, droższego korzenia po ćwierci łuta. Co wszystko powinni dać na każdy rok według starodawnego zwyczaju.
Świadczenia na rzecz duchownych nie były jedynymi, które nakładano na Żydów. Wnosili oni też opłaty od prowadzonego handlu i działalności rzemieślniczej, które pobierał przedstawiciel króla, czyli starosta. W lustracji z 1661 r. czytamy: „Płacili ci Żydzi czynsz przedtym ogółem JMP staroście po f. 100. Teraz, że się ich upleniło, bo ich pod 1000 nieprzyjaciel wyciął, nie dają jeno f. 80”. Połowę tej kwoty dawali rzeźnicy, uiszczając ją w naturze, czyli dostarczając dziesięć kamieni łoju, każdy wartości czterech florenów.
Do bieżących ciężarów dochodziły także od czasu do czasu podatki specjalne. Np. 11 września 1648 r., w związku z powstaniem na Ukrainie, sejmik lubelski nakazał szlachcie łukowskiej zaopatrzyć się w broń i amunicję. Koszty tej operacji mieli ponieść wyłącznie Żydzi. Starozakonni z Łukowa „zostali zobowiązani do dostarczenia z każdego domu drewnianego po jednym funcie prochu i po dwa funty ołowiu. Natomiast z kamienic murowanych, zamieszkiwanych przez większą ilość osób, mieli oni dostarczyć po trzy funty prochu i po sześć funtów ołowiu. Nałożenie tego dość uciążliwego podatku na ludność narodowości żydowskiej tłumaczyła szlachta tym, że niebezpieczeństwo kozackie również «i Żydów premit»”.
Takim podatkiem specjalnym było też pogłówne, uchwalane przez sejm przede wszystkim w celu sfinansowania wydatków związanych z działaniami wojennymi. Z wnioskami, aby objąć nim Żydów z terenu województwa lubelskiego, a więc i Łukowa, deputaci występowali niemal na każdym sejmie, przy czym w 1685 r. sejmik lubelski wystosował laudum, w którym literalnie wymienił Żydów z terenu Ziemi Łukowskiej. Od 1765 r. starozakonni musieli płacić podatek w wysokości 2 złp od każdej osoby, a nie tak jak wcześniej wpłacać ogólną, ustaloną dla danego kahału sumę.
Obciążenia związane z wojskiem wzrastały w okresach szczególnie niespokojnych, takich jak np. początek XVIII w. (wojna północna). Przeciągające przez Polskę rodzime i obce wojska nie tylko dokonywały zniszczeń, ale również domagały się hiberny, czyli utrzymania w czasie zimowego postoju. Do pokrycia związanych z nią kosztów zobowiązane zostały m.in. władze Łukowa i starostwa łukowskiego oraz mieszkający w mieście Żydzi. Te pierwsze nie wywiązały się z nakazu, natomiast starozakonni wpłacili 100 złp, ale była to tylko część świadczeń. W związku z tym Tomasz Szaniawski, wojski łukowski, i Andrzej Zarzycki, obaj deputaci do wybierania hiberny chorągwi pancernej kasztelana lubelskiego Adama Szaniawskiego, złożyli 21 lutego 1721 r. protest przeciwko staroście łukowskiemu Franciszkowi Nowosielskiemu, rajcom łukowskim oraz starszym synagogi – Gerszonowi, Herszkowi i Litmanowi.
Dostarczanie bądź opłacanie hiberny było dla zubożałego społeczeństwa wysiłkiem bardzo trudnym do udźwignięcia. Trudno się więc dziwić, że się przeciwko temu obowiązkowi buntowało. Żydzi łukowscy też z czasem przestali się z niego wywiązywać, tak jak np. w 1726 r., kiedy to zalegali wobec chorągwi pancernej starosty sochaczewskiego Szaniawskiego, i to pomimo pisemnej zgody na ten podatek, podpisanej 25 maja 1725 r. Przeciwko starszym i całej gminie starozakonnej zaprotestował 24 lipca 1726 r. Stanisław Zbysław, towarzysz wspomnianej chorągwi.
Duże ciężary finansowe zostały nałożone na Żydów łukowskich w czasie insurekcji kościuszkowskiej, z którą notabene sympatyzowali, jako że Naczelnik przyrzekł im wolność, równość i lepsze traktowanie. Starozakonni musieli dostarczać rekrutów lub wykupywać się ze służby (50 zł za osobę), a także szyć dla armii koszule (bądź płacić po 3 zł za każdą należną sztukę), inne ubrania oraz buty. Oprócz tego zobowiązani zostali do zapłacenia podatku specjalnego w wysokości 63546 zł. Była to suma ogromna, zważywszy na fakt, iż w Łukowie i okolicy było wówczas 1372 Żydów. Jakby tego było mało, ludność starozakonna była często szykanowana przez wojska powstańcze. Szczególnie złą sławą w tym względzie okrył się pułkownik Trzciński, dowódca szwadronu milicji konnej lubelskiej, który codziennie zarządzał kontrybucje, doprowadzając Żydów do zupełnej ruiny.
Nakładanie podatków, choćby i uciążliwych, było działaniem zgodnym z prawem, w którym nie można się doszukiwać szczególnej formy dyskryminacji ludności żydowskiej. Źródła pokazują jednak, że starozakonni byli często zmuszani do nienależnych świadczeń finansowych, i to przez przedstawicieli władz niższego szczebla. Szukali wtedy pomocy u króla.
W szykanowaniu Żydów szczególnie celował starosta łukowski Bartłomiej Kazanowski. Żądał od nich świadczeń nieprzewidzianych w nadanych im przez króla przywilejach, w tym od warzenia piwa i palenia gorzałki, zmuszał do płacenia siłą, a szczególnie opornych osadzał w areszcie. Łukowski kahał oszacował swoje straty z tego tytułu na 6000 złp i zwrócił się po pomoc do sądu królewskiego. 27 czerwca 1650 r. król Jan Kazimierz wydał korzystny dla gminy wyrok, w którym „podtrzymywał wszystkie dotychczasowe prawa i przywileje Żydów łukowskich, znosił jurysdykcję starościńską nad nimi i kasował wydane wcześniej dekrety urzędu starościńskiego wobec nich. Przyznał staroście prawo do 150 ćwierci słodu od każdego waru piwnego, do trzech śledzi od każdej sprzedanej beczki śledzi i dwu ryb od każdej beczki innych ryb, uwalniał Żydów od opłaty zwanej łopatkowym (którą płacili sprzedawcy chrześcijańscy), ponieważ zawarli w tej sprawie odpowiednią ugodę z miastem, podtrzymywał natomiast obowiązek płacenia staroście 150 złp rocznie od rzezi i 100 złp od placów i domostw. Od innych opłat Żydzi zostali ponownie uwolnieni”.
Starosta, jak się zdaje, nie przejął się zbytnio wyrokiem królewskim, bowiem dalej nastawał na Żydów. Żądał od nich płacenia czopowego, czyli podatku od wyrobu i szynkowania alkoholu, choć w związku z pożarem Łukowa, do którego doszło w czasie wojny polsko-kozackiej, starozakonni zostali przez monarchę uwolnieni od wszelkich obciążeń skarbowych. Gdy nie uiszczali narzuconych przez Kazanowskiego opłat, ten uwięził kilka osób oraz zabrał im różne rzeczy. Starozakonni poskarżyli się królowi Janowi Kazimierzowi, który 17 stycznia 1651 r. wydał skierowany do starosty uniwersał. Skarcił w nim swego urzędnika oraz nakazał mu „uwolnić Żydów osadzonych w areszcie, zwrócić im zabrane «fanty» i zachowywać przyznane im prawa”. Niedługo potem, 3 maja 1651 r., monarcha wystosował list żelazny, w którym przyznaną wcześniej libertację podatkową dla łukowskich starozakonnych przedłużył na kolejnych sześć miesięcy.
Osiem lat później, 29 maja 1659 r., król znów musiał stawać w obronie łukowskich Żydów, tym razem wykorzystywanych przez urząd miejski, który zmuszał ich do płacenia aż połowy składek na utrzymanie wojska. Jan Kazimierz zabronił tego procederu i nakazał magistratowi sprawiedliwe naliczanie owych danin, licząc od każdego domu żydowskiego, w tym również znajdującego się na Podzamczu, tak jak od pozostałych mieszczan. Przy okazji zaznaczył, „żeby ich nowemi i do upodobania swego wymyślnemi podatkami nie oprymowali, ale ich cale przy dawnych zwyczajach zachowali”.
Owo lekceważenie żydowskich przywilejów musiało być wówczas powszechną praktyką, skoro, by temu przeciwdziałać, uchwalono prawo zabraniające „jakiemukolwiek urzędowi pod karą 200 grzywien pobierania nienależnych opłat od Żydów”. Nawet jednak tak wysoka sankcja nie odstraszyła żądnych zysku mieszczan z Kocka, Serokomli, Adamowa i Miechowa, którzy od Szmujły, Abramowicza, Chaimkowicza i Zelikowicza, Żydów łukowskich wiozących 16 czerwca 1669 r. sól na jarmark do Radzynia, pobrali po 1 złp cła. Przeciwko temu zaprotestował i zapowiedział złożenie pozwu Jan Gnatowski, kustosz generalny żup wielickich i bocheńskich.
Za Żydami wstawił się też Jan Nowosielski, starosta łukowski, który, jak widać, był zaprzeczeniem swego poprzednika Kazanowskiego. Co ciekawe, bronił on starozakonnych przed ich własnymi przełożonymi. 8 stycznia 1700 r., „w związku z nakładaniem na Żydów z Łukowa nadmiernych obciążeń kontrybucyjnych, choć samo miasto zostało niedawno spustoszone i dotknięte pożarem”, pozwał on do trybunału koronnego w Lublinie „starszych ziemskich województwa lubelskiego: Sendera z Opola, marszałka ziemskiego Marka z Bełżyc, Wigdora z Kraśnika i Irsza z Zamościa”. Starosta zarzucił też starszym, że „nie respektują (…) prawa o ulgach dla mieszkańców zgorzałych miast oraz reskryptu podskarbiego koronnego w tej sprawie”.
Z kolei Kazimierz Ostrołęcki, prezydent Łukowa z czasów wojny polsko-rosyjskiej i Konfederacji Targowickiej 1792 r., ulżył Żydom i mieszczanom, bowiem nałożonymi tylko na te dwie grupy mieszkańców kontrybucjami, przeznaczonymi dla generała Lewanidowa, obciążył także miejscowe duchowieństwo. Za ten czyn zarząd miasta otrzymał od konfederatów groźne ostrzeżenie, którego się jednak nie przestraszył i rozłożył uciążliwą daninę „sprawiedliwie na pijarów, probostwo szpitalne i konwikt Szaniawskich”.
Różnego rodzaju świadczenia, których się domagano od Żydów, były na tyle uciążliwe, że starozakonni uchylali się czasami od ich regulowania. Np. 28 września 1666 r. sejmik lubelski uchwalił laudum, w którym czytamy:
Doszła nas querela od egzekutora ziemi łukowskiej, iż Żydzi łukowscy szosu [czyli podatku od majątku] uchwałą publiczną naznaczonego wydawać nie chcą, tedy upraszamy wielmożnego JM Pana starostę łukowskiego [Kazimierza Widlicę Domaszewskiego] i urzędu JMci także Pana podwojewodziego łukowskiego, żeby w to wejrzeli i do egzekucji przywiedli.
W sprawach takich prawda leżała często po środku, zdarzało się więc, że oskarżenia okazywały się bezpodstawne, tak jak np. w przypadku Żyda Chyla Jakubowicza, arendarza czopowego w Łukowie, którego poborca podatkowy Jan Poniatowski oskarżył o to, że nie rozliczył ściągniętych należności w kwocie 400 złp. Z zarzutu tego oczyścił go sąd kapturowy województwa lubelskiego, który 17 sierpnia 1648 r. wydał dekret stwierdzający, że Chyl Jakubowicz, na wniosek podsędka lubelskiego Remigiana Kiełczewskiego, przekazał zebrany podatek (525 złp) Janowi Bartłomiejowi Kazanowskiemu, staroście łukowskiemu i rotmistrzowi wojewódzkiemu.
Inny żydowski poborca, Joel, okazał się jednak defraudatorem. Przywłaszczył sobie pieniądze pochodzące z podatku zwanego furmanką, który wybierał w Łukowie od 1644 r. Zgodnie z zawartym kontraktem miał je przekazać Janowi Iżyckiemu, miecznikowi lubelskiemu, ale tego nie uczynił. Został więc dekretem urzędu grodzkiego lubelskiego z 22 maja 1648 r. skazany na infamię i ścięcie.
Wzmiankowany wyżej poborca był zwykłym przestępcą, jakich nie brak w każdej społeczności. Dokumenty wspominają też o innych mu podobnych. Np. w 1635 r. niejaki Józwa, Żyd z Łukowa, pomagał w matactwach dotyczących czopowego Lejzorowi Lejzorowiczowi, arendarzowi dochodów propinacyjnych (tj. pochodzących z produkcji i wyszynku alkoholu) z Radzynia.
Charakter malwersacji miało też zatrzymanie przez kahał łukowski 6000 złp, które dostarczył niejaki Lewko, otrzymawszy je wcześniej w Radomiu od pisarza ziemskiego sandomierskiego Karola Kazimierza Wąsowicza. Nie wiemy, na co były przeznaczone te pieniądze, jednak pretensje wobec nich wysuwał Aleksander Dunin Goździkowski. Wystarał się on nawet o wydane przez trybunał lubelski dekrety infamii, które sprawiły, że 24 października 1686 r. starozakonni Abram, Majer, Marek i Aron (arendarz z Celin) oddali całą kwotę. Wówczas to Goździkowski skwitował ich oraz całą gminę łukowską i anulował wyroki.
Z kolei Żydzi Abram i Mejer, arendarze prowentów browarnych w Łukowie oraz całego starostwa łukowskiego, czyli dzierżawcy monopolu na sprzedaż piwa oraz dochodów należnych staroście, powinni byli rozliczyć się z piastującym ten urząd Andrzejem Drohojowskim. Nie zdążyli oddać pieniędzy (9000 złp), gdyż starosta zmarł. O należność upomnieli się jednak jego spadkobiercy – Teofila Skultecka, wdowa po Mikołaju, Katarzyna Charzyńska, Helena Petrykowska i inni. 25 czerwca 1693 r. złożyli w tej sprawie pozew do trybunału koronnego w Lublinie. Wystąpili też przeciwko seniorom łukowskiego kahału – Markowi, Nosonowi, Józefowi, Nochymowi i Izraelowi, którzy byli winni Drohojowskiemu 1500 złp.
W bezprawnych albo balansujących na granicy prawa działaniach niektórych Żydów wspierali często możni protektorzy. I tak np. 27 września 1719 r. Józef Kaniugowski, dowódca oddziału wojskowego, złożył skargę na Gierszona, łukowskiego karczmarza, oraz Kazimierza Paprockiego, burgrabiego grodzkiego. Kaniugowski, przejeżdżając z dwustoma żołnierzami przez miasto w dniu jarmarku, zatrzymał się gospodzie Gierszona i zapłacił za nocleg 35 talarów. Rano spostrzegł, że został okradziony. Zginęły mu pieniądze i sprzęt wojskowy. Część z tych rzeczy znalazł u szynkarza, ale ten nie chciał mu ich zwrócić. Poszedł więc na skargę do burgrabiego, jednak urzędnik ów nie chciał wszcząć przeciwko Żydowi postępowania sądowego.
Kolejny Gierszon, noszący nazwisko Szymszonowicz, był natomiast naczelnym arendarzem starostwa łukowskiego. Przez niejakiego Stanisława Łupińskiego nazwany został w proteście z 6 lutego 1719 r. „sprawcą wszystkiego zła”. O co poszło? Otóż starosta łukowski Franciszek Nowosielski pożyczył od Łupińskiego pieniądze. W zamian za nie oddał mu na trzy lata dochody z dóbr Cieszkowizna. Nie wystarczyło to jednak na spłacenie długu i wyrokiem trybunalskim z 1718 r. wierzyciel otrzymał również prowenty z Łukowa. Sprzeciwili się temu jednak Jan Łobeski, ekonom starostwa łukowskiego, oraz Gierszon Szymszonowicz. Wysłali oni do Cieszkowizy 300 dragonów, którzy poturbowali Łupińskiego i wymierzyli mu trzysta plag.
Na starostę Franciszka Nowosielskiego oraz Żydów łukowskich – Ajzyka, Michałka, Trzeciaka, Uzela, Natę, Ozjasza, Gierszona i innych – skarżył się także niejaki Jan Zieliński. Jemu sąd również przyznał prowenty w Łukowie, lecz korzystanie z nich utrudniały mu wspomniane wyżej osoby.
Pod koniec XVIII w. Żydzi tak się spoufalili ze starostami, że mieszczanie zanieśli na nich skargę do króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W piśmie z 25 maja 1792 roku, podpisanym przez plenipotenta miasta, Jana Prądzyńskiego, czytamy m.in.:
na większe pognębienia obywatelskie Żydów do miasta naprowadziwszy, na gruntach i placach właściwych miejskim poosadzawszy, wszelkiego rodzaju handlów i rzemiosł pozwolił i do użytku propinacji z oczywistą krzywdą obywateli miasta Łukowa przypuścili, przez co obywateli do ubóstwa a miasto do największej ruiny przyprowadzili.
Mieszczanie lamentowali więc z tego powodu, że starostowie pozwalali starozakonnym osiedlać się w znajdujących się już poza granicami grodu jurydykach, czyli samodzielnych, niepodlegających władzy burmistrzów i rajców ekonomiach, takich jak np. Cieszkowizna. Mogli oni tam zajmować się rzemiosłem oraz produkcją i wyszynkiem alkoholu, z której to działalności starostowie czerpali duże zyski, na szkodę zrzeszonych w cechach mieszczan.
We współpracy Żydów ze starostami było czasami tyle dobrej woli, co konieczności. Ci ostatni z konkurencji z mieszczanami przy pomocy starozakonnych uczynili sobie niewysychające źródło dochodów i bywało, że wręcz zmuszali Żydów do robienia wspólnych interesów. Przykładem tego może być sprawa z 1776 r., kiedy to kilku starozakonnych zostało uwięzionych i pobitych przez niejakiego Mysłowskiego, namiestnika starosty łukowskiego Sebastiana Dłuskiego, za to, że nie chcieli dalej dzierżawić propinacji. Poszkodowani poskarżyli się na krewkiego urzędnika królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, który 23 grudnia tegoż roku wydał im specjalny glejt:
Przełożono Nam jest imieniem niewiernych Uziela Berkowicza, Dawida Tewlowicza, Moszka Matysowicza, Chaima Jozwowicza, Pinchesa Jozwowicza, Jakuba Hajzykowicza, Szmola Chaimowicza miasta Naszego Łukowa mieszkańców, tudzież Jakuba Helowicza i Chaima Abrahamowicza z niemi spokrewnionych, iż oni obowiązkom kontraktu, który na arendę propinacyi od urodzonego Sebastiana Dłuskiego starosty Naszego łukowskiego sobie nadany mieli, zadosyćuczyniwszy, gdy na czas dalszy do wzięcia nowego kontraktu przymuszeni byli, a przez manifest odstąpienie od dalszej arendy przed aktami grodu warszawskiego oświadczyli i o tym odstąpieniu urodzonemu staroście łukowskiemu donieśli, najprzód z domów własnych z rozkazu urodzonych Mysłowskiego namiestnika starościńskiego pojmani, przez niemały czas więzieni, a potym wśrzód miasta Łukowa Mosko Matysowicz i Szmol Chaimowicz rózgami bici zostali, jako o tym wizyja ran onymże zadanych przed aktami grodu warszawskiego dnia 17 miesiąca i roku bieżących [17 XII 1776] zeznana zaświadcza.
Dla tych więc krzywd i wiolencyj sobie uczynionych, chcąc sprawę tak urodzonemu staroście łukowskiemu, jako i namiestnikowi jego rozpocząć i poprzeć, że na osobach, zdrowiu i fortunach nie są bezpieczni, suplikowano nam jest imieniem onychże, abyśmy ich w protekcyją Naszą królewską wziąć i glejt od mocy i gwałtu pomienionego urodzonego starosty Naszego łukowskiego i namiestników jego dać raczyli. Do której supliki jako słusznej i sprawiedliwej łaskawie skłoniwszy się, tychże niewiernych wyżej wyrażonych Żydów w protekcyją Naszą królewską bierzemy i glejt Nasz (…) dajemy. Pod którym to glejtem i protekcyją Naszą królewską pomienieni niewierni Żydzi w domach swych, mieście, starostwie łukowskim i wszędzie w Królestwie Naszym bezpiecznie mieszkać, zostawać i wszelkie sprawy swoje odprawiać, tudzież sprawę o krzywdy i wiolencyje sobie uczynione w sądzie przyzwoitym popierać będą mogli, bez żadnego obawiania się. Tak jednak iżby oni sami spokojnie zachowali się i tego glejtu Naszego na złe nie używali i do wiadomości urodzonego starosty Naszego łukowskiego i tych, których się obawiają, onże donieśli. Co do wiadomości […] osobliwie urodzonych starostów bliskich miejsc i ich urzędów donosząc, rozkazujemy, aby ten list glejt Nasz do akt swych grodzkich na każdą rekwizycyją przyjęli, publikować kazali, sami go nienaruszenie zachowali i, aby od wszystkich zachowany był, przestrzegali.
Starosta Dłuski oprócz tego, że wykorzystywał starozakonnych do robienia interesów, nawet wbrew ich woli, nastawał także na ich własność, a dokładnie rzecz biorąc zakończył na ich niekorzyść trwający od trzech wieków spór o grunt między Krzną, ul. Lubelską (obecną ul. Wyszyńskiego) i Cieszkowizną. „Żydzi, opierając się na fakcie, iż na placu tym byli wieszani za różne przewinienia ich współwyznawcy, domagali się uznania go za ich własność”. Starosty to nie przekonało i oddalił ich roszczenia.
Z ludnością żydowską procesowali się także „proboszczowie łukowscy o płacenie zaległych czynszów za dzierżawione place kościelne. Zaległości z tego tytułu dosięgły kilku tysięcy złotych. Jeden z proboszczów, ks. Boratyński, zdołał w końcu uzyskać wyrok, przyznający mu słuszność i zezwalający na zamknięcie Żydom szkoły i kierkutu, ażeby zmusić ich przez to do zapłacenia należności. Jeszcze do r. 1864 opłacali Żydzi daninę proboszczom łukowskim za użytkowanie własnością kościelną, lecz ukazem carskim z r. 1866 zostali zwolnieni od tego obowiązku i uznani za właścicieli zajmowanych przestrzeni”.
Chrześcijanie i Żydzi nie tylko ze sobą konkurowali, nastawali na siebie, podbierali sobie wiernych bądź współdziałali, ale też pożyczali sobie pieniądze. Otrzymane kwoty zwracali, bądź się z tym ociągali i wtedy musiał ich ponaglać wymiar sprawiedliwości.
Np. 8 lipca 1670 r. niejaki Krzysztof Jezierski pożyczył Żydom łukowskim 1500 złp. Skrypt dłużny podpisali seniorzy gminy – Majer Gierszonowicz, Irsz Gierszonowicz i Irszek Wulfowicz. Jakiś czas później wierzyciel zmarł. Prawa do długu przejął jego brat Wojciech, podwojewodzi oświęcimsko-zatorski. Jako że nie mieszkał w Łukowie, a co za tym idzie trudno mu było zabiegać o zwrot pieniędzy, 9 lipca 1694 r. zapisał je, wraz z 250 złp odsetek, Franciszkowi Karolowi Tokarzewskiemu, pisarzowi grodzkiemu łukowskiemu.
Formą pożyczki było też przyjęcie przez Żydów łukowskich zapisu na rzecz szpitala przy kościele św. Ducha, który ustanowił drugi brat wspomnianego Krzysztofa Jezierskiego, sędzia Ziemi Łukowskiej Jan Dominik Jezierski. Z kwoty, którą od niego otrzymali, starozakonni mieli co roku wypłacać przytułkowi 50 złp.
Pieniądze pożyczała Żydom także Zofia Strzyżowska. 2 lutego 1693 r. seniorzy łukowskiego kahału – Nisyn Szmujłowicz, Józef Jakubowicz oraz wymieniony wcześniej Irszek Wulfowicz (vel Wolfowicz), a także syndyk Boruch Mendlowicz, podpisali jej skrypt dłużny na 500 złp.
Wierzycielem był również Tomasz Szaniawski, regent ziemski łukowski, który pożyczył w 1698 r. 2000 złp oraz rok później 1000 złp seniorom synagogi w Łukowie: wzmiankowanym już Nisynowi Szmujłowiczowi i Józefowi Jakubowiczowi oraz Moszce Wulfowiczowi i Markowi Markowiczowi. Spłacili oni zaciągnięty dług w 1703 r.
Ze zwrotem pieniędzy nie śpieszyli się natomiast Szloma Gierszon, Jankiel Nachymowicz i inni Żydzi łukowscy, którzy zaciągnęli pożyczkę, zabezpieczoną na miejscowej synagodze, u Piotra Cielemęckiego, komornika ziemskiego łukowskiego. Wierzyciel zmarł, ale o należne mu pieniądze upomniał się w 1718 r. jego syn Józef. Mając korzystny dla siebie werdykt lubelskiego trybunału koronnego, zjawił się on 1 maja 1719 r. u dłużników, jednak „próba ogłoszenia wyroku zarówno w domu Gierszona jak i Jankiela nie powiodła się na skutek odmowy ujawnienia przez nich swoich imion i sprawa została odesłana ponownie do trybunału”.
Podobny finał miała sprawa długu zaciągniętego przez łukowskiego Żyda Marka Józefowicza oraz pozostałych starszych ziemstwa lubelskiego. Pożyczyli oni 2000 złp od Włodzimierza Deszkowskiego. Gdy nie zwrócili na czas pieniędzy, wierzyciel uzyskał dla nich 6 grudnia 1693 r. karę wieczystej banicji. W połowie 1695 r. próbował ściągnąć dług, ale gdy stawił się w Łukowie i chciał ogłosić akt egzekucji, tamtejsi Żydzi sprzeciwili się temu, twierdząc, że obciąża on owego Marka Józefowicza, a nie cały kahał. W związku z powyższym sprawa wróciła do trybunału.
Również Żydzi byli często oszukanymi wierzycielami. I tak np. swego czasu łukowscy starozakonni pożyczyli tysiąc złotych Stanisławowi Zielińskiemu. Człowiek ten zmarł, a jego żona Katarzyna, która zdążyła ponownie wyjść za mąż za Jana Krasnodębskiego, owdowieć i wziąć sobie za męża niejakiego Borkowskiego, nie kwapiła się ze spłatą długu. Starsi synagogi udali się po sprawiedliwość do trybunału lubelskiego, który wydał korzystny dla nich werdykt, ogłoszony 9 lutego 1726 r. przed łukowską bóżnicą. Pieniędzy nie udało się im jednak odzyskać i 3 sierpnia tegoż roku sprawa ponownie trafiła do sądu.
Opór ze strony Katarzyny Borkowskiej brał się zapewne stąd, że jej pierwszy mąż był nie tylko dłużnikiem, ale i wierzycielem łukowskich starozakonnych. Pożyczył on bowiem 1700 złp. Moszko Irszkowiczowi, Abramowi Moskowiczowi i Herszkowi Fajkowiczowi. Pieniędzy nie zdążył odzyskać i upomnieli się o nie dopiero jego spadkobiercy, czyli żona i dzieci. 16 września 1729 r. uzyskali oni akt egzekucji trybunału koronnego w Lublinie, która została przeprowadzona 30 czerwca 1730 r. w kamienicy Żyda łukowskiego Matysa. Do czasu otrzymania pieniędzy Katarzyna Borkowska zajęła kilka kramów i domostw żydowskich.
Czasami sprawy dłużne przybierały kształt zabawy w kotka i myszkę, tak jak w przypadku Zuzanny Mysłowskiej, wdowy po Adamie Grochowskim. Pożyczyła ona pieniądze starszym synagogi łukowskiej: wspomnianemu już wcześniej Markowi Markowiczowi, Nochymowi Aleksandrowiczowi, Ickowi Trzeciakowi, Litmanowi Ickowiczowi, Szymszynowi Slomowiczowi, znanemu już nam Gierszonowi Szymszynowiczowi i Bronce, wdowie po Gierszu. Nie mogąc doczekać się zwrotu kwoty wraz z prowizją (3750 złp), udała się do lubelskiego trybunału koronnego i 14 maja 1720 r. uzyskała korzystny dla siebie wyrok. Osiem dni później zjawiła się z komornikiem przed bóżnicą, ale sprawa została załagodzona, gdyż syndyk synagogi łukowskiej, Lewek Rachmilowicz, obiecał wierzycielce, że pieniądze zostaną jej oddane. Tak się jednak nie stało, więc 20 czerwca Zuzanna Mysłowska uzyskała kolejny wyrok trybunału i przyjechała z nim 3 lipca do Łukowa, aby wejść w posiadanie bóżnicy, która stanowiła zastaw. I znowu Lewek Rachmilowicz zapewnił ją, że otrzyma swe pieniądze. I znowu wierzycielka odstąpiła od egzekucji. Jak się ta sprawa zakończyła ostatecznie – nie wiadomo.
„Dziennik Urzędowy Guberni Podlaskiej”,
nr 14, 25 marca/6 kwietnia 1839 r.
(Polona)
„Gazeta Warszawska”, nr 137, 25 maja 1839 r.
(Polona)
Powyższe przykłady pokazują, że na styku dwóch społeczności Łukowa, chrześcijańskiej i żydowskiej, stale dochodziło do różnych napięć o podłożu gospodarczo-finansowym. Mieszczanie skarżyli się na nierespektującą posiadane przez nich prawa konkurencję ze strony starozakonnych, ci zaś, mimo posiadanych przywilejów, byli często wykorzystywani przez urzędy. Przedstawiciele obu środowisk bywali zarówno ofiarami jak też i sami wchodzili w konflikt z prawem, nierzadko za aprobatą miejscowych dygnitarzy. Spierali się też o zwrot pożyczonych pieniędzy, przy czym to Żydzi, wbrew obiegowym opiniom, częściej byli dłużnikami, co świadczy o tym, że nie tworzyli zamożnej warstwy. Bywało, że razem ze swymi polskimi sąsiadami po prostu klepali biedę. Np. piastujący w pierwszej połowie XIX w. urząd burmistrza Łukowa Ignacy Igrasiewicz tak pisał o mieszkańcach swego miasta:
w całym mieście kilkunastu tylko osiadłych katolików i tyleż Żydów, którym na potrzeby do życia wystarcza, znajduje się, (…) w tym mieście, tak między katolikami, jako też i między Żydami, wielkie panuje ubóstwo.
Owe trudności dotykające obu stron w pewnym sensie zapewniały swego rodzaju równowagę, zapobiegającą poważniejszym konfliktom na tle narodowościowym czy wyznaniowym.
Egzamin z lojalności
Różnice kulturowe i religijne, jakie dzieliły polskich i żydowskich obywateli Rzeczypospolitej, oraz współzawodnictwo na polu gospodarczym były czymś naturalnym i nie miały, a w każdym razie w odczuciu społecznym nie powinny były mieć przełożenia na stosunek do państwa, w którym żyły obie nacje, a później, gdy go zabrakło, do „sprawy narodowej”. Ów stosunek mógł być tylko pozytywny, a „sprawa” wspólna. Dlatego też przy każdej nadarzającej się okazji dziejowej Żydzi zdawali egzamin z lojalności wobec kraju, który ich przed wiekami przygarnął. Mieli o tyle trudniejsze zadanie, że jakikolwiek przejaw indywidualnej obstrukcji czy zdrady zapisywany był na konto całej społeczności.
Jak już była mowa, Żydzi łukowscy wielokrotnie ponosili ciężary związane z obroną kraju, trudno jednak na tej podstawie wnioskować, jaki był ich stosunek do tego patriotycznego obowiązku. Pierwszym ważniejszym sprawdzianem, o którym można cokolwiek powiedzieć, było dopiero Powstanie Styczniowe. Józef Tomczyk pisze, że dokumenty z tego okresu niektórym starozakonnym z Łukowa i okolic „wystawiają niezbyt dobrą opinię”. Podaje też kilka przykładów: „Szmul z Łukowa, dawniej zamieszkały w Gołowierzchach, poszukiwał razem z wojskiem rosyjskim przestępców politycznych. Wskazywał z nich te osoby, które nie chciały mu składać okupu. Spowodował on aresztowanie 11 uczestników powstania.
«W dniu wczorajszym – pisze 15 VI 1864 r. wójt gminy Jastrzębie – oddział kozaków pod komendą uradnika
naprowadzony przez dwudziestu Żydów z miasta Łukowa, wieczorem wpadł do wsi Jastrzębie Pluty» i zaczął kolejno karać mieszkańców biciem, tak mężczyzn jak i kobiety, a «szczególnie tych, których pomienieni Żydzi wskazywali»… Za co ich bito źródło nie podaje. Aresztowano 4 osoby.
Za szpiegostwo stałą pensję pobierał Szlemke Junksztejn, a jednorazowe nagrody otrzymali: Lejba Wulf (Wulfert), Zelman Liberson i Szmul Mordski.
(…)
Pod presją władz carskich Żydzi z Łukowa 20 I 1864 r. wystąpili do tronu z adresem wiernopoddańczym, w którym oświadczyli, że udziału w powstaniu nie brali. Prosili w nim również, by cesarz łaskawie wybaczył im opóźnienie w złożeniu adresu, «które z żadnego złego zamiaru nie pochodzi». Adres podpisało 250 osób. Był to jeden z pierwszych adresów wiernopoddańczych w guberni lubelskiej”.
W tym miejscu trzeba dodać, że przesłanie takiego pisma przez Żydów łukowskich nie było niczym nadzwyczajnym. Była to wówczas częsta praktyka, którą pod przymusem stosowały różne środowiska i warstwy społeczne. W owym 1864 r. wiernopoddańczy adres do cara wystosowali również obywatele ziemscy powiatu łukowskiego.
„Przejawy zdrady i szpiegostwa tępili żandarmi narodowi, nazywani przez władze carskie «żandarmami wieszatielami». (…) Ślepo i niezwłocznie wykonywali rozkazy swoich przełożonych. Bez miłosierdzia zwalczali prawdziwą a czasem i domniemaną zbrodnię. (…) Najczęściej na gałęzi przydrożnego lub leśnego drzewa kończyła się wówczas przestępcza działalność niektórych ludzi. (…) Wśród pozbawionych życia były i niewinne osoby. Do takich niewątpliwie należało dwóch bogatych Żydów z Łukowa, powieszonych w lesie pod Zarzecem z rozkazu Stanisława Mierzejewskiego, który bez żadnych podstaw oskarżył ich o szpiegostwo i skazał na śmierć, a następnie zabrał im pieniądze”.
Z faktu, że wśród Żydów łukowskich znaleźli się tacy, którzy współpracowali z Rosjanami, nie można wysnuwać daleko idących wniosków, bowiem wśród Polaków również nie brakowało kolaborantów, o czym cytowany wyżej Józef Tomczyk także obszernie pisze. Badacz ten stwierdza zresztą: „Ogół Żydów był dość przychylnie ustosunkowany do powstania (…). Należy przypuszczać, że podobnie, jak i w innych stronach Podlasia, tak i tu w powiecie łukowskim, niektórzy Żydzi dostarczali oddziałom powstańczym prochu. Trudnili się tym zwłaszcza szynkarze. Źródła rosyjskie i inne zdają się wskazywać, iż na omawianym terenie Żydzi za opłatą robili buty i szyli mundury dla powstańców oraz dostarczali im innego koniecznego ekwipunku. Oprócz tego płacili podatki nakładane na nich przez władze powstańcze”.
Mimo że udział łukowskich starozakonnych w ruchu zbrojnym był raczej pośredni i znikomy, to jednak „niektórzy Żydzi z Łukowa znaleźli się wśród walczących. Ksiądz Brzóska o jednym z nich, nie podając jego nazwiska, wyraża się bardzo pochlebnie. …«Na szczególniejszą zmiankę [sic!] – mówi on – zasługuje żołnierz Żyd, rodem z Łukowa, który na miejscu, gdzie złapany, został zabity batami, słowa nie powiedział, kto jest i z jakiej partii»…”.
Jak więc widać, żydowska społeczność Łukowa i okolic ów swoisty egzamin z lojalności wobec kraju, jakim było Powstanie Styczniowe, zdała. Nie brakowało wprawdzie wśród starozakonnych przypadków zdrady czy niechęci wobec walczących, jednak zdarzały się one także wśród pozostałych warstw społecznych. Poza tym ogół Żydów, mniej lub bardziej dobrowolnie i bezinteresownie, wspierał oddziały powstańcze, a niektórzy nawet do nich wstępowali.
Dość jednostronną i krytyczną opinię na ten temat, acz z zadziwiająco wyrozumiałą pointą, zawarł w swej książce Jan Stanisław Majewski. Napisał on, iż Żydzi łukowscy „okazali (…) zupełną obojętność dla naszych krwawych zmagań z przemocą, a nawet manifestowali przyjaźń z władzami rosyjskiemi. Uwypukliło się to w czasie powstania styczniowego, gdy za udział w powstaniu nakładali Moskale na Łuków kontrybucje. Żydzi nietylko nie okazali wtedy powstańcom żadnego poparcia, lecz, w celu uchylenia się od płacenia kontrybucji, przedłożyli carowi hołdowniczy adres, w którym odżegnywali się jednocześnie od wszelkiego współudziału z powstańcami. Nadesłane zaś przez władze rosyjskie podziękowanie za okazanie tych wiernopoddańczych uczuć – jak donieśli następnie łuk. naczelnikowi powiatu Naftul Mendelcwejg i Boruch Finkelsztejn – zostało odczytane publicznie wszystkim starozakonnym w Łukowie na zgromadzeniu w synagodze i szkole żydowskiej. Trzeba jednak przyznać bezstronnie, że takie zachowanie się Żydów wynikało nie z nienawiści do Polski i Polaków, a raczej z chęci zabezpieczenia sobie spokojnego bytu i uchronienia się przed uciskiem. Chociaż, poza tem, tak długie dzieje tego miasta nie wykazują ani jednego faktu oddania się dla sprawy polskiej, to jednakże z drugiej strony – brak jest też dowodów specjalnie wrogiego działania przeciwko polskości. Ogół żydostwa łukowskiego, poza wyjątkami wyraźnie zdeklarowanych, politycznych wrogów Polski, jest lojalnym w stosunku do Państwa Polskiego”.
Zatrzymane we wspomnieniach
Tragedia II wojny światowej nie tylko przyniosła całkowitą zagładę żydowskiej społeczności Łukowa i okolic, ale też unicestwiła pamięć o jej świecie. Nieliczni Żydzi, którzy przeżyli Holokaust, nie wrócili już do Łukowa, bądź zatrzymali się w nim jedynie na krótko w drodze do nowej Ziemi Obiecanej – Izraela, USA czy krajów Europy Zachodniej. Zabrali też ze sobą swe opowieści. W tej sytuacji każde wspomnienie o życiu łukowskich Żydów, które może przybliżyć współczesnym mieszkańcom miasta zapomnianą cząstkę jego historii, jest wyjątkowo cenne. Oto co opowiedział o sobie szewc Mojsze Sznejser (vel Moszek Sznajser):
Urodziłem się piątego marca 1920 roku w Łukowie. Mój ojciec nazywał się Dawid Josel. Był szewcem. Matka moja, Szajndla, z domu Sosnowiec. Miałem dwóch braci i jedną siostrę. Mój brat nazywał się Abram, a siostra nazywała się Chana. Ja byłem najstarszy, potem brat i siostra, różnica wieku była dwa lata. A jeszcze drugi brat to zmarł młodo, w latach trzydziestych jako dziecko – Icek się nazywał. Mieszkaliśmy w Łukowie na ulicy Piłsudskiego, koło kina, tam w mieszkaniu ojciec miał warsztat szewski.
Mojsze Sznejser (pierwszy od prawej) z bratem Abramem (drugi od prawej)
(Fot. Archiwum prywatne Mojszego Sznejsera)
Mojsze Sznejser (pierwszy od prawej) z bratem Abramem (stoi) oraz wujkami Chaimem i Symche
(Fot. Archiwum prywatne Mojszego Sznejsera)
Moja mama była bardzo ładna, pamiętam, że nosiła szajtel – perukę. I ona uczyła tańczyć biedne dziewczęta. Ja nie wiem, nie widziałem, ale ludzie mi opowiadali, że ona uczyła tańczyć. Nic z tego nie miała, swoje biedne koleżanki uczyła. To było w tamtych czasach, kiedy ja jeszcze nie istniałem. Ona była dziewczyną jeszcze. Potem ona nie mogła uczyć, bo miała rodzinę. I pomagała ojcu w pracy, on ją nauczył reperować kalosze i fleczki robić. Jemu było niedobrze na serce, jak ten klej śmierdział, więc ona sama reperowała buty. Oprócz tego prowadziła dom. Gotowała dobrze, oo! dobrze. Wszystko zrobiła, jak się należy. Najprzód ojciec pierwszy dostał. Musiał. Tak, umiała gotować i piec. Wszystko było koszerne.
W czwartek wszyscy chodzili do mykwy, najpierw kobiety, potem chłopy. Była bardzo duża synagoga i specjalne domy modlitwy. A kobiety wchodziły do synagogi osobnym wejściem, i stały tam, gdzie młodzież uczyła się cały tydzień. To było połączone z synagogą, były takie specjalne okienka otwarte, żeby kobiety modlitwy słyszały i powtarzały. Były jeszcze inne bóżnice, mniejsze. Chasydzi też mieli swoją modlitewnię. Była też jesziwa i besmederesz. Pamiętam też rabina, mieszkał nad rzeką, w mieszkaniu na piętrze. Nigdy tam nie byłem. Ale pamiętam, że ludzie go nie lubili. Bo udawał najmądrzejszego, chciał pokazać, że jest kimś, rządzić wszystkimi.
W sobotę nikt nie pracował. Nic nie wolno było robić, nawet wody ciepłej ugotować. Świece, jak się wypaliły, nie zapalało się ich już więcej. Jak ktoś miał światło elektryczne, to ktoś inny przychodził je zapalić. U nas była lampa naftowa i też, jak się już wypaliła, to nikt jej do soboty później nie zapalał. Na szabas, na sobotę, wszystko było przygotowane już w piątek. Mama przygotowywała czulent i zanosiła go do piekarzy, bo ich piec był ciepły przez cały piątek. Wstawiali wszystkie garnki, potem w sobotę otwierali piec i wszystko było gorące. Przynosili czulent do domu i wszyscy jedli. A jak ojciec zmarł, to było ciężko, mama na święto Pesach szła macę robić, żeby zarobić na życie. No i macę dostawała.
Ojciec mój zmarł, jak ja miałem niecałe 12 lat, w wieku lat 42. Pamiętam, że nie nosił brody, na głowie zaś miał czapkę, taką jak w wojsku rosyjskim. On w takim wojsku, jeszcze carskim, służył. To był dobry szewc, do niego sami Polacy chodzili. Warsztat był najpierw w podwórku, a potem od frontu, od ulicy. Ojciec nie był bardzo religijny, ale szabas był przestrzegany. A jak ojciec szedł do bóżnicy, to mnie brał ze sobą. Zawsze siedzieliśmy z lewej strony.
Pamiętam, że przed śmiercią ojciec poszedł do szpitala, chory był na serce. A mojej matce się przyśniło, że go położyła do ziemi. W tym czasie kolega do ojca przyszedł, dał mu trochę wódki wypić i ojciec zmarł w szpitalu. A potem ten jego kolega przyszedł do nas do domu, pamiętam, był taki korytarz zamknięty, to on otworzył te drzwi i zabrał kożuch ojca.
Święta pamiętam, Chanukę, Purim. Raz przebrałem brata na Purim, i on miał szablę, prawdziwą szablę, i poszliśmy do wujka, do brata ojca, do którego rzadko chodziliśmy. To musiało być już po śmierci ojca, bo wcześniej, jak mali byliśmy, to nie pamiętam, żebyśmy się przebierali. A na Pesach to mama wszystko sama robiła w domu, piekła chały, gotowała makaron. Talerze i garnki były na Pesach osobne, a jak nie było, to trzeba było je czyścić. U mnie teraz jeszcze są, tak jak w domu, osobne talerze.
W domu mówiono po żydowsku. Ale ja także umiałem po polsku. Do szkoły powszechnej chodziłem, ale tylko do czasu, aż mi ojciec zmarł, wtedy to koniec. Już nie mogłem się uczyć, bo trzeba było do pracy. A potem tylko na wieczorowe kursy. Ale pamiętam w szkole powszechnej nauczycielkę, panią Cetnarską, ona uczyła polskiego, rachunków, wszystkiego. A była inna szkoła powszechna, to sami Żydzi tam chodzili, a nauczyciele polscy byli. Tam też chodziłem na religię. Raz w tygodniu tam religia żydowska była. Chodziłem jeszcze do chajderu, a potem do Talmud Tojre. Uczyliśmy się po hebrajsku. Uczyliśmy się modlić i tłumaczyć na hebrajski. Uczył nas Josel piekarz, a potem Awrum Żyto, on przyjechał z Izraela [z Palestyny] i uczył nas hebrajskiego. Chajder, pamiętam, był prywatny, w domu starego Nissenbauma, u którego myśmy się uczyli. Talmud Tojre była w dużym, osobnym pomieszczeniu łączonym z bóżnicą. Za to wszystko się płaciło. Tato był biedny, ale jak by nie było, trzeba było płacić.
Uczniowie łukowskiego chederu w czasie przerwy grają w stalówki
(zdjęcie opublikowane w nowojorskim czasopiśmie „Forward”
w dn. 8 sierpnia 1926 r.)
(Fot. Alter Kacyzne, YIVO Institute for Jewish Research)
Łuków to było bardzo ładne miasto. Były dwa kościoły, dwa gimnazja, 22. Pułk Strzelców. Było ładne życie! Przed wojną w Łukowie było dużo Żydów. Mieli piekarnie, jatki żydowskie były. Żydowska rzeźnia była w dużym budynku niedaleko rzeki. W całym budynku były dwie rzeźnie: polska i żydowska. Polska część była bliżej rzeki. Ale obie rzeźnie były oddzielone, osobne wejścia i wyjścia. Jak w żydowskiej części zrobili z mięsem coś nie tak i było niekoszerne, to oddawali Polakom. A potem się policzyli pieniędzmi. Normalnie to musiało być wszystko koszerne. A po prawej stronie Polacy zarzynali świnie i inne zwierzęta. A cała krew spływała do rzeki.
Tam w Łukowie przed wojną to też różni Żydzi byli. Jak w każdym narodzie. Jednego Żyda, pamiętam, zabili inni Żydzi. Dlaczego go zabili? Bo wydał drugich. On się nazywał Jojne Bocian, był partyjny – komunista.
Byli także bogaci Żydzi. Na przykład Gas[t]man. On był szewcem, miał dużą firmę, inni szewcy pracowali u niego. Duży dom wybudował ten Gas[t]man. Byli jeszcze inni bogaci Żydzi, przeważnie piekarze. Pamiętam, koło mostu mieszkał jeden, miał bardzo duże mieszkanie. A jak dzieci szły do szkoły, jakie by nie były – polskie czy żydowskie – i stały tak za szybą, zaglądając do środka, to piekarz je wołał i dawał bułeczkę. – Nie mam pieniędzy – mówiło dziecko, a on tylko mówił: – Jedz, jedz, mama zapłaci. Zapłaciła czy nie, i tak dawał. A jego brat Josel piekarz to był nauczycielem, uczył nas po hebrajsku.
Życie z Polakami raczej zgodne było. My żyliśmy z nimi jak z braćmi. Oni do nas przychodzili, to my do nich chodziliśmy, bo to trzeba było iść wzajemnie. Jak mój ojciec zmarł, to sąsiedzi przychodzili do matki i mówili: pani sąsiadko, czemu pani po kartofle nie przychodzi? To ja jeszcze pamiętam nazwiska tych sąsiadów: Chajkowski, Gołaszewski. A jak szedł pogrzeb polski, to Żydzi też dali cześć, czapki zdejmowali. Bo kipy się na ulicy nie nosiło, tylko czapki, kapelusze. A jak już potem pracowałem i chodziłem tylko na wieczorowe kursy, to zdarzało się, że młodzież chciała nas bić, rzucać w nas kamieniami. Nas wtedy nauczyciele nie wypuszczali, żeby w nas nie rzucali kamieniami.
Do nas z robotą przychodzili sami Polacy – gospodarze, nauczyciele. A jak ojciec jednemu Polakowi buty zrobił i matka je zanosiła, to brała mnie ze sobą i jak ja przyszedłem, musiałem jego w rękę całować z szacunkiem. A jeszcze powiem, co ja słyszałem, co opowiadali, że jeszcze za cara był taki stary Polak z brodą, Kamiński, on miał osiemnaścioro dzieci. To jak Ukraińcy chcieli rabina przez okno wyrzucić, to on nie pozwolił, nie dał go z balkonu wyrzucić. To ja słyszałem, że jak on zmarł, to wszyscy Żydzi na pogrzeb przyszli.
Ale pamiętam też jedno zdarzenie, to było też na ulicy Piłsudskiego, tu kino było, a tu klub. Koło klubu szedł jeden Żyd, tancerz, to w sobotę było, on szedł do klubu, nie do bóżnicy. A szedł do bóżnicy inny Żyd z taką brodą i go dwaj polscy oficerowie wojskowi złapali. Jeden złapał tego Żyda za brodę i pociągnął. A ten tancerz, on umiał się bić, widziałem, co on robi – jak rąbnął jednemu głową, to drugi oficer uciekł.
Pamiętam, tam gdzie się bawiliśmy, nie było polskich dzieci. Najczęściej graliśmy w piłkę. Ganialiśmy na polu, to nas chłop przepędzał. Bo on tam zasiał i my mu przeszkadzaliśmy i niszczyliśmy pole. Bardzo dużo było w Łukowie dzieci. A był w Łukowie jeden żydowski dzieciak, on do gimnazjum chodził, jedynak, syn bogatego malarza, to on na tych kółkach na buty jeździł, na wrotkach. Jeden w Łukowie! A do kina to chodziłem, pamiętam, bo mój brat pomagał w kinie. Jeden gość nas wpuszczał, to siedzieliśmy tak po cichu. Filmy dobre i różne były. Dali niedozwolone, ja i tak chodziłem.
Po śmierci ojca ja musiałem pracować. Najpierw robiłem u jednego majstra. Chciałem, żeby złotówki dołożył, on nie chciał, to poszedłem gdzie indziej. Do Mojsze Onikmana. Tam pracowałem i mój brat także. Mam zdjęcie, jak razem robimy z jeszcze jednym gościem – Lajbele Bomsteinem. Tego Lajbele rodzony ojciec wydał Niemcom! Lajbele poznał gdzieś dziewczynę, ona uciekała i ukrywała się przed Niemcami. Lajbele znalazł Polaka i ukrył u niego tę dziewczynę, grożąc mu, że go zabije, jeśli dziewczynie się coś stanie. Potem on też się tam ukrywał, i inni jeszcze ludzie. Jego ojciec dowiedział się, gdzie on jest, i wydał ich wszystkich. Zabili całą rodzinę i wszystkich, którzy tam się ukrywali. Ojciec sprzedał swojego syna!
Potem, to może był rok 1936, przyjechałem do Warszawy, do wujka. (…) Do domu wróciłem zaraz przed wojną.
W 1939, wrzesień-październik, ja z bratem Abramem uciekłem do lasu. Nie było łatwo, jedzenia trzeba było szukać, uważać, jeden drugiego w lesie sprzedawał też. Potem wskoczyliśmy do Brześcia. (…)
[Po długiej tułaczce Mojsze Sznejser trafił do Moskwy, gdzie przeżył wojnę.]
(…) W Moskwie robiłem w łagrze jako szewc. Przywozili robotę z Kremla i wysyłali potem na front. Reperowaliśmy buty. Około trzydziestu, czterdziestu ludzi tam pracowało. Wszyscy w tym zakładzie musieli wyrabiać normy. A największe normy ja robiłem, i to mnie uratowało. Po czterysta, czterysta pięćdziesiąt procent robiłem, tak codziennie, i miałem dobrą opinię. Oni na te normy patrzyli. Ta opinia mnie uratowała. Była amnestia dla ruskich, i ja popadłem jako ruski. Bo oni przeczytali w dokumentach, że moje miasto Łuków, a tam pod Moskwą Wielkie Łuki, i ja przyjechałem do domu jako ruski. To było w 1946.
Moja rodzina prawie cała zginęła w czasie wojny. Nie wiem nawet, w którym roku zginęły moja mama i siostra. Przeżył mój brat Abram, też był w Rosji, a potem w Rumunii. Tam gdzieś w Novoselicy poznał swoją przyszłą żonę, rumuńską Żydówkę. Zaraz po wojnie do Polski przyjechali już razem. Z rodziny wujka Końskiego zginęli wszyscy, tylko jeden się ostał – mój kuzyn Szlojme, czyli Stanisław Koński. Oni zginęli w Warszawie, nie wiem, jak to się stało, że on przeżył. On by mi opowiedział, ale ja się nie pytałem. Spotkałem też kuzyna Zilbermana jeszcze w Brześciu, w 1939. On mówił: – Muszę jechać do matki, bo została. Wrócił do matki i też zginął, razem zginęli. Ona miała na imię Sonia. Z mamy rodziny zginęli wszyscy z wyjątkiem wujka Mojsze Sosnowca. On też przeżył wojnę w Rosji.
Jak wróciłem do Łukowa, to pamiętam, że przyszli ludzie i zaprosili, żeby zabrać swoich z cmentarza katolickiego. Ja wszedłem do grobu, otworzyłem, wykopaliśmy trzech chłopów, dwie kobiety. Zabraliśmy na swój cmentarz. A jeden Polak, pan Chołocki, jak mnie spotkał, to dał mi zdjęcie, jak Niemcy wykańczali Żydów poubieranych w tałesy. On to zdjęcie zrobił z ukrycia, siedząc na drzewie. Dał mi je, nic za to nie żądał. Ja je dałem innym Żydom wyjeżdżającym na emigrację. – Macie – powiedziałem – przyda wam się za granicą.
(…)
[Mojsze Sznejser wyjechał wkrótce do Dzierżoniowa, gdzie w 1947 r. jego przyszła żona Chaja, z domu Sznajser, urodziła mu syna Dawida Berka, a następnie do Legnicy, gdzie mieszkał do śmierci 23 listopada 2017 r. W tym ostatnim mieście przyszły na świat jego kolejne dzieci – syn Szama (ur. w 1950 r.), który wyjechał do Izraela i zginął jak żołnierz, oraz córka Syma (ur. w 1952 r.), która wyjechała do Danii.]
(…)
Mojsze Sznejser z żoną Chają
(Fot. archiwum prywatne Mojsze Sznejsera)
A ja pracowałem dalej. I do dzisiaj pracuję, bo chcę żyć normalnie. I tęsknię za Łukowem, moim miastem, tam życie było fajne. Niedawno przyszedł gość i przyniósł mi parę butów do reperacji. I pyta się mnie, czy nie jestem z Łukowa. Bo mu mnie ktoś polecił, ktoś właśnie z tamtych stron. Już mi dał robotę. A tak, to nie ma pracy, ale chce się rozmawiać. A siedzieć tak i czekać śmierci? Trzeba chodzić.
Źródło: „Rzeczpospolita” dod. „Plus Minus”, nr 24, 29 stycznia 2005 r. oraz strona Kanadyjskiej Fundacji Dziedzictwa Polsko-Żydowskiego
Unikalny obraz żydowskiego Łukowa znajdujemy też w relacji Jechiela Rozenbluma, który przechadza się w pamięci po miejskim rynku i wspomina wiele barwnych postaci zgładzonego świata:
Jechiel Rozenblum
(Fot. Sefer Lukow...)
W Łukowie było kilka targowisk: świńskie, zwierzęce i rynek główny. W tych wspomnieniach będzie o tym ostatnim. (…)
Na rynku tym gromadzili się sprzedawcy, kupujący i chłopi z całej okolicy. W każdy czwartek odbywało się to samo widowisko. Te wspomnienia dotyczą jednak zwykłego dnia, gdy drobni sprzedawcy czekali przed swymi sklepikami na klientów.
Rynek główny w Łukowie przed 1914 r.
(w tle budynki przy ul. Bóżnicznej /obecnej ul. Zdanowskiego/)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie)
Jarmark na rynku głównym w Łukowie w czasie I wojny światowej
(w tle budynki przy obecnej ul. Wyszyńskiego)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie)
Rynek główny w Łukowie w czasie I wojny światowej
(po lewej stronie zabudowania przy ul. Bóżnicznej /obecnej ul. Zdanowskiego/; w tle synagoga)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie)
W sklepiku Frumkina można było nabyć wszystko, co potrzebne do produkcji odzieży. Zaopatrywali się u niego nawet krawcy, zamiast jeździć do Warszawy, jak to niegdyś bywało. Obok niego znajdowało się jeszcze kilka sklepów tekstylnych. Jeden z nich należał do reb Uszera Rozena, człowieka bardzo wytwornego. Był miejskim radnym i należał do Agudy. Jego córka Masza działała w Ha-Szomer ha-Cair, ale w tajemnicy przed ojcem. (…)
Nad sklepem Uszera mieszkał Mejerke, gołębiarz. Wynajmował na godziny rowery.
Zaraz obok znajdował się sklep pasmanteryjny Dyszla, przed którym każdego dnia przesiadywał pewien chłopak, prostaczek o przezwisku „Kot”.
Z rynku wchodziło się na ul. Międzyrzecką, zwaną oficjalnie ul. Berka Joselewicza. Tam, na rogu, można było zawsze zobaczyć czarnego Icchaka i Anszla Wampa. Ten ostatni był człowiekiem bardzo naiwnym i miał ogromny brzuch. Nie był biedny, ale bardzo pragnął być kimś ważnym i za wszelką cenę chciał zostać miejskim rajcą. Z kolei czarny Icchak był krawcem bez grosza przy duszy, ale niezwykle sprytnym. Przychodził do Anszla, znając jego naiwność, i mówił: „Hej, Anszel, znam człowieka, który będzie na ciebie głosował. Nie masz papierosa?”. Dostawał nie jednego, a całe tuziny.
Kiedy wszystkie wypalił, wracał z tą samą śpiewką. I nigdy nie odchodził z pustymi rękami. A najgorsze było to, że pewnego dnia Wamp został wybrany do zarządu kahału.
Dalej znajdowała się herbaciarnia reb Szloma, do której zaglądali często rzemieślnicy.
Naprzeciwko, na zaadaptowanym strychu, mieszkał szlifierz, człowiek bardzo wysoki i chudy. Ostrzył noże, nożyczki itp. Mieszkał sam i ludzie mówili, że gra w szachy ze swym kotem.
Na drugim końcu był sklepik Blaszki, kapelusznika, bodajże działacza Bundu. Nosił codziennie ubrania jak spod igły oraz imponujący kapelusz. Buty miał wyglancowane na wysoki połysk. Z daleka było słychać, jak szedł, bo głośno trzeszczały. Chodził zawsze ze splecionymi z tyłu rękami. Nawet jak raz kupił sobie rogaliki, to też je tak trzymał. Pewnego razu minęła go koza, która bardzo lubiła jeść rogaliki, i on tę kozę nagle zaczął gonić. Ludzie się go pytali, dlaczego ją goni. On na to: „Już ona wie, dlaczego!”.
Przechodząc obok kilku sklepów korzennych i piekarni, dochodziło się do baru Fluga, do którego zaglądali tragarze. Tak jak i oni, właściciel tego lokalu oraz jego syn byli bardzo silni.
Stamtąd skręcało się w uliczkę (przy której mieszkał stolarz Frydlender) i szło się w stronę synagogi, na której już z daleka widoczny był zegar słoneczny. W jej pobliżu znajdowała się cała masa malutkich sklepików z pieczywem oraz kramików szewskich. Cały czas dolatywały stamtąd śmiechy i śpiewy, które było słychać aż na sąsiednich ulicach.
Ulica Staropijarska w latach 20. XX w.
(w tle synagoga i nowy bejt midrasz, odgrodzony płotem od małego rynku, zwanego targiem zwierzęcym lub końskim)
(Fot. Alter Kacyzne, YIVO Institute for Jewish Research)
Wieczorem zamykano okiennice i zaczynano grać w karty. Ten i ów wymykał się na miasto w poszukiwaniu litra wódki i kiszonych ogórków, wędliny lub wątróbki z drobiu, i zaraz było słychać: Lechaim.
Niedaleko znajdował się dom reb Hersza, który posiadał małą olejarnię i równie mały młyn. W tamtych czasach uważany był za człowieka bogatego i na jego temat krążyły legendy. Mówiono np., że pija się u niego sok wyciskany z pomarańczy i winogron. Prawda była jednak chyba taka, że w owych czasach bliski był już bankructwa.
Obok był sklep z octem Mendla Lusta i papierniczy należący do Żyta, który prowadziła jego żona (…). Był to bardzo mądry człowiek. Przewodniczył nabożeństwom i kierował szkołą Mizrachi. Miał bardzo duży wpływa na młodzież.
Na środku rynku ustawione były małe ruchome, drewniane kramy. Przy ulicy stał słup z wielkim dzwonem, który służył do alarmowania w razie pożaru. W moich czasach został zastąpiony syreną elektryczną. Wszędzie stały też małe stoły, na których stare kobiety rozkładały owoce i warzywa. W zimie ogrzewały swe czerwone od mrozu ręce nad ustawionymi na ziemi koksownikami. Zapach owoców i warzyw mieszał się z wonią sprzedawanych na sąsiednich stoiskach różnych gatunków ryb, od małych po ogromne.
Jarmark na rynku głównym w Łukowie, widok od strony ul. Chącińskiego /obecnej ul. Wyszyńskiego/
(na pierwszym planie słup z dzwonem pożarowym;
po lewej stronie zabudowania w głębi rynku;
po prawej stronie zabudowania przy ul. Międzyrzeckiej;
zdjęcie opublikowane w nowojorskim czasopiśmie „Forward”
w dn. 7 marca 1926 r.)
(Fot. Menachem Kipnis, YIVO Institute for Jewish Research)
Na końcu rynku znajdowała się pompa wodna. Przychodzili do niej nosiwody. Zimą wokół pompy wyrastała ogromna czapa lodu. Trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć.
Na środku targowiska można było spotkać codziennie braci Szymelego i Buczego, którzy krążyli wśród chłopów i kupowali różne produkty. Trzeba było widzieć, ile razy uderzali ich w dłonie, żeby zaklepać cenę po długim targowaniu się. Uderzali bardzo mocno, żeby chłopów bolało, a co za tym idzie żeby szybciej ustępowali. Była to wówczas ich walka o byt.
A pośrodku wszystkich kręcili się dorożkarze i stangreci. Pamiętam przede wszystkim wielkiego Lajbisza. Swą ogromną posturą przypominał giganta. Jego koń był taki jak on – monstrualny. W jego dorożce przysiadali zawsze ze zwieszonymi nogami tragarze. My młodzi podziwialiśmy szczególnie Bezrączkiego, który miał tylko jedną rękę. Potrafił w niej unieść jednocześnie dwa worki mąki. Prawdziwa siła natury! Tragarze opowiadali o nim różne niestworzone rzeczy, np. że podniósł jedną ręką ogromny wóz Lajbisza, że zjadł na raz czterdzieści jajek, wypił pod rząd dwadzieścia kufli piwa...
Żydowska ulica w Łukowie
(zdjęcie opublikowane w nowojorskim czasopiśmie „Forward”
w dn. 21 lutego 1926 r.)
(Fot. Menachem Kipnis, YIVO Institute for Jewish Research)
Tuż koło nich zatrzymywał się autobus do Radzynia lub Kocka. Niejaki Srulik był w nim drugim kierowcą. Był to zabawny gość, ale zarazem człowiek bardzo szlachetny. Pieniądze nie grały dla niego roli. Na cele charytatywne (…) dawał więcej niż bogaci. Od czasu do czasu znikał na kilka tygodni. Ludzie mówili, że odsiadywał karę za drobną kradzież. Pewnego dnia poznał w Warszawie młodą dziewczynę. Był analfabetą i poprosił mnie, żebym napisał dla niego list. Kupił kolorowy papier, który przyozdobił małą wstążeczką, kopertę pachnącą wodą kolońską, i powiedział mi, co ma być w tym liściku. W rewanżu obiecał mi, że jeśli w czasie swego kursu spotka chłopca z Ha-Szomer lub He-Haluc, przewiezie go za darmo. Znacznie później, tuż przed moim wyjazdem do Izraela, spotkałem go przez przypadek w Warszawie. Przedstawił mnie swej żonie. Była to, ku memu zaskoczeniu, piękna i czarująca młoda kobieta. „Widzisz – rzekł do mnie – zechciała mnie dzięki twemu listowi…”.
Źródło: Le Livre de Lukow. Pages de l’Histoire sorties de l’ombre, traduit du yiddish par Alain Zylbering et Maurice Dab, Paris 1987, s. 286-290; tłum. Krzysztof Czubaszek
Autor opisu żydowskiego Łukowa należał przed wojną do organizacji skautowskiej Ha-Szomer ha-Cair, propagującej wśród młodzieży idee syjonistyczne oraz spółdzielcze. Pierwszą osobą, która zaczęła je przeszczepiać na łukowski grunt, był Fiszer, nauczyciel z Międzyrzeca. Zebrała się wokół niego grupa siedmiu czy ośmiu osób, która z czasem stała się zalążkiem drużyny harcerskiej.
Drużyna bardzo szybko się rozrastała. W okresie największego rozkwitu należało do niej 350 osób. W szkole wspierali ją dwaj nauczyciele, Dantzig i Rozencwajg, oraz nauczycielka Altmanowa.
Młodzież dzieliła się na cztery grupy: ortodoksów, którzy uczęszczali do jesziwy, ludowców, którzy chodzili do szkoły powszechnej i mówili po polsku, progresistów, którzy jednak mieli rodziców tradycjonalistów, oraz proletariuszy, czyli dzieci robotników i drobnych rzemieślników, którzy sympatyzowali z komunistami lub Bundem.
Na zbiórki, które odbywały się m.in. w lesie Zapowiednik, przychodzili nawet chasydzi, którzy strój skautowski ukrywali pod czarnymi, długimi chałatami. Do drużyny przystały m.in. siostry Srebrnik, córki fanatycznego chasyda. Gdy przyszedł po nie na zbiórkę, musiały uciekać przez okno. Srebrnik występował przeciwko harcerzom w synagodze, groził ekskomuniką dla nich oraz ich rodziców!
Skauci mieli wrogów nie tylko wśród ortodoksów, ale i między komunistami, którzy zarzucali im, że służą burżuazji i utopii, jaką jest państwo Izrael.
Co takiego przyciągało młodzież do Ha-Szomer ha-Cair i co, z drugiej strony, wzbudzało wśród miejscowych takie kontrowersje? Otóż skauci byli jak na swe czasy nie tylko postępowi, ale wręcz wywrotowi. Chodzili np. po mieście w biało-niebieskich strojach, koszulach i krótkich spodenkach, co wywoływało niebywałą sensację. Oczy ze zdziwienia przecierali nie tylko sami Żydzi, ale i Polacy, dla których taki widok również był niecodzienny.
Z czasem ruch skautowski w Łukowie zaczął słabnąć. Mistrz harcerzy, Rozencwajg, wyjechał do Palestyny. W jego ślad poszło wielu młodych ludzi. Drużyna wielokrotnie zmieniała lokal, aż w końcu zupełnie go utraciła.
Łukowska organizacja skautowska (Ha-Szomer ha-Cair)
(1. Pierwsze kierownictwo; 2. Komitet rejonowy; 3. Komórka organizacyjna; 4. Wieczór purimowy; 5. Jechiel Rozenblum z drużyną; 6. Zastęp „Kadima” („Naprzód”); 7. i 8. Drużyny)
(Fot. „Sefer Lukow...” /8/)
Żydowska młodzież w Łukowie
(Fot. Sefer Lukow...)
Uczennice szkoły żydowskiej w Łukowie
(Fot. Sefer Lukow...)
Postępowa młodzież żydowska zrzeszona była także w organizacji „Frajhajt”. A wszystko zaczęło się, jak wspomina Noach Latowicz, od piłki nożnej. Jedenastu chłopaków grało zawzięcie w futbol na podmiejskich polach. Gdy zostali stamtąd przegonieni przez właścicieli gruntów, przenieśli się na świński targ. Pewnego razu zaprosiła ich na mecz polska drużyna „Orlęta”. Dzięki spotkaniu na stadionie miejskim stali się sławni w swoim środowisku. Do ich grupy zaczęli się zgłaszać kolejni młodzieńcy. Podryfowała ona w stronę polityki i przyjęła nazwę „Frajhajt”. Działacze wynajęli nawet lokal przy ul. Kanałowej. Jednak, tak jak w przypadku skautów, ruch ten zaczął z czasem zamierać, głównie z powodu emigracji jego członków.
1. i 2. Żydowski Klub Sportowy w Łukowie;
3. Zarząd łukowskiej organizacji skautowskiej He-Haluc;
4. Drużyna He-Haluc;
5. Szkoleniowy obóz stolarski dla młodzieży z He-Haluc;
6. Komitet łukowskiej organizacji „Frajhajt”;
7. i 8. Drużyny organizacji „Frajhajt” (1928 r.)
(Fot. „Sefer Lukow...” /8/)
Wracając zaś do relacji Rozenbluma, to zapamiętał on jeszcze wiele ciekawych i barwnych szczegółów z życia żydowskiego Łukowa. Pisze np., iż w mieście było dwóch fotografów – polski i żydowski. Ten ostatni nazywał się Szmul Migdał. Jego zakład mieścił się w dużym apartamencie. W recepcji wisiały wielkie zdjęcia, głównie działaczy syjonistycznych. Sufit i jedna ze ścian atelier wykonane były ze szkła, aby do środka wpadało jak najwięcej światła. Fotograf nie mógł używać reflektorów, bo wówczas nie było jeszcze w Łukowie prądu. Posiadał dużą ilość dekoracji. Można się było sfotografować na koniu, na tle wspaniałego pałacu, w lesie, w parku, nad jeziorem z łabędziami itp. Nie było właściwie żydowskiego domu, w którym by nie było wykonanej przez Migdała fotografii.
Znanymi postaciami byli też członkowie familii Rozensztok. Głowa domu, Mordechaj Niske, nazywany był Mordechajem Felczerem. Gdy ktoś zachorował, to jego pierwszego doń wołano. Bogobojne kobiety wierzyły w Mordechaja i mówiły: „Razem z nim przybywa anioł niebieski!”. Ale dzieci strasznie bały się jego wizyt i tych wszystkich jego okropnych narzędzi: baniek, lewatyw, szpatułek do gardła itp.
Mordechaj miał trzech synów: Altera, Niskego i Herszla, którzy byli fryzjerami i pracowali w różnych punktach miasta. Zajmowali się też muzyką. Grywali na weselach i zabawach. Na początku tworzyli jeden zespół, a później podzielili się na dwie grupy, które ze sobą konkurowały. Jednej przewodził Alter, drugiej Niske, a Herszel grywał to u tego, to u tego, w zależności który lepiej płacił.
Szczególnie uzdolniony był Alter. Grywał na wszystkich instrumentach. Dyrygował w orkiestrze strażackiej. I tak jak ojciec był znachorem. Wyrywał też zęby, przede wszystkim okolicznym gospodarzom. A jak ktoś chciał uniknąć wojska, to doprowadzał do inwalidztwa.
Nietuzinkową postacią, ocaloną od zapomnienia dzięki Chai Pelcman, był Mosze Tenenbaum, znany powszechnie jako Mosze Malach (hebr. Anioł). Przydano mu taki przydomek bądź to ze względu na wysoki wzrost, jasne włosy i oczy, bądź też z powodu jego pobożności. W piątkowe wieczory zaczynał śpiewać swym potężnym głosem szabasowe pieśni i robił to tak głośno, że słychać go było niemal w całym mieście. Zarabiał na życie rozprowadzaniem losów państwowej loterii. Jego żona Miriam pomagała mu w tym, a oprócz tego sprzedawała sąsiadom gorącą wodę na szabasową herbatę.
Dom żydowski rodziny Blochów przy obecnej ul. Piłsudskiego
(w miejscu tym jest teraz skwerek z głazem upamiętniającym 750-lecie Łukowa i pomnikiem papieża Jana Pawła II)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie)
Ze śpiewu słynął też reb Mosze Joel, który, jak pisze we wspomnieniach Abraham Suchowolski, przewodniczył modlitwom w jednej z synagog (prawdopodobnie w domu modlitwy przy ul. Browarnej). Mieszkał w pobliżu wsi Zimna Woda. Wstawał już o północy, żeby dotrzeć do synagogi jeszcze przed świtem. Po drodze wyśpiewywał psalmy, które znał na pamięć. Każdy pobożny Żyd, który słyszał jego głos, odpowiadał na wezwanie. Nic nie mogło mu przeszkodzić – ani mróz, ani deszcz, ani burza. Najważniejsze było wypełnienie micwy. Po przybyciu do synagogi zaczynał recytowanie psalmów od nowa, rozpoczynając tym pierwsze z szabasowych nabożeństw.
Niezwykle pobożny był również wzmiankowany wcześniej rajca miejski Jojne Naj, o którym kilka zdań dla potomności zachował Szymon Syroka. Wywodził się z jednej z najbogatszych łukowskich rodzin, która wraz z Rozalami i Justmanami posiadała browar przy ul. Cieszkowizna. Produkowano w nim piwo sprzedawane w całym regionie. Jojne Naj należał do miejscowej elity. Był bardzo oczytany, doskonale znał literaturę polską i obcą. Cytował z pamięci Mickiewicza i Słowackiego. Był zagorzałym chasydem. Dawał wykłady z Tory i objaśniał jej najbardziej zawiłe fragmenty.
Członkiem religijnej elity był także reb Gecel Munisz, przedwojenny rektor jesziwy, chasyd z grupy rabina z Kocka. Mieszkał przy rynku zwierzęcym. Prowadził niewielki sklepik delikatesowy. Był człowiekiem surowym, tak samo zresztą jak jeden z nauczycieli, reb Lajbisz. Eliezer Lichtensztajn wspomina, że ten ostatni, gdy zobaczył, iż któryś z chłopców gra w piłkę w sobotę, nie pozwalał mu później wejść do klasy i prowadził do rektora, któremu uczeń musiał przyrzekać, że się to więcej nie powtórzy.
W wyższych klasach nauczycielami byli reb Bencjon i reb Welwel. W każdą sobotę prowadzili uczniów do wiekowych Żydów, bardzo oczytanych, którzy ich przepytywali z tego wszystkiego, czego się nauczyli w tygodniu. Zadawali wiele podchwytliwych pytań, ale dopiero na koniec miesiąca chłopcy dowiadywali się, które odpowiedzi były dobre, a które złe.
Delegacja żydowska podczas obchodów 700-lecia miasta Łukowa (1933 r.)
(Fot. Muzeum Regionalne w Łukowie)
Bardzo uroczyście obchodzono w jesziwie święta, szczególnie Paschę. Każdego roku płacono składkę na seder, urządzany z wielkim rozmachem. Przy ogromnym stole, nakrytym białym obrusem, zasiadała cała pięćdziesiątka uczniów. Tego wieczoru jedzono najlepsze potrawy, podawano wyborne wino. Czytano Hagadę, rabin Akiwa Meir wygłaszał uczone komentarze do każdego wersu. Trwało to bardzo długo. Później tańczono i w ten sposób uroczystość przeciągała się aż do świtu.
Efraim Lichtenberg,
śpiewak w łukowskiej synagodze
(Fot. „Sefer Lukow...”)
Najznamienitsze i z różnych powodów znane w swym środowisku postaci dostępowały niebagatelnego zaszczytu – ich imiona nadawano nieformalnie żydowskim uliczkom. I tak np. przyległym do ul. Międzyrzeckiej zaułkom patronowali Towie Piekarz, Chaim Bajgelbeker, Ajzyk Ciemny, Frymet Mirke, Chana Szmil i inni.
Dziś nikt już tych ludzi nie pamięta. Z barwnego świata łukowskich Żydów jedynie kilka postaci zapisało się w sposób bardziej trwały na kartach historii, m.in. pisarz i dziennikarz Dawid Zakalik, poeta Jakub Zonszajn oraz aktor Abraham Nachtumi.
Jakub Zonszajn i jego dziadek Welwel Rozenfeld
(Fot. „Sefer Lukow...” /2/)
Prawdziwe nazwisko tego ostatniego to Abraham Piekarz. Urodził się on w małej wsi między Kockiem i Łukowem. Studiował w jesziwie w Brześciu, a następnie w Międzyrzecu. Był aktywnym członkiem łukowskiego koła dramatycznego. Grał w wielu przedstawieniach. Na początku lat 20. XX w. wyjechał do Palestyny, jednak został tam aresztowany i odesłany do Polski. Nie poddał się i w 1923 r. podjął kolejną próbę, w wyniku której osiadł w Izraelu. Imał się różnych zajęć. Zagrał w pierwszym polskim filmie dźwiękowym Sabra, zrealizowanym w 1933 r. w Palestynie (reż. Aleksander Ford). W 1939 r., podczas tourne po Polsce teatru hebrajskiego „Ohel”, który założył, odwiedził Łuków. Wydał trzy książki: dwie po hebrajsku i jedną w jidysz.
Abraham Nachtumi prywatnie oraz w scenie z filmu Sabra (pierwszy z prawej)
(Fot. „Sefer Lukow...” /2/)
Afisz reklamujący pokaz filmu Sabra w łukowskim kinie „Pani”
(Fot. „Sefer Lukow...”)
Obraz żydowskiej społeczności zachował się nie tylko we wspomnieniach ocalałych z Zagłady, ale również w opowieściach ich polskich sąsiadów. Oto jak życie starozakonnych z okolic Łukowa, ich kulturową odmienność i zwyczaje, widziała oczyma dziecka Barbara Lipińska, przed wojną mieszkanka dworu w Skrzyszewie:
Ze społecznością żydowską zetknęłam się w okresie wczesnego dzieciństwa, przypadającego na lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Mieszkaliśmy wówczas w Skrzyszewie. Dom nasz z trzech stron otoczony był sadem owocowym i z uwagi na to, że zbierana ilość owoców wielokrotnie przekraczała zapotrzebowanie na własne potrzeby, mój dziadek, który był właścicielem całej posiadłości, oddawał cały sad w dzierżawę, a w umowie zastrzegał sobie odpowiednią ilość owoców dla potrzeb rodziny. Dzierżawcami najczęściej byli Żydzi. Kiedy owoce zaczynały dojrzewać, wtedy dzierżawca wraz z całą rodziną wprowadzał się do sporej, stojącej w sadzie szopy, przeznaczonej dla jego potrzeb. Zdarzało się, że była to liczna rodzina, a na dodatek towarzyszyła im koza.
Z wielkim zaciekawieniem przyglądałam się życiu żydowskiej rodziny, choć się ich bałam, ponieważ Janowa naopowiadała mi, że niektórzy Żydzi łapią dzieci, żeby wytoczyć z nich krew niezbędną do wyrobu macy. Z dziećmi czasem bawiliśmy się, ale wspomniana Janowa znowu narobiła zamętu. Otóż kobiecinie, która nieraz w sposób bardzo oryginalny pojmowała swoją pobożność, przyszło do głowy, że będzie miała duże zasługi u Pana Boga, jak ochrzci i nauczy krótkiej modlitwy małe Żydziątka. Sprawa się wydała, ale przerażona matka strzegła dzieci jak źrenicy oka, aż moja mama jej przyrzekła, że przemówi kobiecie do rozumu.
Dzierżawcy najczęściej pochodzili ze Stoku i można powiedzieć, że nie byli to ludzie zamożni, skromnie się ubierali i bardzo skromnie się odżywiali. Najczęściej ich pożywieniem były wielkie pajdy ciemnego chleba i nieokreślonej barwy zupa. Widziałam, jak nieraz głodne dzieciaki upominały się u matki o jedzenie, wtedy najczęściej otrzymywały pajdę razowca i dzwonko śledzia wyjętego z solanki i odgryzały spory kęs chleba, a następnie odrobinę śledzia. Kiedyś widziałam, jak matka dała dzieciakowi głowę śledzia i kazała mu ją dokładnie obgryźć i wyssać. Czasem śledzia zastępował kiszony ogórek, albo mały kawałeczek sera. Jakiś poczęstunek dzieci przyjmowały bardzo ostrożnie, bo matka im zabroniła w obawie, by nie zjadły czegoś niekoszernego.
Duże zainteresowanie mieszkańców Skrzyszewa budził ich sposób odprawiania modłów. Mężczyźni okrywali się kawałkiem białego płótna (nazywa się to tałes), do czoła przywiązywali coś w rodzaju małego pudełka i kiwali się, mrucząc słowa modlitwy. Robili to najczęściej w szopie, ale gdy było zbyt ciasno, wychodzili pod ścianę.
Chłopcy ze Skrzyszewa czyhali na taki moment, bo najłatwiej wtedy było zwędzić parę jabłek, których skrzyszewskie dzieci były spragnione, albowiem mało gdzie były drzewa owocowe. Miejscowi chłopcy zawsze wymyślili sposób, aby wyprowadzić pilnujących w pole i zaopatrzyć się w owoce. Jeżeli zaś zostali przepędzeni, stawali w bezpiecznej odległości i wołali:
Zydu niedowiarku
Twoja dusa wisi na chojarku
Chojarek sie zgion
Twoje duse diabeł wzion.
„Posoł won! Skrzyseskie rabuśniki!” – odpowiadał Żyd. Czasem jednak panowała zgoda i chłopcy wynajmowali się do zrywania owoców. Zapłatą najczęściej były również owoce.
Kiedyś w rodzinie sadowników miało się odbyć wesele. Wymyślili sobie, że owo wesele odbędzie się w sadzie. Zwrócili się do dziadka z prośbą o pozwolenie, uzgodnili też, że sama ceremonia zaślubin odbędzie się przed gankiem naszego domu. Byłam wtedy kilkuletnim dzieckiem i nie potrafię dokładnie opisać przebiegu całej ceremonii. Pamiętam brodatego i wąsatego rabina, a także oblubieńca, który był wysoki i przeraźliwie chudy, a oblubienica była bardzo młodziutką, ładną Żydóweczką i miała na imię Ryfka. Cała ceremonia pełna była różnych śpiewów, podrygiwań, pląsów, a punktem kulminacyjnym było rozbicie obcasem szklanki ustawionej przed parą nowożeńców. Ważne było, żeby szklanka została rozbita pierwszym uderzeniem obcasów. Udało się! To była dobra wróżba na przyszłość. Weselnicy byli bardzo zadowoleni, klaskali, pokrzykiwali itp. Wreszcie utworzyli korowód i ze śpiewem i okrzykami tanecznym krokiem ruszyli na ucztę do sadu. Wtedy dziadek wyszedł z dubeltówką i wystrzelił w górę nowożeńcom na wiwat. Weselnicy akurat przechodzili koło sadzawki i jedna ze starszych uczestniczek wesela, przestraszona niespodziewanym wystrzałem, skoczyła w bok i wpadła do sadzawki. W czasie tego zajścia spadła jej z głowy peruka. Byłam przerażona, bo myślałam, że to jest skalp. Obserwowałam później Żydówki i zauważyłam, że wiele z nich, zwłaszcza te starsze, nosi peruki.
Obserwując chociażby naszych dzierżawców i ich rodzinę, dał się zauważyć bardzo niski poziom higieny osobistej. Dzieciaki najczęściej były niedomyte i zawszawione. Widziałam, jak matka siadała na trawie, a dzieciaki kolejno kładły głowy na jej kolanach, a ta grzebała we włosach, szukając insektów. Słyszałam też, że w oczekiwaniu na opisaną ceremonię zaślubin pan młody zdjął zbyt ciasne, pożyczone od kogoś buty, żeby stopy mogły trochę odpocząć. Rezultat był taki, że, pomijając już pełne dziur skarpety, weselnicy wygonili go, żeby sobie wymoczył i umył w sadzawce nogi.
Warto jeszcze dodać, że byli to ludzie spokojni, nieszukający z kimkolwiek zwady, bardzo uprzejmi.
Oprócz Żydów dzierżawiących sad przypominam sobie trzy rodziny żydowskie z licznym potomstwem. W Skrzyszewie mieszkał Mendel Wiśnia. Miał pięcioro albo sześcioro dzieci. Posiadał kawałek ogrodu i pola. Utrzymywał się głównie z wyrabiania koszernych serków (mleko kupował). Mieszkał w domu (bodajże dawnym folwarcznym czworaku) wspólnie z Konstantym Mazurkiem. Właściwie słabo go pamiętam, ponieważ przed wojną wyprowadził się do Stoku, gdzie podobno zajmował się transportem zboża do młyna w Radzyniu.
O rodzinie Żydów mieszkających w Kępkach wiem tylko tyle, że mieli mały sklepik, w którym można było kupić przybory szkolne. Kupowałam w nim kolorowe bibułki, z których robiliśmy ozdoby choinkowe lub inne.
Najlepiej znaliśmy Simka mieszkającego w Żyłkach, który również miał mały sklepik. Przychodziły do nas jego kilkunastoletnie córki Gitla i Fajga. Dziewczyny robiły ładne robótki na drutach, a także wyszywały. Prosiły o pracę, żeby zarobić parę groszy na utrzymanie i czasem otrzymywały włóczkę, z której robiły nam skarpety czy swetry, czasem coś wyszywały. Młodsze dzieci Simka zbierały rumianek, którego pełno rosło na obrzeżach naszego pola. Zbierały również inne zioła, które po wysuszeniu sprzedawały. Intrygowało mnie, dlaczego Simek, który latem chodził boso, nie ma palców u jednej stopy, i ktoś mi powiedział, że sam sobie odrąbał, żeby nie iść do wojska.
Każda z wymienionych rodzin gnieździła się w jednej izbie, kilkoro dzieci spało w jednym wyrku i nie przypominam sobie, żeby któreś z nich chodziło do szkoły.
Większe skupisko Żydów znajdowało się w Stoku. Wydaje mi się, że głównym źródłem ich utrzymania był handel. Handlowali czym się dało – zbożem, skórami baranimi, owocami, pieczywem, mięsem itp. Moja mama i babcia kupowały od nich wołowinę i cielęcinę, którą dostarczali do domu kupującego.
W siedzibie naszego powiatu, Łukowie, znajdowało się duże skupisko Żydów. Było to środowisko raczej biedne. Gnieździli się w drewnianych domach, a nawet można powiedzieć budach, w okolicy miejskiego targowiska. Niektórzy mieli sklepiki z towarami różnych branż, inni handlowali na targowisku, robiąc niesamowity harmider, albowiem przekrzykiwali się, zachwalając zalety swoich towarów i wabiąc nabywców. Przed świętami Bożego Narodzenia to głównie oni handlowali rybami i śledziami. Były też w Łukowie sklepy bogatsze i jak na ówczesne czasy przyzwoite, należące do Żydów. Dosyć znany był sklep Liwci, w którym ubierały się miejscowe elegantki, niektóre ukradkiem, i zdarzało się, że suknia kupiona u Liwci udawała kreację z Warszawy. Dobrze zapamiętałam sklep, w którym kupowano nam obuwie. Śmieszyła mnie bardzo przesadnie uprzejma obsługa. Sadzano mnie na ladzie, a obok pojawiały się stosy pudełek z butami i zaczynała się ceremonia przymierzania. Sprzedawca w jarmułce na głowie wciskał but na nogę, cmokał z zachwytu, chwalił buty, to znowu nogę. Zjawiał się pomocnik, który wmawiał, że cena jest śmiesznie niska, a skórka prawie z krokodyla. Mama skołowana przez sprzedawców, zamiast butów odpowiednich na błoto, kupowała pantofelki z kokardką, które po dokładnym przymierzeniu w domu okazywały się ciasne i trzeba było je wymienić i cała ceremonia zaczynała się od nowa.