Ze społecznością żydowską zetknęłam się w okresie wczesnego dzieciństwa, przypadającego na lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Mieszkaliśmy wówczas w Skrzyszewie. Dom nasz z trzech stron otoczony był sadem owocowym i z uwagi na to, że zbierana ilość owoców wielokrotnie przekraczała zapotrzebowanie na własne potrzeby, mój dziadek [Aleksander Zawadzki], który był właścicielem całej posiadłości, oddawał cały sad w dzierżawę, a w umowie zastrzegał sobie odpowiednią ilość owoców dla potrzeb rodziny. Dzierżawcami najczęściej byli Żydzi. Kiedy owoce zaczynały dojrzewać, wtedy dzierżawca wraz z całą rodziną wprowadzał się do sporej, stojącej w sadzie szopy, przeznaczonej dla jego potrzeb. Zdarzało się, że była to liczna rodzina, a na dodatek towarzyszyła im koza.
Barbara Lipińska w Skrzyszewie (2004 r.)
(Fot. Krzysztof Czubaszek)
Z wielkim zaciekawieniem przyglądałam się życiu żydowskiej rodziny, choć się ich bałam, ponieważ Janowa [służąca] naopowiadała mi, że niektórzy Żydzi łapią dzieci, żeby wytoczyć z nich krew niezbędną do wyrobu macy. Z dziećmi czasem bawiliśmy się, ale wspomniana Janowa znowu narobiła zamętu. Otóż kobiecinie, która nieraz w sposób bardzo oryginalny pojmowała swoja pobożność, przyszło do głowy, że będzie miała duże zasługi u Pana Boga, jak ochrzci i nauczy krótkiej modlitwy małe Żydziątka. Sprawa się wydała, ale przerażona matka strzegła dzieci jak źrenicy oka, aż moja mama [Wanda Lipińska] jej przyrzekła, że przemówi kobiecie do rozumu.
Dzierżawcy najczęściej pochodzili ze Stoku i można powiedzieć, że nie byli to ludzie zamożni, skromnie się ubierali i bardzo skromnie się odżywiali. Najczęściej ich pożywieniem były wielkie pajdy ciemnego chleba i nieokreślonej barwy zupa. Widziałam, jak nieraz głodne dzieciaki upominały się u matki o jedzenie, wtedy najczęściej otrzymywały pajdę razowca i dzwonko śledzia wyjętego z solanki i odgryzały spory kęs chleba, a następnie odrobinę śledzia. Kiedyś widziałam, jak matka dała dzieciakowi głowę śledzia i kazała mu dokładnie obgryźć i wyssać. Czasem śledzia zastępował kiszony ogórek, albo mały kawałeczek sera. Jakiś poczęstunek dzieci przyjmowały bardzo ostrożnie, bo matka im zabroniła w obawie, by nie zjadły czegoś niekoszernego.
Duże zainteresowanie mieszkańców Skrzyszewa budził ich sposób odprawiania modłów. Mężczyźni okrywali się kawałkiem białego płótna (nazywa się to tałes), do czoła przywiązywali coś w rodzaju małego pudełka i kiwali się, mrucząc słowa modlitwy. Robili to najczęściej w szopie, ale gdy było zbyt ciasno, wychodzili pod ścianę.
Chłopcy ze Skrzyszewa czyhali na taki moment, bo najłatwiej wtedy było zwędzić parę jabłek, których skrzyszewskie dzieci były spragnione, albowiem mało gdzie były drzewa owocowe. Miejscowi chłopcy zawsze wymyślili sposób, aby wyprowadzić pilnujących w pole i zaopatrzyć się w owoce. Jeżeli zaś zostali przepędzeni, stawali w bezpiecznej odległości i wołali:
Zydu niedowiarku
Twoja dusa wisi na chojarku
Chojarek sie zgion
Twoje duse diabeł wzion.
Posoł won! Skrzyseskie rabuśniki – odpowiadał Żyd. Czasem jednak panowała zgoda i chłopcy wynajmowali się do zrywania owoców. Zapłatą najczęściej były również owoce.
Kiedyś w rodzinie sadowników miało się odbyć wesele. Wymyślili sobie, że owo wesele odbędzie się w sadzie. Zwrócili się do dziadka z prośbą o pozwolenie, uzgodnili też, że sama ceremonia zaślubin odbędzie się przed gankiem naszego domu. Byłam wtedy kilkuletnim dzieckiem i nie potrafię dokładnie opisać przebiegu całej ceremonii. Pamiętam brodatego i wąsatego rabina, a także oblubieńca, który był wysoki i przeraźliwie chudy, a oblubienica była bardzo młodziutką, ładną Żydóweczką i miała na imię Ryfka. Cała ceremonia pełna była różnych śpiewów, podrygiwań, pląsów, a punktem kulminacyjnym było rozbicie obcasem szklanki ustawionej przed parą nowożeńców. Ważne było, żeby szklanka została rozbita pierwszym uderzeniem obcasów. Udało się! To była dobra wróżba na przyszłość. Weselnicy byli bardzo zadowoleni, klaskali, pokrzykiwali itp. Wreszcie utworzyli korowód i ze śpiewem i okrzykami tanecznym krokiem ruszyli na ucztę do sadu. Wtedy dziadek wyszedł z dubeltówką i wystrzelił w górę nowożeńcom na wiwat. Weselnicy akurat przechodzili koło sadzawki i jedna ze starszych uczestniczek wesela, przestraszona niespodziewanym wystrzałem, skoczyła w bok i wpadła do sadzawki. W czasie tego zajścia spadła jej z głowy peruka. Byłam przerażona, bo myślałam, że to jest skalp. Obserwowałam później Żydówki i zauważyłam, że wiele z nich, zwłaszcza te starsze, nosi peruki.
Obserwując chociażby naszych dzierżawców i ich rodzinę, dał się zauważyć bardzo niski poziom higieny osobistej. Dzieciaki najczęściej były niedomyte i zawszawione. Widziałam, jak matka siadała na trawie, a dzieciaki kolejno kładły głowy na jej kolanach, a ta grzebała we włosach, szukając insektów. Słyszałam też, że w oczekiwaniu na opisaną ceremonię zaślubin pan młody zdjął zbyt ciasne, pożyczone od kogoś buty, żeby stopy mogły trochę odpocząć. Rezultat był taki, że, pomijając już pełne dziur skarpety, weselnicy wygonili go, żeby sobie wymoczył i umył w sadzawce nogi.
Warto jeszcze dodać, że byli to ludzie spokojni, nieszukający z kimkolwiek zwady, bardzo uprzejmi.
Oprócz Żydów dzierżawiących sad przypominam sobie trzy rodziny żydowskie z licznym potomstwem. W Skrzyszewie mieszkał Mendel Wisznia. Miał pięcioro albo sześcioro dzieci. Posiadał kawałek ogrodu i pola. Utrzymywał się głównie z wyrabiania koszernych serków (mleko kupował). Mieszkał w domu (bodajże dawnym folwarcznym czworaku) wspólnie z Konstantym Mazurkiem. Właściwie słabo go pamiętam, ponieważ przed wojną wyprowadził się do Stoku, gdzie podobno zajmował się transportem zboża do młyna w Radzyniu.
O rodzinie Żydów mieszkających w Kępkach wiem tylko tyle, że mieli mały sklepik, w którym można było kupić przybory szkolne. Kupowałam w nim kolorowe bibułki, z których robiliśmy ozdoby choinkowe lub inne.
Najlepiej znaliśmy Simka mieszkającego w Żyłkach, który również miał mały sklepik. Przychodziły do nas jego kilkunastoletnie córki Gilta i Fajga. Dziewczyny robiły ładne robótki na drutach, a także wyszywały. Prosiły o pracę, żeby zarobić parę groszy na utrzymanie i czasem otrzymywały włóczkę, z której robiły nam skarpety czy swetry, czasem coś wyszywały. Młodsze dzieci Simka zbierały rumianek, którego pełno rosło na obrzeżach naszego pola. Zbierały również inne zioła, które po wysuszeniu sprzedawali. Intrygowało mnie, dlaczego Simek, który latem chodził boso, nie ma palców u jednej stopy, i ktoś mi powiedział, że sam sobie odrąbał, żeby nie iść do wojska.
Każda z wymienionych rodzin gnieździła się w jednej izbie, kilkoro dzieci spało w jednym wyrku i nie przypominam sobie, żeby któreś z nich chodziło do szkoły.
Większe skupisko Żydów znajdowało się w Stoku. Wydaje mi się, że głównym źródłem ich utrzymania był handel. Handlowali czym się dało – zbożem, skórami baranimi, owocami, pieczywem, mięsem itp. Moja mama i babcia kupowały od nich wołowinę i cielęcinę, którą dostarczali do domu kupującego.
W siedzibie naszego powiatu, Łukowie, znajdowało się duże skupisko Żydów. Było to środowisko raczej biedne. Gnieździli się w drewnianych domach, a nawet można powiedzieć budach, w okolicy miejskiego targowiska. Niektórzy mieli sklepiki z towarami różnych branż, inni handlowali na targowisku, robiąc niesamowity harmider, albowiem przekrzykiwali się, zachwalając zalety swoich towarów i wabiąc nabywców. Przed świętami Bożego Narodzenia to głównie oni handlowali rybami i śledziami. Były też w Łukowie sklepy bogatsze i jak na ówczesne czasy przyzwoite, należące do Żydów. Dosyć znany był sklep Liwci, w którym ubierały się miejscowe elegantki, niektóre ukradkiem, i zdarzało się, że suknia kupiona u Liwci udawała kreację z Warszawy.
Dobrze zapamiętałam sklep, w którym kupowano nam obuwie. Śmieszyła mnie bardzo przesadnie uprzejma obsługa. Sadzano mnie na ladzie, a obok pojawiały się stosy pudełek z butami i zaczynała się ceremonia przymierzania. Sprzedawca w jarmułce na głowie wciskał but na nogę, cmokał z zachwytu, chwalił buty, to znowu nogę. Zjawiał się pomocnik, który wmawiał, że cena jest śmiesznie niska, a skórka prawie z krokodyla. Mama skołowana przez sprzedawców, zamiast butów odpowiednich na błoto, kupowała pantofelki z kokardką, które po dokładnym przymierzeniu w domu okazywały się ciasne i trzeba było je wymienić i cała ceremonia zaczynała się od nowa.
W pewnym okresie rozpętano falę nienawiści do Żydów. Obrzucano ich wyzwiskami, wybijano szyby w sklepach itp. Jacyś zagorzali fanatycy stali przed żydowskimi sklepami i starali się odstraszyć klientów. Rozdawano ulotki z napisem:
Nie kupuj u Żyda, tylko u swojego
Wypędzimy z Polski Żyda parszywego!
Jako dziecko nie potrafiłam zrozumieć, skąd się bierze taka nienawiść niektórych Polaków do społeczności żydowskiej. Nieraz słyszałam różne wyzwiska pod ich adresem, a także widziałam robione im różne złośliwości, mające na celu ośmieszenie grupy czy pojedynczej osoby. Krążyła masa różnych wierszyków, czy kawałów na temat Żydów. Przyjmowali to na pozór spokojnie. Szłam kiedyś obok Janowej przez targowisko i, zagapiwszy się, wpadłam na sędziwego Żyda. Rozzłoszczona kobieta zaczęła na niego krzyczeć: „Uważaj Zydu jak liziesz! Nie widzis dziecka?”. Starowina stanął i spokojnie jej odpowiedział: „Nie złośćcie się pani gospodyni, Zyd to tys cłowiek. Święty Jezus to był mój brat, a Święta Maria to była moja siostra”.
Wybuchła wojna i nastąpił straszny okres okupacji niemieckiej. Mieszkałam wówczas z ojcem w Łukowie, gdzie chodziłam do szkoły. Zaczęło się prześladowanie łukowskich Żydów. Mieli bezwzględny obowiązek noszenia na ramionach opasek z gwiazdą Dawida, a także cały szereg nakazów i zakazów. Za złamanie ich groziła kara śmierci. Nieraz widziałam grupy Żydów pędzonych przez Niemców z bronią w ręku do przymusowej pracy. Kazano im śpiewać. Bardzo popularna wówczas była piosenka, w której powtarzały się słowa:
Nasz Śmigły-Rydz jest niewart nic
Ale Hitler złoty nauczy nas roboty.
Droga do szkoły była prawdziwą udręką, bo zawsze coś okropnego musiało się wydarzyć. Kiedyś przechodziłam obok olbrzymiej kolumny Żydów pędzonych główną ulicą miasta przez rozwrzeszczanych Niemców z karabinami w dłoniach. W kolumnie szli starsi mężczyźni, kobiety, niektóre z dziećmi na rękach albo ciężarne, słaniający się starcy. Objuczeni byli tobołkami, różnymi zawiniątkami itp. Dzieci płakały. Niektórzy z idących mieli pozakładane prowizoryczne pokrwawione opatrunki. W pewnym momencie rozległ się wrzask Niemca i padł strzał. Przerażona dobiegłam do szkoły, nie oglądając się za siebie. W szkole też koleżanki i koledzy nie rozmawiali o niczym innym, tylko o Żydach. Podobno jeden człowiek z idących upadł i został zastrzelony. Ktoś widział jak zastrzelono uciekającą Żydówkę, ktoś widział roztrzaskane dziecko, czy kałużę krwi itp.
Dla Żydów łukowskich utworzono getto (o ile dobrze pamiętam w okolicy targowiska) i tam ich zamknięto. Kiedyś szłam ulicą i minęli mnie dwaj uciekający kilkunastoletni chłopcy. Jeden trzymał w ręce chleb. Za nim pędził Niemiec, wrzeszczał: Halt! Halt!, i wystrzelił. Jeden z chłopców upadł.
Najchętniej w tym czasie siedziałam w domu, tym bardziej, że zaczęły się masowe egzekucje. Jednych pędzono za miasto pod las, gdzie wcześniej wybierano piasek (w kierunku Świdrów), i tam ich zabijano. Sami sobie musieli kopać doły. Innych zabijano gdzie się dało. Podobno bardzo często dokonywano zabójstw na podwórku magistratu, często spod bramy wypływała zakrwawiona woda, którą zmywano podwórko.
Kiedyś szłam do szkoły i minęły mnie trzy furgony. Z przerażeniem zobaczyłam, że są wyładowane ludzkimi ciałami. Dwa były przykryte zakrwawionymi płachtami, spod których wystawały ludzkie kończyny, ostatni zaś był bez przykrycia i widać było bezładnie powrzucane ciała ludzkie. Wśród sterczących kończyn dostrzegłam rączkę dziecka. Woźnicowie szli obok wozów. Był to widok, którego nigdy nie zapomnę.
Któregoś dnia późnym wieczorem usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy kłęby dymu unoszącego się w stronie targowiska. Ktoś przyniósł wiadomość, że likwidują getto, palą się domy i Niemcy masowo zabijają Żydów. Mieszkaliśmy w pobliżu kościoła Przemienienia Pańskiego i słychać było odgłosy strzelaniny, ale nawet w pobliżu padały pojedyncze strzały. Tuż koło domu słychać było jęki kobiety. Okna w naszym mieszkaniu były zasłonięte okiennicami i nie można było podejrzeć, co się dzieje na ulicy, gdzie słychać było krzyki i bieganinę. Strzałem została uciszona jęcząca kobieta. Wyjście na ulice było zbyt ryzykowne.
Mieszkając w czasie okupacji w Łukowie, prawie każdego dnia byłam świadkiem takich okropności, a jeżeli nie musiałam ich oglądać, to musiałam wysłuchać relacji koleżanek, kolegów albo innych znajomych.
Czas, który spędziłam w Skrzyszewie, też obfitował w różne sensacje dotyczące znajomych Żydów. Wieści, jakie o nich docierały, były czasem sprzeczne. Zupełnie nie wiem, w jaki sposób zaczęły się prześladowania. Później już dowiedziałam się od mojej mamy, że jakiś czas w naszej stodole ukrywał się Simek. Był poraniony i chory. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo któregoś dnia przyszedł nasz sąsiad Seweryn Wierzchowski i przestrzegł mamę, że na ścianie stodoły jest widoczny zaciek, który może świadczyć o tym, że w stodole ktoś się ukrywa i załatwia potrzeby fizjologiczne przez szczelinę w ścianie na zewnątrz. Kiedyś zauważyłam, że moja mama ugotowała garnek jajek i włożyła je do wiadra, w którym był już bochen chleba i coś jeszcze. Na zapytanie, dla kogo to, zostałam ofuknięta, ale, śledząc mamę, odkryłam, że poszła z owym wiadrem na warzywniak, zbierała ogórki, a następnie zniknęła w zbożu. Podeszłam blisko i usłyszałam odgłosy cichej rozmowy i prawie byłam pewna, że słyszę Gitlę, córkę Simka. Nie myliłam się. Mama wreszcie powiedziała mi prawdę, nakazując milczenie i tłumacząc, co za to grozi.
Czasem późnym wieczorem, czy w nocy, budziło nas pukanie do okna; czasem było bardzo cichutkie i również cichutkie było błaganie o kawałek chleba, czasem zaś gwałtowne i towarzyszyło mu wręcz żądanie chleba, słoniny itp. Wiem, że moja matka nie była jedyną osobą, która dożywiała ukrywających się Żydów. Robiła to również ciotka [Stanisława Zawadzka], dziadkowie [Lipińscy] i jeszcze dwie rodziny w Skrzyszewie, a zapewne było ich więcej, ale ludzie musieli to ukrywać. Wiem, że Wasakowie wynosili jedzenie w umówione miejsce. Wiem, że Seweryn Wierzchowski też im pomagał. W czasie żniw odkrywano wiele talin wygniecionych w zbożu przez ukrywających się ludzi, zwłaszcza w pobliżu domów. Świadczyły o tym ślady obecności, jakie zostawiali (skorupki jaj, nać od marchwi, papierki itp.).
Pukania do okien stawały się coraz rzadsze, częściej natomiast docierały wieści o zabójstwach, łapankach czy wywiezieniach miejscowych Żydów. Ktoś przyniósł wiadomość, że w Skrzyszewie koło stodoły Bykowa (mieszkaniec Klębowa) zabito Żydówkę, ktoś inny opowiadał, że jedna z córek Simka została zabita widłami koło lasu żyłkowskiego, że Simka pojmano na łące, gdzie ukrywał się z córką w kępie drzew.
Mówiono w Skrzyszewie, że na tzw. kierkucie wykopano ludzkie kości. Takie kierkuty były dwa, jeden na pograniczu Skrzyszewa ze Stokiem, drugi po tej samej stronie, ale bliżej szosy, i właśnie tam wykopano owe kości. Podobno jakaś rodzina żydowska ukrywała się w Paskudach i na skutek donosu zostali pojmani, zastrzeleni i zakopani na piaskowniku, czyli tzw. kierkucie, tym bliżej szosy. Po wojnie zostali ekshumowani.
Tzw. kierkut w Skrzyszewie, zrekultywowany i zamieniony w pole (2013 r.)
(fot. Krzysztof Czubaszek)
Kiedyś wracaliśmy wozem z Łukowa drogą przez las rzymski. Przysiedli się dwaj sąsiedzi. Rozmawiano o prześladowaniach Żydów. W pewnym momencie jeden z nich wskazał dom w pobliżu lasu i powiedział, że ukrywano w nim bogatą rodzinę żydowską, ale gospodarz po ograbieniu wydał ich Niemcom.
Podobnych historii opowiadano dużo, ale od tych strasznych wydarzeń upłynęło dużo czasu, który wiele z nich zatarł w mojej pamięci.
Wrocław, sierpień 2006-grudzień 2007-maj 2011
Źródło: Zbiory Krzysztofa Czubaszka