Wizyta w warszawskim ZOO

Autorka: Zuzana

- Byłaś kiedyś w Zoo? – spytał mnie Wojtek, kiedy wychodziliśmy z tramwaju.

- Ostatnio byłam tu z chrzestnym lata temu… Ale pamiętam tylko problemy z biletami i dojazdem.

To był najcieplejszy dzień od początku roku. Słońce delikatnie nas ogrzewało, jednocześnie oświetlając nam drogę do ogrodu zoologicznego. Byłam niewyspana i trochę przygnębiona. Nie jestem fanką zoo, ale wolałam iść tam, niż wysilać się na zastępstwie z polskiego.

- Ale nam się pogoda trafiła! – powiedziała Magda, która prowadzi u nas w szkole zajęcia przyrodnicze. Ja akurat na nie nie chodzę, ale wycieczka do Zoo była otwarta dla wszystkich. Oprócz oglądania zwierząt mieliśmy porozmawiać o plusach i minusach zoo. – Nawet dobrze, że nie udało się pójść tydzień temu. Co chcecie zobaczyć?

- Słonie! – odkrzyknęłam na pytanie Magdy. Wpatrywałam się w ziemię, kiedy przechodziliśmy pod wielkim znakiem Zoo w parku Praskim. Obok mnie toczyła się dyskusja, z której udało mi się wyłapać poszczególne słowa. „Ciekawe”, „myszojeleń”, „rekin”, „nie powinno”. Jak oni to wszystko tam zmieścili? Przecież zwierzęta potrzebują trochę przestrzeni, nie? 

Powoli zaczynałam się gotować w swojej grubej kurtce zwanej śpiworem. Czułam jak pocę się na karku i zamarzyłam o zimnym prysznicu. Rozpięłam ją.

Doszliśmy do kasy, zapłaciliśmy osobno za bilety, bo było nas za mało, aby stać się według zoo grupą i weszliśmy. Od razu rozpoznałam główną aleję, która wcześniej w moich myślach należała do wrocławskiego zoo. Podeszliśmy do tabliczki informującej o zaletach ogrodów zoologicznych. Magda nie zgodziła się ze wszystkimi wymienionymi punktami. Ja też miałam co do nich mieszane uczucia. Już samo to, że zwierzęta są na dość małych wybiegach w porównaniu z ich naturalnym środowiskiem, jest dla mnie niedoskonałe. Przypomniałam sobie o ogrodzie zoologicznym z „Mary Poppins”, gdzie osoby, które nie wyszły z zoo przed zamknięciem, były zamykane w klatkach. Zwierzęta na noc wychodziły i podziwiały ludzi. Kiedy odwrócono role wydawało się dla większości czytelników dziwne. A dla zwierząt to codzienność. Zdjęłam szalik.

Ruszyliśmy w stronę flamingów, które schowały się u siebie w domku.

- Wiecie dlaczego flamingi są różowe? – spytała Magda. Wiedziałam, że naturalnie są białe, a ich kolor jest spowodowany…

- Krewetki – odpowiedziałam wraz z Wojtkiem.

- Nie, bakterie w wodzie. Flamingi wybrały sobie życie w takim jeziorze, które ma dużo bakterii, a one je zjadają.

- To dlaczego TE są różowe? – zdziwiłam się. – O! Jest jeden biały!

Skierowaliśmy się na wschód. Przeszliśmy obok papug kierując się do małp. Magda opowiedziała nam, że można zostać wolontariuszem w zoo. Opiekować się zwierzętami, które wymagają stałego nadzoru, wziąć je do domu, aby je karmić. Ale w warszawskim zoo jest o to trudniej. 

- Nie jest ono tak przyjazne – powiedziała. 

Już dochodziliśmy do lemurów i ich króla Juliana, kiedy Magda zdecydowała, że najpierw pójdziemy zobaczyć coś innego. I weszliśmy do akwarium.

Uderzyła mnie fala gorąca. Myślałam, że zaraz zacznę się topić niczym kostka lodu w mrożonej kawie. Kiedy nagle…

- Dori! – krzyknęłam.

- O! To ja! – odpowiedziała Zuza. Tak samo jak Dori nie ma pamięci krótkotrwałej. 

- A mnie tu nie ma – zrobiłam smutną minkę. 

Szyba, która oddzielała nas od rybek, wydawała się nierealna, jakbyśmy patrzyli przez okulary VR. Po paru sekundach rozbolały nas głowy. Poszliśmy w głąb akwarium. Ciągle szukałam Nemo. Sądziłam, że będę musiała napisać zażalenie do zarządu zoo o brak moich ulubionych rybek, kiedy nagle je ujrzałam tuż przy wyjściu. 

- Zuzaaa! Jesteśmy tu!

Było mnóstwo błazeneków aka Nemo. I parę pokolców królewskich znanych pod nazwą Dori. Jednak większą uwagę przykuła rybka obok. W dość dużym akwarium była sama. Rybka-introwertyk.

- Musimy ją jakoś nazwać – powiedziałam do Zuzy.

- Hm… - zamyśliła się na chwilę. – Józef.

- Józef – powtórzyłam i pokiwałam głową. – Pasuje mu.

Wyszliśmy z akwarium. Przeszliśmy koło awanturniczych małp, kangurów i schowanej pandy czerwonej kierując się do sali wolnych lotów. To przy niej znajdował się nasz główny cel wycieczki – Arnold. Zobaczyliśmy go wraz z rodzicami. Trudno było odróżnić go od rodzicielów, tak szybko urósł. Popatrzyłam na tabliczkę obok, aby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, gdy zauważyłam:

- Tu jest leniwec? Gdzie? – spytałam zdziwona.

Był on w sąsiadującym wybiegu. A właściwie ona. Siedziała na najwyższej gałęzi zwinięta w kulkę. Od pracowniczki zoo dowiedzieliśmy się, że po porodzie przestała się opiekować swoim małym leniwcem. Zrobiło mi się smutno. Gdybym mogła to przytuliłabym tę leniwczynię. 

Kiedy wchodziłam do sali wolnych lotów, obawiałam się, że coś z niej wyleci. Tam było już tak ciepło, że zdjęłam kurtkę. Zdziwiona oglądałam kolorowe ptaki biegające przed moimi nogami. Nie za szybą, nie za kratami, na żywo wokół mnie latały dzikie stworzenia. Ich śpiew dochodził ze wszystkich stron. No może bardziej skrzeczenie. Po paru minutach zaczęło mi się robić duszno. Chciałam powiedzieć Magdzie, że ja już wyjdę, ale gonił nas czas, więc wszyscy poszliśmy dalej. A kolejnym przystankiem były moje ukochane słonie. Daleko od barierki stały dwa. Jeden z nich bawił się bukłakiem z wodą zawieszonym na drzewie. Wyglądały uroczo. One zapewne myślały to samo o nas. Mogłabym na nie patrzeć i patrzeć. Awww…

Zafascynowania słoniami nie zauważyłam, że grupa poszła już dalej. Stali w rządku przed wybiegiem z hipopotamem.

- To jest hipcio? – chciałam się upewnić, bo moja wiedza z biologii zatrzymała się w 4 klasie podstawówki.

- Nie, to nosorożec – powiedziała Magda.

- To dlaczego nie ma nosa? – odparłam, bo rzeczywiście brakowało mu charakterystycznego noso-rogu. 

Zapewne musiał być ratowany. Na rogi nosorożca poluje wiele osób, podobnie jak z ciosami słonia. Dlatego, w ochronie przed kłusownikami, nosorożcom na wolności są piłowane rogi. Nie sądzę, że są zadowolone z tego powodu. Ciekawe czy im to przeszkadza? Życie bez rogu?

Pod tabliczką o nosorożcach stała informacja o budynku przed nami. W okolicach lat 50. Ubiegłego wieku zdarzył się incydent ze słoniami, które postanowiły wejść na dach domku.

- Chciałabym to zobaczyć – rozmarzyłam się.

- A wiecie kto jest najbliższym krewnym słoni? – spytała Magda i zaprowadziła nas do wewnętrznego wybiegu dla słoni. Obok znajdowały się… góralki. Małe gryzonie, które z daleka można pomylić z królikiem czy świnką morską. Kolejnym przystankiem były płazy i gady. Żółwie, węże, i żaby. Jedna ropucha wyglądała jak ta, którą Nevill zgubił w pociągu do Hogwartu. Dalej ruszyliśmy przez mostek obok krokodyli. Te to były wychillowane. Leżały plackiem przy wodzie z zamkniętymi oczami. Przy wyjściu znajdował się sklepik z zabawkami. Urocze zwierzaki z brokatowymi oczkami wpatrywały się we mnie prawie krzycząc „Kup mnie! Kup mnie!”.

Ikoniczną postacią wyjścia do zoo stała się Marlena aka Łyżwiarka, która powtarzała jak katarynka:

- A można tu usiąść?

- Tak, można – za każdym razem z lekkim niedowierzaniem odpowiadała Magda.

Kiedy poszliśmy coś przekąsić Łyżwiarka była w niebie. Mogła posiedzieć sobie na krześle i to przez porządnych siedem minut. Sukces! Większość z nas zamówiła gofry, na które mogłam sobie tylko popatrzeć, bo ciągle miałam problemy z przeżuwaniem po wyrwanych ósemkach. Mogłabym kupić lody, ale przejadłam się nimi w ciągu ostatnich dni. Cena za gałkę też mnie nie zachęcała.

Idąc do wewnętrznego wybiegu dla żyraf, zauważyłam budkę z książkami, do której od razu weszłam. Ciekawe co mają. Ech, nic ciekawego, tylko stare wydania Angory i jakiś tani romans. Ale budka jest? – jest. Wchodząc do kolejnego pomieszczenia poczułam lekki ból w nogach przypominający zakwasy. Wychodzi brak wf-u w liceum. Byłam blisko zamienienia się w Łyżwiarkę i spytania się gdzie można usiąść. Przebodźcowałam się i szukałam wymówki, aby pobyć trochę sama. I znalazłam.

Wraz z Wojtkiem musieliśmy wrócić wcześniej od reszty, aby zdążyć na zajęcia pisarskie pod przykrywką dziennikarstwa. Szliśmy z powrotem główną aleją. Wojtek mówił mi gdzie co jest, bo znał plan zoo na pamięć. Zahaczyliśmy o żubry, widzieliśmy z daleka pingwiny i popatrzeliśmy na foki. Wyszliśmy z ogrodu.

- Wiesz, że tu były kiedyś niedźwiedzie? – powiedział już w tramwaju Wojtek patrząc na opuszczony wybieg tuż przy ulicy.

- Serio? Ale to chyba dawno temu?

- Nie. Jeszcze jakiś czas temu. 5? 6 lat temu? Kiedy chodziłem z dziadkiem do zoo to jeszcze tu były.

Jechaliśmy 23. Zaczęłam rozmyślać nad bezpieczeństwem trzymania miśków tak blisko ludzi i ludzi tak blisko miśków. I samochodów. I tramwajów. Tyle niebezpieczeństw.