ROZMOWY

Alfred Siatecki. Pisarz w drodze. O pasjach twórczych z Alfredem Siateckim rozmawia Małgorzata Masłowska. „Alfred Siatecki. Twórcy zielonogórskiej kultury”. Zielona Góra 2014, s. 29-40.


Jesteś bardziej pisarzem czy dziennikarzem?

To dwie różne profesje. Nie da się być dziennikarzem i pisarzem jednocześnie. Któreś musi być ważniejsze. Nie znam takiego dziennikarza, który również jest dobrym pisarzem. Wtedy, kiedy pracowałem jako dziennikarz, na pierwszym miejscu było dziennikarstwo. W ten sposób zarabiałem na utrzymanie rodziny i na swoje wydatki. Zdarzało się, że w czasie urlopu próbowałem pisać teksty literackie, ale na początku to była mordęga. I gdy po wielu dniach przypomniałem sobie sens pisarstwa, gdy coraz pewniej i lepiej czułem się na ścieżce literackiej, musiałem wrócić do dziennikarskiego rzemiosła. Dziennikarza łączy z pisarzem jedynie to, że jeden umie pisać i drugi umie pisać. Wszystko inne różni.


Ale jako młody człowiek zdecydowałeś się na studia rolnicze.

W Kostrzynie tym nad Odrą, gdzie się urodziłem i chodziłem do podstawówki, nie było żadnej szkoły średniej. Nawet zawodówki. Mama chciała, żebym został lekarzem, zdaniem ojca powinien być lekarzem, ale weterynarii. Rodzice postanowili więc, że najpierw powinienem skończyć liceum. Najbliższy ogólniak był w Gorzowie, do którego ktoś spośród kostrzynian codziennie dojeżdżał. Było też liceum w Dębnie, ale tam rano nie można było dojechać pociągiem. Tak samo do Rzepina. Została jeszcze szkoła w Chojnie, dokąd pociągów było sporo, bo miasteczko leży na trasie Zielona Góra–Szczecin. Cztery lata chodziłem do klasy łacińskiej w Chojnie. I kiedy nadszedł czas szykowania się na studia, powiedziałem ojcu, że chcę zostać architektem. Uznał, że to zawód bez perspektyw. Bo co architekt może, skoro domy stawia się z gotowych płyt? Powtórzył, że najlepiej, gdybym został weterynarzem. Fakt, minimum łaciny znałem, krowę od konia odróżniałem, a biologii mogłem się poduczyć, czyli mam zdawać na weterynarię do Wrocławia. Tyle że weterynaria wcale mnie nie pociągała. Już bardziej wolałbym skończyć polonistykę. – I będziesz uczył dzieci w szkole? – Naskoczyła na mnie wychowawczyni, gdy rozmawialiśmy w klasie o tym, dokąd kto się wybiera po maturze. – Broń Boże! Nigdy nie będę uczyć! – tak odpowiedziałem nie dlatego, że nie lubiłem uczyć, tylko że akurat wtedy przyszła mi na myśl moja dziumdziowata polonistka. Przez czterdzieści pięć minut siedziała przy swoim stoliku w klasie i dukała, a co autor miał na myśli, a to jak rozumieć sens przesłania Norwida itd. Gdy pochwaliłem się, że kupuję „Poezję” i czytam „Nadodrze”, wywaliła gały na wierzch. Wtedy ktoś zdradził, że piszę wierszyki i opowiadania i pewnie będę tak samo sławny jak Lermontow albo jak Sienkiewicz. Pisemną maturę z polskiego i matematyki zdałem na tyle dobrze, że zostałem zwolniony z egzaminu ustnego. Ponieważ łacina nie została uznana za język obcy, zdawałem z rosyjskiego. Jako przedmiot dodatkowy wybrałem chemię. I gdy miałem wszystkie egzaminy za sobą, a jeszcze nie odbył się bal maturalny, gdy niemal wszystkie dziewczyny wybierały się jak nie na medycynę, to na farmację albo na pedagogikę, a chłopcy na AWF, politechnikę i rolnictwo, nie wiedziałem, na co zdawać. Wśród chojeńskich maturzystów było dużo synów kierowników pegeerów, pomów, geesów, z którymi się kolegowałem. I za ich przykładem złożyłem papiery do Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Gdyby moimi kolegami byli synowie marynarzy, pewnie poszedłbym z nimi do Wyższej Szkoły Morskiej. Spośród blisko setki chojeńskich maturzystów może pięcioro zdało egzamin wstępny i dostało się na studia. Reszta poszła do Studium Nauczycielskiego albo do pracy, wszak jeszcze w drugiej połowie lat sześćdziesiątych człowiek z maturą był kimś. Nie studiowałem ani pilnie, ani na niby, a wedle zasady: najlepiej jest tym w środku. W wolnym czasie pisałem do gazet studenckich, do „Głosu Szczecińskiego” i „Wiadomości Zachodnich”, i nawet do „Gazety Zielonogórskiej”, która zamieszczała moje teksty dotyczące lubuskich studentów w Szczecinie. Gdy zaczynałem czwarty rok studiów, w „Wiadomościach Zachodnich” ukazało się moje opowiadanie Poranek, niedługo potem zamieszczone w almanachu Wyjść z cienia drzewa. W krakowskim „Głosie Młodzieży” wyszedł szczeciński almanach poetycki, a w nim mój wierszyk Wrócę, przedrukowany przez „Wiadomości Zachodnie”. W pisaniu miałem towarzysza, Władka Łazukę, śpiewającego poetę, dziś mieszkającego w Choszcznie członka Związku Literatów Polskich, autora coś piętnastu tomików poetyckich. A teraz do studiów. Nie jest ważne, kto co studiował. W moim czasie studia magisterskie nie za bardzo przygotowywały do zawodu. One raczej przygotowywały do życia. Podpowiadały, jak czerpać z rzeki obfitości, czym się kierować w wyborach, żeby było lepiej niż dobrze. Mnie uczono inżynierii, ale i poznawałem botanikę, zoologię, mikrobiologię, nawet fizjologię. Zdawałem egzamin z ekonomii. Chodziłem na wykłady z filozofii, na ćwiczenia z pedagogiki. Blisko trzydzieści lat po studiach jako dziennikarz „Gazety Lubuskiej” w jakiejś sprawie chciałem poznać opinię profesora Stanisława Dzieni, który jako adiunkt był moim opiekunem, gdy pisałem pracę magisterską. Zadzwoniłem do niego i zacząłem się przedstawiać, gdy profesor przerwał mi mówiąc, że mnie pamięta. – Był pan jedynym moim magistrantem, do którego pracy nie wstawiłem nawet przecinka.


Przebyłeś drogę ze Szczecina do Zielonej Góry. Na stałe.

W czasie polskiej części studiów dostawałem stypendium tzw. fundowane. To oznaczało, że po otrzymaniu dyplomu magisterskiego przez tyle miesięcy, przez ile pobierałem stypendium, miałem obowiązek pracować u fundatora. Fundatorem było przedsiębiorstwo rolne w Dobiegniewie. Gdy po studiach tam się zgłosiłem, dyrektor oznajmił, że ufundował stypendium, bo takie było polecenie zjednoczenia. Magister jest zbędny w Dobiegniewie, w dodatku taki, który ma za sobą także studia w Niemczech. Wcześniej mu się pochwaliłem, że w trakcie studiów jako stypendysta zachodnioniemiecki przebywałem na uniwersytecie w Stuttgarcie. Dodałem, że tam napisałem opowiadania, które ukazały się w zbiorze „Piaszczysta ziemia”. Gdy więc fundator stypendium z Dobiegniewa uznał mnie za zbędnego, starszy kolega pracujący w Boczowie podał mi rękę. Troszkę więcej niż rok pracowałem tam w pegeerze i uczyłem w szkole zawodowej. A ponieważ z podobnymi do siebie próbowałem zmienić wieś, zaproponowano mi pracę w zarządzie wojewódzkim Związku Młodzieży Wiejskiej w Zielonej Górze. Niebawem przyszła moda na młodych urzędników, więc zająłem gabinet dyrektora wydziału w Urzędzie Wojewódzkim. W trzecim roku pracy poważnie zachorowałem na oczy i wtedy napisałem podanie do wojewody o zwolnienie z urzędu. Znalazłem zajęcie w redakcji dwutygodnika „Nadodrze”, gdzie wcześniej zamieszczałem opowiadania.


Jeśli rodzice pragnęli dla Ciebie konkretnego zawodu, w jaki sposób przyjęli syna-dziennikarza, syna-pisarza?

Mama zmarła, zanim skończyłem studia. Ojciec kupował „Nadodrze”, ale specjalnie nie wnikał w to, o czym pisałem i co robiłem. Czasem pytał, czy ktoś nie cierpi z powodu tego, że stał się negatywnym bohaterem mojego tekstu. Pamiętam Cię z „Nadodrza”, młodego zaaferowanego człowieka, który z torbą na ramieniu przychodził do redakcji i szybko wychodził... „Nadodrze” ukazywało się co dwa tygodnie. Moim podstawowym zadaniem było pisanie tekstów, najlepiej reportaży, a jeszcze lepiej takich, po które będą się ustawiały kolejki czytelników. Dlatego jeździłem po miasteczkach, po wsiach, rozmawiałem z niespokojnymi ludźmi. Przecież gdybym siedział przy biurku na Żeromskiego, gdzie była siedziba redakcji, o wielu sprawach bym się nie dowiedział.


Właściwie dlaczego piszesz?

Pewnie gdybym miał słuch muzyczny, grałbym na weselach, pogrzebach, w orkiestrze dętej. Gdybym miał talent piłkarza, jako chłopak ganiałbym po boisku, a potem skończył studia na AWF-ie w Gorzowie i został trenerem. Jestem beztalenciem sportowym, muzycznym, tanecznym, nawet nie umiem przemawiać. Piszę więc. W samotności. Uważam to za jeden ze sposobów pomagania zagubionym, nieszczęśliwym, skrzywdzonym. Twoi adresaci są zagubieni i nieszczęśliwi? Oni sami nie są w stanie sobie pomóc. Im musi pomagać ktoś inny. Nie ja. Ja staram się być tym odważnym facetem, który pokazuje czytającym, że wśród nas są ludzie skrzywdzeni. Przez los także. Lecz i przez wszelkiej maści cwaniaków. Usiłuję mówić właśnie do cwaniaków, że są winni nieszczęść swoich sąsiadów, podwładnych, współwyznawców. Proszę ich o opamiętanie się. Mam nadzieję, wierzę, że się zmienią. Nie wszyscy. Taki naiwny nie jestem. Ale jeśli chociaż jeden uderzy się w piersi i zapewni, że nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi, to będzie mój sukces. To oznacza, że nie piszę ogłoszeń. Pytanie o adresata zawsze zadają wydawcy. Zanim właściciel wydawnictwa przeczyta to, co mu autor proponuje do wydania, pyta: do kogo pan adresuje swoją powieść? Nauczyłem się wymyślać coś takiego, co jest pełne głupstw, bo zdaję sobie sprawę, że od tego zależy, czy książka się ukaże. Im więcej bzdur w odpowiedzi, tym wydawca jest bardziej zadowolony. Tym więcej nieprawdy podaje na ostatniej stronie okładki. Czytelnik kupując książkę tam właśnie zagląda. Zauważ, że niemal każdą, nawet byle jaką rzecz, ktoś znany zachwala. Wydawca cytuje wypowiedzi z internetu, z gazet. Mimo że ludzie dają się na to nabrać, proceder kwitnie. Nigdy, mówię to z ręką na sercu, nie pisałem do określonej grupy czytelników. To znaczy zawsze pisałem dla dorosłych, ale nigdy nie zastanawiałem się, czy mają to być mieszkańcy wsi czy miasteczka, tacy po maturze czy wyłącznie po studiach, chrześcijanie czy agnostycy, miłośnicy whisky czy piwa. To mi było obce do niedawna. Pisałem o tym, co mnie intrygowało, na temat, który mnie interesował, był ważny dla mnie, a nie dla jakiejś grupy. Prawda, starałem się chodzić po ziemi. Nie ukrywam, że w opowiadaniach i powieściach wykorzystywałem swoje doświadczenia, swoją wiedzę, swoje spostrzeżenia. Piszę o tym, co jest wokół mnie. Co mnie wkurza i cieszy, co chciałbym zmienić. Czego nie da się poprawić. Jednak, co podkreślam, nie zdarzyło mi się napisać opowieści, która byłaby naturalnym odmalowaniem życia. To jest rola fotografa, a ja w robieniu zdjęć jestem amatorem. Pisarz nie leczy ani nie ma uzdrawia. Dawno przestał być inżynierem dusz. Poeta może jeszcze ma wpływ na postępowanie czytelnika. Może, bo ile osób czyta wiersze? Prozaik coraz bardziej staje się fabularzystą, scenopisarzem, dramaturgiem. Inaczej to wygląda, gdy chodzi o opowieści historyczne, a szczególnie o serię książek z kluczem w tytułach.


Miał być chyba tylko jeden „Klucz do bramy” i na tym koniec?

Miała być jedna rzecz, dlatego pierwsza książka wyszła jako Klucz do bramy. Po promocji w zielonogórskim muzeum dotarło do mnie tyle głosów zachęty, że napisałem Drugi klucz... Potem już samo leciało. Ci, którzy zachęcali mnie do kontynuowania serii, twierdzili, że dostali książki, z których dowiedzieli się sporo o dziejach Środkowego Nadodrza. Dowiedzieli się z książek, jak mówili, pozbawionych żargonu naukowego. Czytając Klucze nie trzeba sięgać do słownika wyrazów obcych. Pisałem je z myślą o magistrach, technikach, uczniach. Polonistkach, biologach, kierowcach, tzw. politykach... O biskupach, generałach, hrabiach. To książki o uczonych, żołnierzach, artystach, którzy tu, nad środkową Odrą i dolną Wartą żyli i pracowali. O królach, książętach, świętych, których nazwiska i osiągnięcia są w encyklopediach. Właśnie skończyłem Piąty klucz... Mam materiał na szósty tom. Czy go napiszę i czy się ukaże, zależy od zainteresowania wydawcy.


Fikcyjne rozmowy z prawdziwymi postaciami?

Dlatego uważam je za opowiadania historyczne, a nie za dziennikarskie wywiady. Fikcji w tych opowiadaniach jest niewiele. Jest ona sosem, którym oblałem fakty. Dosłownie i w przenośni. Uczestnicy uczty podczas spotkania Chrobrego z Ottonem III pod Szprotawą w tysięcznym roku jedli wieprzowinę w zielonym sosie i gołąbki w cieście z musztardą. Proszę, nie pytaj mnie o przepisy. Ale „tak zmyślnie ziołami namaszczonych i akuratnie upieczonych prosiaków, perliczek, karpi, sumów” nie musiałem wymyślać. Zrobił to Gall Anonim w swojej Kronice. Są to rozmowy-opowiadania o tym, co ciekawego, co ważnego wydarzyło się na Środkowym Nadodrzu. O osobach, które tu żyły. Mnie nie interesują tylko Polacy, ale i Niemcy, i Łużyczanie, i Żydzi, i Czesi. Gdyby na Środkowym Nadodrzu miał swój dom Indianin z Idaho albo Murzyn z Czadu, i gdyby ten Indianin czy Murzyn zrobił coś bardzo ważnego dla ludzkości, to zostałby bohaterem mojego opowiadania. Staram się przekonać czytelników, że tu, nad Środkową Odrą i dolną Wartą działy się rzeczy tak samo ważne jak w Małopolsce, jak na Mazowszu. Tu nie było obrony Jasnej Góry, ale była bitwa pod Wschową. Była bitwy pod Sarbinowem, Kijami, Kunowicami. Zażarte walki o Küstrin (Kostrzyn), o Gubin. Strajk w Lubogórze, wydarzenia zielonogórskie, państwo stanowe Żary–Trzebiel, Republika Świętno. Tyle wydarzeń i często padające zdanie: tu nic ważnego się nie wydarzyło. To biała plama w dziejach Europy. Prawda, winni są trochę historycy uniwersyteccy, którzy piszą o tych rzeczach, ale takim językiem, że potrzebny jest tłumacz. Dlatego jako niehistoryk postanowiłem opowiedzieć dzieje Środkowego Nadodrza inaczej. Nie słyszałem, żeby komuś mój sposób opowiadania się nie spodobał. Nawet duchy moich bohaterów-rozmówców, którzy tu żyli, nie straszą mnie po nocach.


Interesuje mnie pochodzenie książki, która zawsze mnie intrygowała, chociaż najpierw niepokoiła dramatem – chodzi mi o „Podzwonnych ręczniaków”, to pisanie w pierwszej osobie, znajomość wsi od samej polepy, z duszy niemalże.

Ten zbiór opowiadań ukazał się w 1980 roku na kilka tygodni przed Sierpniem. Napisałem go w przekonaniu, że widziałem katorgę, na jaką zostali skazani prości niewinni ludzie. Napisałem go po pobycie w Boczowie koło Torzymia. Mimo że za Podzwonnych dostałem jedną z głównych nagród w konkursie na debiut prozatorski, recenzenci pastwili się nade mną i nad książką. Ich zdaniem pokazałem nie tych ludzi, których w tamtym czasie trzeba było pokazywać, czyli gdy się rodziła Solidarność. Twierdzili, że moi bohaterowie są ulegli, pogodzeni z losem, nie walczą o swoją godność. To niedbaluchy, śmierdziele, dworusy. Nie czytają, ledwie piszą. Zamiast interesować się malarstwem czy muzyką, dyskutować o innej Polsce, piją i robią dzieci. Tacy nie są potrzebni rewolucji.


Który ze Swoich utworów cenisz najbardziej?

Powieść Jubel. Ukazała się w 1987 roku w nakładzie, nawet jak na tamte czasy, ogromnym, bo trzydzieści tysięcy egzemplarzy. To groteskowe spojrzenie na polską rzeczywistość. Karykaturalny sposób przedstawiania świata najbardziej mi odpowiada, co nie oznacza, że kpię ze wszystkiego i wszystkich. Kpię jedynie z tego, co jest idiotyczne, i z tych, którzy są tego warci. Kpiąc, chcę zwrócić ich uwagę, że nie są śmieszni. Są głupi. Po latach wróciłem do groteski powieścią Polonistki. W Jublu podpowiadałem ludziom, co powinni zmienić w swoich postępowaniu, żeby przez ich świństwa sąsiedzi jak najmniej cierpieli. W Polonistkach przypominam rządzącym małymi społecznościami, że nie po to są tam, gdzie są, żeby jedynie im było dobrze.


„Jubel” silnie Tobą zawładnął, aż do naruszenia granicy pisarz -jego bohater.

W trakcie pisania powieści Jubel trochę świrowałem. Tzn. całym swoim jestestwem wnikałem w psychikę i wynikające z tego postępowanie bohatera. Bywało, że nie odróżniałem siebie takiego, jakiego mama wydała mnie na świat, od wymyślonego bohatera. Z Jublem było tak. Wydawnictwo Książka i Wiedza zaprosiło grupę starszych pisarzy do konkursu na powieść współczesną. Poszerzyło ją o grupkę młodych, do której i mnie zaliczyło. To już oznaczało wyróżnienie. Za Jubel dostałem jedną z trzech głównych nagród. W prasie było sporo pochwalnych recenzji.


Jaki jest Twój warsztat? Najpierw jest zamysł, sen, a może czyjaś inspiracja, zasłyszane lub przeczytane zdanie?

Przede wszystkim obserwuję, nastawiam uszu, śledzę, zapamiętuję. Nie znaczy to, że nie słucham podpowiedzi, nie pytam, nie radzę się, nie dyskutuję. Nie mam jednego sposobu zabierania się do pisania. Często nie wiem, co z tego wyniknie, że dniami, tygodniami, miesiącami piszę. Może dawniej, kiedy nie miałem komputera, pisanie przychodziło mi z większym trudem. Wtedy każde zdanie długo obracałem w głowie, żeby najlepszą wersję przenieść na papier. Można je było zmienić, ale trzeba było coś wykreślić długopisem albo od nowa napisać na maszynie, co zajmowało czas. Komputer pozwala na wprowadzanie zmian bez śladu poprzedniej wersji, z czego zdaję sobie sprawę, a co oznacza zbyt łatwe pisanie. Przy komputerze nie pocę się tak jak wtedy przy maszynie do pisania.


Zawierzasz jedynie wyobraźni i własnemu nerwowi pisarskiemu?

Właściwie od czasu młodości w Kostrzynie zbieram materiał do swoich książek. Część do powieści i opowiadań, część do takich trochę jak Klucze. Dziś odcinam kupony od tego, co nazbierałem i czego się nauczyłem. Wykorzystuję to, co mam w głowie i co zgromadziłem na półkach. Czasem się mylę, ale to rzecz ludzka i przez myślących wybaczalna. Głupkami i zazdrośnikami się nie przejmuję, chociaż dokuczają.


Co czytasz?

Coraz rzadziej sięgam po książki drukowane na papierze, a coraz częściej kupuję książki elektroniczne. Klasyka jest bezpłatna w internecie. Rzeczy współczesne drogie, czego nie rozumiem, bo koszt wytworzenia wersji elektronicznej jest niewielki. Czytnik dostałem w prezencie i go sobie chwalę, gdyby nie ceny e-booków. Spośród nowości interesuje mnie proza skandynawska, łącznie z kryminałami, które w niewielkiej części są kryminałami czystej wody. To literatura psychologiczna, obyczajowa, oprawiona w ramki kryminalne. Zresztą mam na swoim koncie kilka kryminałów z wątkami polsko-niemieckimi. Ostatnio słyszę, że Polacy mało czytają. A jeśli ktoś sięga po książkę, to statystyczna kobieta po czterdziestce. Proszę przykład. Maszynopis Zjazdu koleżeńskiego posłałem właścicielce agencji wydawniczej, a ona mi odpisała, że powieść jej się podoba, ale nie ma szansy wyjść drukiem, bo jest adresowana do mężczyzn. Mężczyźni nie czytają, więc żaden wydawca nie wyłoży pieniędzy, żeby ją wydrukować i po trzech miesiącach oddać do składu makulatur. Zjazd powinienem tak przerobić, żeby powieść była dla kobiet. Najpierw się wkurzyłem, ale potem poszedłem wskazaną drogą, tzn. teraz akcja powieści skupia się na problemach kobiet po pięćdziesiątce, zaś męscy bohaterowie stali się jedynie towarzyszami uczestniczek zjazdu koleżeńskiego, owszem też coś ich nurtuje, ale są to sprawy bez większego znaczenia. Aha, zmieniłem też tytuł. Na Polonistki. W pierwszym odruchu chciałem dać Rusycystki, ale pomyślałem, że co ruskie to teraz złe. Gdyby Polonistki nie spodobały się wydawcy, miałem w zapasie Anglistki lub Germanistki. Właścicielka wydawnictwa zaakceptowała tytuł Polonistki.


Myślałeś o sławie? Byciu na pierwszych stronach gazet? Czym jest dla Ciebie sława?

Wychowałem się w czasach, kiedy człowiek po studiach miał być skromny. Co innego lud pracujący miast i wsi. Jego reprezentanci byli na pierwszych stronach gazet. Nie zabiegałem o sławę. Jeśli jest mi pisana, to przyjdzie. Znam autorów, którzy przekonują, gdzie się da, że są najlepsi. Nie wszyscy czytelnicy zgadzają się z ich opiniami. Sława ogłupia i jest trudna do dźwigania. Nie mam też cech celebryty. Jestem posiwiałym, wyłysiałym samotnikiem. Najlepiej się czuję z książkami. Wracając do pytania, to napisałem zbiór opowiadań Sława po zmroku. Tyle sławy na razie mi wystarczy.


Nad czym pracujesz?

Jestem zabobonny. Kiedyś na tak zadane przez dziennikarkę „Ziemi Gorzowskiej” pytanie pochwaliłem się, że skończyłem pisać powieść Bagno i czekam, kiedy się ukaże w księgarniach. Byłem przekonany, że stanie się to lada dzień, tym bardziej że dostałem sporą zaliczkę. Działo się to w 1989 roku. Po wyborach kraj się zmienił i niemal wszystko, co było państwowe, szlag trafił. Wydawnictwo upadło, gotowa do druku powieść nigdy się nie ukazała. Ta sytuacja powtórzyła się w Trzeciej Rzeczypospolitej, kiedy pochwaliłem się dziennikarzowi Polskiego Radia, że mam umowę z wydawnictwem Prószyński i S-ka na wydanie Zmowy pułkowników. Też dostałem zaliczkę. Czekałem, czekałem. Książka ukazała się w innej oficynie, ale jej zasięg był maleńki. Odpowiadając więc na Twoje pytanie, wyjaśniam, że piszę kolejną powieść. Kolejną, bo poprzednią pewne wydawnictwo w Gdańsku ma w swoim planie. Widziałem projekt okładki. Ani słowa więcej na ten temat tego, co robię.


Zatem spytam o coś innego; jako zielonogórzanin jesteś smakoszem wina?

Przy domu w Raculi, gdzie mieszkam, posadziłem kilkanaście krzewów winorośli. Robię, może uczciwiej nazwę to: ciągle się uczę, jak zrobić wino gronowe, żeby miało smak wina. To sztuka. Mniej się przejmuję winem z czarnych porzeczek, bo to zawsze mi wychodzi. Ale najlepsze jest wino z jabłek. Z tych posadzonych przed wojną przez Niemców. Takich drzew wokół Raculi jest sporo. Zbieram jabłka na cydr. Pierwszy własny cydr miałem na początku tego stulecia, kiedy niewiele osób wiedziało o walorach tego trunku. Jabol, z pogardą mówili moi znajomi. A mnie jabole raculskie lepiej smakują niż chińska herbata.


Dziękuję za rozmowę.


Zielona Góra, październik 2014 r.



 Nie umiem żyć bez pisania, www.zbrodniawbibliotece.pl/pogawedki, 4 lipca 2013

Jest Pan doświadczonym pisarzem, autorem wielu ciekawych tekstów literackich. Teraz Pańska książka Postrzelony ukazała się w naszej patronackiej serii Zbrodnia w Bibliotece. Opowie Pan naszym czytelnikom trochę o sobie?

Nie lubię o sobie opowiadać. W ogóle nie lubię (i raczej nie umiem) gadać. To, co mam powiedzieć, wolę napisać. Nie opowiedziałem żadnego dowcipu. Próbowałem popisywać się przy biesiadnym stole, ale nie wychodziło. W towarzystwie mogę uchodzić za ponuraka albo takiego, co nigdy się nie śmieje. Właściwie to i nie chcę pisać. Zanim wezmę się za pisanie, najpierw przeglądam net, zaparzam kawę, czytam pocztę, jeszcze raz przeglądam sieć. Pisanie jest dla mnie męczarnią, ale nie umiem żyć bez pisania. Zdaję sobie sprawę, że gdyby przy pomocy pisania można było naprawić świat, pewnie pisałbym szybciej i więcej niż Kraszewski. Czy moje pisanie kogoś interesuje? Kolegów po piórze na pewno nie ‒ pisarze i dziennikarze, identycznie jak lekarze, aktorzy, księża nie lubią konkurencji. Nie wiem, czy moje książki kogoś zainteresowały. Może kilka bibliotekarek, studentki zaocznej polonistyki, emerytowane nauczycielki? Na pewno nie krytyków czy polityków. Niedawno na zebraniu w mojej wsi wytknąłem wójtowi, że nie dotrzymuje danych obietnic. Odparł, że mnie nic do tego, bo został wybrany demokratycznie przez odpowiedzialną część społeczeństwa gminy. Najpierw chciałem dodać, że jestem z tej samej gminy co reszta społeczeństwa i nie zalegam z podatkiem. Potem pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli popiszę się znajomością Gogola („Jeden tam tylko jest porządny człowiek ‒ prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc, świnia”). Ugryzłem się jednak w język. Wójt pewnie zarzuciłby mi obrazę urzędnika samorządowego i sprawę skierował do sądu. O czym napisałaby gazetka wydawana przez wójta, a to mogłoby spowodować ujawnienie faktu, że w gminie mieszka autor powieści.


Niebezpiecznie. Ale swoim najbliższym otoczeniem bardzo mocno się Pan interesuje i angażuje w jego sprawy, publikując książki o historii i tożsamości regionu, w którym Pan tworzy. Ale też spod Pana pióra wyszły opowieści o tajemnicach naszej cywilizacji, nawet powieść o miłości do zwierząt. Jest Pan bibliografem, kronikarzem, twórcą małych form literackich. Po drodze przytrafiło się też Panu kilka tekstów, które można określić sensacyjnymi. Postrzelonego traktuje Pan jednak jako swój właściwy debiut kryminalny. Dlaczego?

Żyję w czasach, kiedy najłatwiej jest napisać książkę. Najtrudniej jest ją rozpowszechnić, czyli sprzedać. Żaden wydawca nie jest dobrym wujkiem i nie wyda książki tylko dlatego, żeby ją wydać i mnie sprawić radość. Każdy wydawca wydaje książki po to, żeby na nich zarabiać. Kilka moich ostatnich książek ukazało się w wydawnictwach zielonogórskich. Żeby trafiły do większości księgarń w regionie, wydawcy musieliby je tam wysłać pocztą albo dowieźć samochodem, co kosztuje. A jaką mają pewność, że wydatek się zwróci i jeszcze na tym zarobią? Oficynka zaś ma tę przewagę nad wydawcami zielonogórskimi, że wydawane przez nią książki mogą dotrzeć nawet do Australii. Trafiają do małych księgarń tradycyjnych i internetowych, są w placówkach należących do wielkich sieci. Tak więc Postrzelonym zaczynam nową drogę literackiej podróży.


Rozumiem. A długo kiełkowała w Panu kryminalna pasja? Co Pana skierowało w stronę tego gatunku?

Prawdę mówiąc, mnie nie interesuje szukanie mordercy. Mnie interesuje, dlaczego ktoś zabił. W jakich okolicznościach do tego doszło. Co się jeszcze wydarzyło i na co warto zwrócić uwagę. Kryminał pozwala na zajęcie się sprawą razem z czytelnikiem. W każdym z nas jest ta ciekawość, co robi sąsiad. To zaglądanie do cudzych okien. Interesowanie się kłótnią za drzwiami. Powieści kryminalnej nie traktuję li tylko jako opisu szukania sprawcy zabójstwa. Można przecież kogoś pozbawić prawa do uprawiania zawodu nauczyciela, kierowcy, pilota. Przecież ktoś taki, kto nie robi tego, co lubi, co umie, żyje, ale co za życie? Wiem, wiem, chodzi o inne spojrzenie. Kryminał to przede wszystkim powieść nasycona psychologią. Przy okazji daje możliwość pisania o tożsamości, o historii, o złu i dobru. Ponadto ze względu na to, że bywa traktowany jako literatura popularna, pozwala na wylanie na papier tego, co mnie dręczy i co tym sposobem dociera do inaczej myślących. To też piękna, zgrabna kobieta, tylko inaczej ubrana.


Intryga „Postrzelonego” jest osnuta wokół śmierci byłego posła Krystyna Kunickiego. W jego samobójczą śmierć nie wierzy dziennikarz śledczy Daniel Sateck. Muszę przyznać, że bardzo mi ta postać zaimponowała – swoją taką zwykłą, upartą uczciwością, której brakuje dziś wielu przedstawicielom mediów. Zanim przejdziemy do spraw kryminalnych, chciałabym zapytać o powody takiej kreacji bohatera. Czy poza tym, że jego charakter oczywiście wynika niejako z roli, którą przyszło mu grać w książce, ma on do spełnienia jakąś – nie wiem, nazwijmy to tak górnolotnie – misję? Czy według Pana Sateck miał być wzorem dla współczesnych dziennikarzy?

Coraz mniej czytam gazet, dlatego że dzisiejsze dziennikarstwo zeszło na psy. Jedni kadzą politykom, drudzy ich śledzą. Brakuje normalności. Takiego podawania prawdy, na podstawie której czytelnik gazety mógłby wyrobić sobie zdanie, na przykład o kandydacie na posła. Ale tak będzie póty, póki uniwersytety będą kształciły magistrów dziennikarstwa. Dziennikarz powinien być partnerem ekonomisty, prawnika, historyka. Nie musi na wszystkim się znać jak co najmniej doktor, ale i nie może być dyletantem. Po mojemu: nie ten jest dobrym dziennikarzem, kto nie robi za dużo błędów ortograficznych czy stylistycznych, ale ten, kto docieka, nie boi się pytać, ma uszy i oczy otwarte. Jest uczciwy wobec czytelników. I ma to coś, czego nie potrafię nazwać. To, co ma, na przykład, Maryla Rodowicz, z wykształcenia wuefistka bodajże, albo Nikifor, malarz bez wykształcenia. Dziennikarz powinien nieźle zarabiać, żeby nie myślał, jak przetrzymać do końca miesiąca. Jeszcze w 2013 roku najważniejszym medium jest telewizja. Ci, z którymi rozmawiam, za dziennikarzy biorą nie dziennikarzy, lecz osoby czytające wiadomości, prowadzące kwizy, opowiadające o pogodzie. To są prezenterzy. Żeby coś takiego robić, nie należy się jąkać, jako tako wyglądać i mieć znane nazwisko. Jeśli powiem, że dziś nie ma dziennikarzy z krwi i kości, takich jak, na przykład, Daniel Passent, to pewnie znajdzie się ktoś, kto zechce mnie przekonywać, jak wielki popełniłem błąd. Bo przecież jest jeszcze Tomasz Lis, Elżbieta Jaworowicz... Sześć lat temu przestałem być dziennikarzem, to i łatwiej mi oceniać to środowisko. A ponieważ nie lubię gadać, stworzyłem postać Daniela Satecka. Byłbym zadowolony, gdyby powieść przeczytali dziennikarze. To tylko marzenie. Dziennikarze na ogół nie czytają książek. Oni, jak politycy, wszystko najlepiej wiedzą.


Pytałam też troszkę o to, czy literatura popularna może i winna spełniać funkcje nie tylko rozrywkowe, ale też może zmieniać rzeczywistość, mentalność…

Wychodzę z założenia, że złego Kościół nie naprawi, a dobrego knajpa nie zepsuje. Każda literatura może stawiać na nogi. Prawdę mówiąc, to nie znam nikogo, kto zmienił swoje postępowanie po przeczytaniu, na przykład, „Pana Tadeusza”. Zresztą nie wiem, co miałby zmienić. (Na szczęście idą wakacje, to i polonistki z liceów do mnie się nie dobiorą). Ta literatura, którą badacze i krytycy uważają za popularną, w gruncie rzeczy jest jedyną docierającą do większej ilości czytelników. Przecież w czytaniu kryminałów chodzi nie tylko o zabijanie czasu i podziwianie śledczych, lecz i o wpatrywanie się w poprawny język, o odróżnianie wyrazów uważanych za wulgarne od tych „dobrych”, o uczenie się, na przykład, powiedzonek łacińskich, o poznawanie dziejów Breslau i Lwowa, o rozumienie historii przed- i powojennego Lublina. Ten jest dobrym pisarzem, kto umie interesująco opowiadać.


Zgadzam się w stu procentach. Danielowi przyszło działać w środowisku polityków, niejednokrotnie powiązanych ze światem przestępczym, bagnie bagien… A akcję swojej powieści umiejscowił Pan w... Zielonejgórze. Nie boi się Pan, że czytelnicy Pana książki będą się starali doszukiwać odniesień do rzeczywistej Zielonej Góry? A może można się ich tam doszukiwać?

Nazwy powieściowych ulic wziąłem z mapy Zielonej Góry. Zresztą nie tylko nazwy ulic, ale i osiedli, instytucji. Wszystko inne jest moim wymysłem. Może nie wszystko, bo historia z Tadeuszem Koniczem w dużej części jest prawdziwa, tyle że ten urodzony w Zielonej Górze malarz, wyrosły na gruncie krakowskim, w Polsce raczej nie jest znany. Konicz podpisywał swoje dzieła między innymi jako Kunicki. Gdy bohater Postrzelonego, były poseł i biznesmen Kunicki, o tym się dowiedział, zaczął je kupować, żeby w Zielonej Górze powstała kolekcja dzieł tamtego Konicza-Kunickiego, która też będzie pomnikiem współczesnego Kunickiego. Słyszałem o kilku bogaczach zielonogórskich, może skorzystają z podpowiedzi.


Pan się utożsamia z Sateckiem?

Teraz żałuję, że mojemu bohaterowi dałem takie nazwisko. Gdybym go nazwał Kowalskim, Lisicą czy Pawlakiem, pewnie też znaleźliby się śledczy. Jeszcze na studiach związałem się z dziennikarstwem. Robiłem to po to, żeby mieć pieniądze na utrzymanie rodziny, ale i dla własnej satysfakcji. Starałem się być uczciwym, przede wszystkim wobec czytelników. W wolnym czasie pisałem opowiadania, powieści, opinie o książkach innych autorów itd. Dawno doszedłem do wniosku, że pisarstwo dziennikarskie niewiele ma wspólnego z pisarstwem literackim. Te same litery, ale nie o to samo chodzi. Bohater Postrzelonego Daniel Sateck jest dziennikarzem śledczym. Ja nigdy nie zajmowałem się sprawami kryminalnymi, nawet nigdy nie byłem przed dyżurką w komendzie miejskiej policji. Po ukazaniu się artykułów, stawałem przed sądem. Nigdy nie przegrałem.


Głównym postaciom towarzyszą w różnych rolach postacie kobiece: jedne burzące pewne stereotypy o kobietach, inne wręcz odwrotnie. Wszystkie zaś bardzo ciekawe, napisane wyraźnie z zamiłowaniem. Mam dwa pytania a propos. Czy trudno się Panu pisze postacie kobiece? I jaka według Pana – ogólnie, w literaturze, filmie – powstała najciekawsza kreacja kobieca?

W pierwszej wersji powieści „Zmowa pułkowników”, w 2001 roku nagrodzonej Lubuskim Wawrzynem Literackim, umieściłem coś w rodzaju polsko-niemieckiej sceny łóżkowej. Koleżankę bibliotekarkę poprosiłem o przeczytanie maszynopisu. Miała uwagi, a najważniejsza dotyczyła sceny łóżkowej. Jej zdaniem Niemka była z drewna. Pamiętając o tym, do powieści „Szajbus” wprowadziłem niewiele kobiet, a ich zachowanie było wręcz patriotyczne. Przecież na co inne zwraca uwagę kobieta, na co inne mężczyzna. Mnie się podobają kobiety z krótkimi włosami. Raczej szatynki. Wolę mieć do czynienia z mądrzejszymi, które oprócz tego opowiadają dowcipy, a nie uważają mnie za smutasa. Druga część pytania dotyczy kreacji kobiecej. Boże, nie wiem, kto stworzył najciekawszą postać. Pomijając Ewę, która skusiła Adama zwyczajnym jabłkiem, mógłbym powiedzieć, że Lew Tołstoj, bo przecież Anna Karenina to majstersztyk, w dodatku kilka razy ekranizowany. A najpierw Iwaszkiewicz, potem Kawalerowicz, obsadzając Lucynę Winnicką w roli Matki Joanny od Aniołów. Proszę o następne pytanie.


Robi się. No więc skoro już jesteśmy przy temacie Pana ulubionych arcydzieł, nie mogę nie zapytać o najlepsze według Pana kryminały. Poleci nam Pan takie?

Powiem, co mnie się podobało. Przeczytałem chyba wszystkie powieści, których autorem jest Krajewski. Na wylot znam kryminały Wrońskiego. Lubię Miłoszewskiego. Z zazdrością spoglądam na pisarstwo mojego młodszego kolegi (w pewnej mierze i ucznia) Krzysztofa Koziołka, który twierdzi, że uważa się za przedstawiciela kryminału skandynawskiego. Do niedawna zachwycała mnie proza kryminalnych Szwedów, Norwegów i Duńczyków (Finów nie). Dawniej zachwycałem się thrillerami Fredericka Forsytha.


A nad czym Pan aktualnie pracuje?

Jak nie odpowiem na to pytanie, to czytelnik uzna, że się wywyższam. A ja mam zasadę, że na takie pytanie nie odpowiadam. W 1987 roku dziennikarce „Ziemi Gorzowskiej” powiedziałem, o czym będzie powieść Bagno. Byłem przekonany, że skoro podpisałem umowę z wydawcą, wziąłem zaliczkę, zaakceptowałem tekst po opracowaniu redakcyjnym, to książka na pewno się ukaże. Nie miałem racji. Po 1989 roku wydawnictwo zwinęło manatki. Piszę codziennie z rana. Po południu poprawiam to, co napisałem przed południem. Piszę coraz wolniej. Najwyżej stroniczkę dziennie, ale systematycznie.

Pozostaje mi trzymać kciuki za to codzienne pisanie i wszystkie powstające stroniczki. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Pozostaję z przekonaniu, że to nie ostatnia moja rozmowa z przedstawicielami serwisu Zbrodnia w Bibliotece. I również dziękuję.


Wywiad przeprowadziła Jolanta Świetlikowska



      Nikt nie rodzi się mordercą. „Policja” nr 2 (143)/2017, s. 48

Pana powieść o dziennikarzu śledczym Danielu Jungu – „Porąbany” − chyba trudno nazwać kryminałem, bo właściwie od razu poznajemy mordercę i jego motywy. Celowo wybrał Pan taki sposób jej napisania?

Czytelnik książki od pierwszych stron wie, kto jest podwójnym zabójcą. Ale tego nie wie policja i nie wie reporter śledczy. Chciałem pokazać czytelnikowi, ile trzeba się nachodzić, nakombinować, nadedukować, żeby wskazać sprawcę i dlaczego kręte dróżki wiodą do rozwiązania zagadki.


Dwie powieści o Jungu to niejedyne Pana książki, wcześniej wydał Pan m.in. historię swojego regionu i powieści obyczajowe. Przyszła teraz pora na kryminały?

Nie piszę kryminałów czystej wody. Mnie nie interesuje, kto zabił. Mnie interesuje, dlaczego to zrobił. Czy miało na to wpływ miejsce, gdzie mieszka, pracuje, uczy się. Przecież nikt nie rodzi się jako morderca. To się z czegoś bierze. Z czego? Próby odpowiedzi proszę szukać w moich powieściach.


Daniel Jung jest dziennikarzem i byłym policjantem: czy może go Pan przedstawić w kilku słowach, wyjaśnić, czemu porzucił jeden zawód dla drugiego?

Wyjaśnienie tego czytelnik znajdzie w powieściach „Szajbus”, „Postrzelony”, „Porąbany” i w tej, którą dopiero co skończyłem. W tej najświeższej brzmi to tak: „W szesnastym roku służby w pionie kryminalnym policji nadkomisarza Daniela Junga wezwał zastępca komendanta i oznajmił, że ma do wyboru: siedzieć za biurkiem w biurze prasowym komendy i odpowiadać na pytania dziennikarzy albo przejść na wcześniejszą emeryturę. Wolałby pozostać w policji i babrać się w tym, to znaczy nadal tropić złodziejaszków dóbr kultury, tyle że wtedy zastępca komendanta musiałby zwrócić te szable, szpady, kordelasy i pistolety, które wycyganił od wicedyrektora Muzeum Środkowego Nadodrza. Brat komendantki, historyk literatury niemieckojęzycznej, musiałby oddać stare mapy Śląska, dwa posrebrzane świeczniki i zegar z wytwórni Beckera. Gdyby to się wydało, inspektorka straciłaby swoje stanowisko w komendzie i profesor na uniwersytecie, a wicedyrektor muzeum pokutowałby za te i inne grzechy w ciupie. Ale się nie wydało, bo profesor podpowiedział zastępcy komendanta, żeby zawiesił nadkomisarza w czynnościach detektywa policyjnego i uprzedził kogo tylko się da, że Jung jest kontrowersyjny. A ponieważ dyscyplinarne usunięcie z policji nie wchodziło w grę, zastępca chciał go przesunąć do zespołu prasowego. Tego samego dnia za pośrednictwem swojej sekretarki podpowiedział nadkomisarzowi, że jednak najlepiej zrobi, jeśli napisze raport o przejście na emeryturę. Bez namysłu Jung wybrał wcześniejszą emeryturę i robotę dziennikarską”.


Dość krytycznie portretuje Pan oba miejsca pracy Junga − i policję, i redakcję. To kreacja literacka czy jednak odzwierciedlenie rzeczywistości i doświadczeń autora?

Moje kontakty z policją dotyczą jedynie sytuacji kierowca, czyli ja, i sierżant z drogówki. Raz w życiu zapłaciłem mandat, a to za mało, żeby obrazić się na policję. Więc w powieściach jest obrazek literacki, ale chyba nie do końca wymyślony. Co innego portret redakcji. Sama prawda podlana literackim sosem. Cieszę się, że już nie muszę zarabiać na chleb jako etatowy dziennikarz.


W jednym z wywiadów powiedział Pan, że byłby zadowolony, gdyby powieści o Jungu przeczytali dziennikarze, bo na ogół nie czytają książek, gdyż i tak wszystko najlepiej wiedzą. Podtrzymuje Pan tę opinię?

Dziennikarze na ogół nigdy nie czytali. Dziś nie czytają i tłumaczą to brakiem czasu. Ale głupawe filmy oglądają, na ekrany telewizorów się gapią, na darmowe bankiety chodzą. Winna jest tylko kultura obrazkowa? Może i dom, i szkoła, i uniwersytet, i czasy. Podobnie jest z politykami. Czy policjanci czytają, nie pytałem.


Daniel Jung wcześniej nazywał się Sateck, a jego redakcja mieści się w Zielonejgórze. Zbieżność nazwiska z nazwiskiem autora, a miejsca z jego miejscem zamieszkania są przypadkowe?

Po odejściu z policji Jung wrócił do nazwiska rodowego swego dziadka ze strony ojca. Miasto, w którym jest jego redakcja, to Zielonagóra, a nie Zielona Góra znana jako miasto wojewódzkie. Wiele z mojego życia i z topografii Zielonej Góry weszło do moich powieści.


Dziękuję za rozmowę.


ALEKSANDRA WICIK


Inne:

Dziennikarz był kiedyś „panem dziennikarzem”, rozmawiały Michalina Korzeniowska i Klaudia Woźniak, „Źródła informacji dziennikarskiej w regionie”, Zielona Góra 2016, s. 91-103; Im widowisko głupsze, bez sensu, tym więcej oglądaczy, rozmawiał J.D. [Jan Delijewski], „Trzy pytania do…”, www.echogorzowa.pl, dostęp 5 grudnia 2016; Im widowisko głupsze, bez sensu, tym więcej oglądaczy, rozmawiał J.D. [Jan Delijewski], „Echo Gorzowa.Pl”, nr 1/2017, s. 4; Powieść o wielu małych ludziach i jednym większym. Siatecki o „Postrzelonym”, www.zbrodniawbibliotece.pl/kronika, dostęp 22 czerwca 2013; Między fikcją a prawdą, rozmawiała Małgorzata Zielińska, „Museion” 2011 nr 29, s 22-23; Dla kogo wawrzyn literacki?, rozmawiała Anna Szewczuk-Szwedo, „Merkuriusz Regionalny” 2010 nr 13, s. 4; W niebie jest nudno, rozmawiała Danuta Kuleszyńska, „Gazeta Lubuska”, 2009, nr 141, s. 3; Jestem patriotą lokalnym, rozmawiał Dariusz Chajewski, „Gazeta Lubuska”, 2009, nr 44, s. 9; Cudowna obrona przed głupotą, rozmawiała Krystyna Kamińska. „Ziemia Gorzowska”, 1988, nr 33, s. 5; Zanim Chrobry przyjął wylewnie cesarza Ottona III, Z Alfredem Siateckim, dziennikarzem, pisarzem, a nade wszystko Lubuszaninem, rozmawia Jan Delijewski, www.echogorzowa.pl, dostęp 22 listopada 2017 r.;, „EchoGorzowa.Pl”, 2017, nr 12, s.16; Grudzień z Oficynką: Alfred Siatecki, www.oficynka.pl/blog, dostęp 6 stycznia 2021;