Autorką tekstu jest Berenika
"pora opowiedzieć jak zrodził się pomysł na wyjazd do Rumunii...
Prowodyrem całej eskapady był Magyar! On to o wyjeździe owym huczał od ciemnej, zimnej grudniowej nocy, kiedy to stał się szczęśliwym posiadaczem Hondy Transalp XL 600V. Do nas jednakże propozycja towarzyszenia Mu w tej wyprawie dotarła po tym, kiedy zakupiliśmy kolejny wehikuł, tym razem taki, co pojedzie w nieznane i wróci o własnych siłach:) Był to kwiecień i BMW R1150 GS. Kiedy mąż powiedział mi o owej złożonej przez Magyara propozycji, oniemiałam ze zdziwienia jak może mi mówić o tak dalekiej wyprawie zaledwie na 2 miesiące przed wyjazdem. Byłam zdania, że o takim przedsięwzięciu należałoby rozmyślać i plany układać na minimum 5-6 miesięcy przed startem. Mimo to zgodziliśmy się, bo Magyar z Magdą mieli już niemal wszystko zaplanowane. A cała nasza wyprawa okazała się być jedynie wycieczką.. Posłuchajcie, dlaczego...
Spotkaliśmy się 13.07.2010 o godz. 9.00 na rynku w Pilźnie. Wybraliśmy tę miejscowość, dlatego, że leży ona pomiędzy Tarnowem, a Dębicą i nasze obydwa motocykle miały do pokonania tę samą odległość na miejsce spotkania i też dlatego, że kierunek obraliśmy na Jasło, Duklę i przejście graniczne w Barwinku skąd mieliśmy po drodze.
Pierwszy przystanek mieliśmy już w Jaśle na stacji benzynowej, bo złapał nas dość ostry, ale jak się szczęśliwie okazało przejściowy deszcz. Wciągnęliśmy cieplejsze ubranie, bo po deszczu zrobiło się chłodno i wciąż mieliśmy szansę owy deszczyk dogonić. By dać mu fory zrobiliśmy ostatnie zakupy w postaci gorących kubków i czegoś na osłodę iii...ruszyliśmy.
Na samej granicy spędziliśmy około 3 godziny czekając na Artura, który musiał się wrócić do Dukli, by wybrać pieniądze, bo w całym Barwinku nie było ni jednego bankomatu:(. By nadrobić straty Słowację przejechaliśmy w pędzie, nie zatrzymując się nawet na siku:). Taki też mieliśmy zamiar, zatrzymać się dopiero po przejechaniu 250km od granicy na Węgrzech, w miasteczku Eger. Do miasteczka dotarliśmy jadąc krętymi drogami przez Bukowy Park Narodowy http://bnpi.hu/
Sympatyczny Camping "Tulipan", na którym się zatrzymaliśmy pełen był Polaków. Nie mogliśmy wyjść z podziwu, że niektórzy z nich mieli zamontowane na przyczepach anteny satelitarne! Poza tym dostępne były toalety, ciepła, bieżąca woda i niedaleko było do centrum miasteczka. To i zrobiliśmy rundkę z piwkiem w ręku wokół ryneczku i jego okolicach. Miasteczko Eger jest urocze jak i całe Węgry, przez które przejechaliśmy następnego dnia, mijając na drodze nr 33 kilkuset hektarowe pola słoneczników, winniczki na stokach i szczelnie zasłonięte okiennicami, okna domostw węgierskich. Sama droga nr 33, to długie proste przecinające Park Narodowy Hortobagy. http://pl.wikipedia.org/wiki/Hortob%C3%A1gy_(region)
Granicę węgiersko-rumuńską przekroczyliśmy w Satu Nau na drodze wiodącej do Oradei. Na przejściu nie mieliśmy żadnych niespodzianek, minęliśmy ją szybko i gładko. Zaraz za przejściem zatrzymaliśmy się by pogratulować sobie i przywitać się w Rumunii, wtem przybieżył do nas miejscowy cygan z propozycją kupna iPhona 32g za 300zł. Oferta była kusząca, ale dobrze się stało, że nie daliśmy się namówić, bo to tak, jak gdyby nas ktoś okradł na wyjeździe i teraz kupczył naszym dobytkiem na granicy...a feee
Dzień miał się ku końcowi, a musieliśmy jeszcze znaleźć miejsce na nocleg. Byliśmy trochę przerażeni po zrobieniu tych kilkudziesięciu kilometrów przez Rumunię ilością cyganów ciągnących całymi korowodami na zaprzęgniętych wozach, niektórych ciasno upchanych w samochodach dostawczych i śmiałością żebraków pod sklepami.. Baliśmy się trochę rozbić tak po prostu, gdzieś na łące niedaleko drogi. Dlatego rozbiliśmy się w wysokich krzakach daleko od drogi, gdzieś za Oradeą.
Kolejny dzień przyniósł nam więcej optymizmu za sprawą słoneczka, które mocno grzało, błękitnego, czystego nieba i nieziemskich krajobrazów. Poczuliśmy się wolni a ręce same unosiły się do góry, miejscowi we wioskach witali nas entuzjastycznie pozdrawiając mimo wielkiego upału. Na 650-tym kilometrze naszej drogi zatrzymaliśmy się w miejscowości Hunedoara, tam zwiedziliśmy jeden z wielu zameczków na naszej drodze, ale ten był w remoncie i okalające go rusztowania psuły jego smak. Tak rozjuszeni, ale zaspokojeni ruszyliśmy w dalszą drogę...
Na kolejny nocleg zatrzymaliśmy się w Petrosani. Szczęśliwie trafiliśmy na mały pensjonacik, na którego posesji wolno nam było się rozbić. Wieczorem zapaliliśmy ognisko i rozmawialiśmy zacierając ręce, o dniu jutrzejszym, w którym mieliśmy ruszyć na Transalpinę:). https://lh4.googleusercontent.com/_SC1yU50oROc/TGHr8gI0qGI/AAAAAAAAFsE/dcFSmhawtbc/s1600/ruma%20359.JPG
Rano szybkie sprawdzenie oleju i... w drogę! Wjazd na Transalpinę od Petrosani z drogi DN7A, rozpoczyna się ogromną tablicą ze znakiem zakazu wjazdu, ale kierowcy wywrotek z materiałami do budowy dróg, ciągnący tam i z powrotem, kiedy nas zobaczyli klaksonami oznajmiali, że jesteśmy na właściwej nam drodze. Mieliśmy ogromne szczęście, bo widząc ogrom prac na tej trasie wiedzieliśmy, że jest to ostatni sezon, kiedy można jechać jeszcze szutrem i błotem. I właśnie na rozjeżdżonym przez wywrotki błocie Artur zaliczył glebę. My dziewczyny na najgorszych odcinkach brodziłyśmy piechotą ku odciążeniu maszyn. Na najwyższych odcinkach drogi było już więcej asfaltu i szutru. Na jednym z mijanych po drodze szczytów w pobliżu przełęczy Urdele, zatrzymaliśmy się na wypoczynek, bo trasa choć była krótka, to wyczerpująca. Widoków nie zażyliśmy, bo widoczność była kiepska, a to za sprawą zalegających nisko chmur i drobnego deszczu. Nie przeszkodziło to mi i Magdzie wypić po piwku, a chłopcy z dziwnym uśmiechem przyglądali nam się z zazdrością. Dziwny uśmiech na twarzach panów jak się chwilę później okazało był małym sekretem, a zarazem niespodzianką:) bowiem wróciliśmy się na najwyżej położone części drogi, by zobaczyć co chciały ukryć przed naszymi oczami zalegające tam wcześniej chmury. Tym razem się udało i trzeba panom przyznać, że fortel był trafiony w dechę. Tam z Magdą zrobiłyśmy po drugim piwku:) Zjazdem z Transalpiny delektowaliśmy się w ogóle nie spiesząc. Artur był zmuszony zjeżdżać z Transalpiny ze slipami na kasku, bo żona wypiła dwa piwka i zebrało się jej na dowcipy. Ale w cale nie wyglądaliśmy śmiesznie, mijając wyładowane do granic możliwości Dacie.. wręcz pasowaliśmy tam.
Na kolejny nocleg zatrzymaliśmy się pod miejscowością Bogdanesti, przejechaliśmy przez płytki strumień. Zagajnik, w którym się rozbiliśmy był przepiękny. Spaliśmy pod chmurką. W nocy przebudziłam się ze wstrętem, bo jak to określiłam wtedy, warcholiła mi nad uchem dzika świnia. Moja dzika świnia okazała się być pasterskim psem, który przywitał nas rankiem wraz ze stadem krów pędzonych przez okolicznych pastuchów. Tego ranka ruszyliśmy w kierunku Transfogaraskiej. http://pl.wikipedia.org/wiki/Szosa_Transfogaraska W drodze zatrzymaliśmy się na wysokości ruin zamku Vlada Tepesa zwanego Palovnikiem, nie zachodziliśmy w jego włości nie będąc pewni czy zastaniemy gospodarza w domu. Nasmarowaliśmy nasze spieczone słońcem ramiona i ruszyliśmy w dalszą drogę. Krótkim przystankiem była tama nad jeziorem Vidraru. Tama sama w sobie jak i natura wokół robi piękne wrażenie, czego nie można powiedzieć o zalegających kupach śmieci u podnóża tamy. Tamę można było opuścić dwiema drogami ciągnącymi wzdłuż jeziora. Zachodnią szutrową lub wschodnią asfaltową. Wybraliśmy zachodnią. I wybór nasz był trafny, jeśli chodzi o przygodę, średnio trafiony, jeśli chodzi o wygodę. To, czym jechaliśmy trudno było nazwać drogą. Powiedziałabym, że wybraliśmy zachodnie bezdroże. Nawet z doskonale dostrojonym zawieszeniem odnosiłam wrażenie, że bezdroże owo pozbawi mnie moich dwóch, małych, ale ulubionych atrybutów kobiecości:). Chcąc zobaczyć niewiarygodne trzeba koniecznie przebyć tę drogę. Niewiarygodnym, bowiem jest to, czym Rumuni przemierzają takie drogi. Minęliśmy nawet, Cinquacento:). Po wrażeniach, jakich tam doznaliśmy nie dziwnym nam był, zaobserwowany u posiadacza Seicento sposób prostowania felgi. Mianowicie miarowe uderzenia około kilogramowym młotkiem w zdeformowane koło. Nad jeziorem było tak ładnie, że postanowiliśmy się zatrzymać celem pobyczenia i wywczasowania się. Namioty rozbiliśmy nad samym brzegiem jeziora. Nie byliśmy sami. Był to pierwszy nocleg wśród rumuńskich wczasowiczów. Wieczór był miły, paliło się dużo ognisk, ludzie śpiewali, tańczyli a my piliśmy rumuński specjał - palinkę zakupioną u babci w przydrożnym kramiku. Nie baliśmy się efektów dnia następnego, bo zamierzaliśmy zostać na miejscu i moczyć kaca w jeziorze. Na szczęście kac okazał się niewielki, bo zmuszeni byliśmy nasze zacisze opuścić. Wyrzucono nas bez użycia siły:). Grupa młodocianych i niespełnionych w życiu DJ-ów tak bardzo dawała o sobie znać, że okolica wyludniła się w znacznej mierze. Zatrzymaliśmy się na końcowym odcinku jeziora, pomoczyliśmy nogi, zjedliśmy obiad w pobliskim ośrodku wczasowym, wypiłyśmy z Magda po piwku, a chłopcy znów przyglądali nam się z zazdrością. Wyjechaliśmy na asfalt Transfogaraskiej. Pogoda się trochę popsuła. Przeczekaliśmy mocniejszy deszcz pod dachem napotkanej przy drodze szopy, zapaliliśmy po fajce i ruszyliśmy na Transfogaraską. O widokach mowy być nie mogło przy takim zachmurzeniu. Skupiliśmy się, więc na rumuńskich specjałach, kawce i obmyślaniu najbliższych chwil. Zdecydowaliśmy zjechać na dół tą samą drogą, którą wyjechaliśmy na górę. Na dole rozbiliśmy obóz a rano wjechaliśmy ponownie na górę. Tym razem w objęciach słońca i pełnym zadowoleniu. Po drugiej stronie przełęczy minęliśmy Braszów. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na skrzyżowaniu w centrum miasta zobaczyliśmy wóz z sianem zaprzężony w konia. Po kilkudziesięciu metrach przestaliśmy się temu dziwić. Wóz z koniem, to po prostu tradycyjny środek lokomocji w Rumunii i nie dziwi nawet w centrum dużego miasta. My jednak zatrzymaliśmy się w małym, uroczym miasteczku Sighişoara. http://pl.wikipedia.org/wiki/Sighi%C5%9Foara Nie można tam nie pojechać będąc w Rumunii. Ciasne, wybrukowane i kolorowe uliczki, wieża zegarowa, ponad tysiącletni cis, czerwone dachy, tajemnicze piwniczki i średniowieczny klimat robią ogromne wrażenie. Sighişoare również zwiedziliśmy dwukrotnie. Tak wyszło.. Zajechaliśmy na wieczór, więc upajaliśmy się jej urokami po zmroku i rankiem dnia następnego. Dobrze się stało, bo inny klimat panuje w miasteczku wieczorem, kiedy wszystkie ściany domów są podświetlone, uliczki mroczne, ale spokojne, a inny klimat rankiem, kiedy mieszkańcy i turyści tworzą środowy gwar targu.
Kolejny nocleg wypadł nam przed wąwozem Bicaz. http://przewodnik.onet.pl/europa/rumunia/atrakcje/wawoz-bicaz,1,3290018,artykul.html Tym razem nocowaliśmy w stęchniętych domkach, a raczej budach kampingowych. Nazajutrz wietrzyłam skórę jadąc przez wąwóz, czego skutki odczułam wieczorem. Choć dzień był upalny jadąc wąwozem odczuwało się chłód i wilgoć, która zaowocowała gorączką leczoną herbatką z rumem i polopiryną w górach Maramuresz. Będąc jeszcze kiedyś w Rumunii z pewnością tam wrócimy, by dłużej móc się zachwycać tamtejszymi widokami. Polecam nocleg w schronisku Cabana Alpina. Czysta, świeża, pachnąca pościel, ciepła, bieżąca woda i wypasione omlety na śniadanie. Na te wszystkie rarytasy pozwoliliśmy sobie ze względu na moje złe samopoczucie. Nie żałowałam, a nawet powiedziałabym, że gorączkę warto było złapać.
Następnego dnia znów przywitało nas słoneczko. Pełni optymizmu ruszyliśmy w dalszą drogę do Satu-Mare. W drodze zatrzymaliśmy się podziwiać kunszt pracy stolarskiej i ciesielskiej w monastyrze Barsana. A dalej wesoły cmentarz w Sapancie. W Satu-Mare nie widzieliśmy niczego godnego uwagi, mimo to czuliśmy się wielkopańsko nocując na kampingu z basenem. Dlatego nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Nieuniknionego uniknąć się jednakże nie dało to i wyruszyliśmy by przekroczyć granicę rumuńsko-węgierską. Nastroje uległy wyciszeniu, bo była to wyraźnie droga powrotna do domu, a wracać się nie chciało. Szybko zwiedziliśmy węgierski miasteczko Tokaj, ale nie skusiliśmy się na żadne z tamtejszych win, bo jedyne co przechodziło nam przez gardła, to była woda. Upał był potworny. Im szybciej tym chłodniej i tak przelecieliśmy przez Węgry i Słowację, gdzie mieliśmy przenocować, ale jakoś tak trafiliśmy niefortunnie, bo tłoczno i głośno, więc zatrzymaliśmy się dopiero w Tylawie już po polskiej stronie. Ognisko wieczorne pełne było podniecenia, bo kolejny i ostatni już dzień wyprawy kończył się imprezą na zlocie motocyklowym w Pawłowie.
I tak oto oczekiwania na wielką wyprawę zamieniły się w wrażenia z wycieczki..."