Załęczański Park Krajobrazowy - wrzesień 2011

Załęczański Park Krajobrazowy - wrzesień 2011

     Jura Krakowsko-Wieluńska mimo, iż jak sama nazwa wskazuje, kończy się w Wieluniu, dla wielu tak naprawdę istnieje tylko od Krakowa do Olsztyna. Nic w tym dziwnego, w końcu to na tym własnie odcinku można zobaczyć to, co na Jurze najpiękniejsze. Ale czy na pewno? Za Częstochową występuje bowiem kilka bardzo ciekawych miejsc. Mimo iż nie zobaczymy już tam spektakularnych ostańców, czy głębokich dolin krasowych, to jednak jest co oglądać.

Jednym z taki miejsc są okolice miejscowości Działoszyn, a szczegółowo to pas pomiędzy Działoszynem, a Jaworznem zwany Załęczańskim Parkiem Krajobrazowym, w którym występuje większość okolicznych atrakcji. Zacznijmy trochę nietypowo - od rzeki. W tym miejscu występuje jeden z Przełomów Warty. Mniej wytrawnym turystom nazwa może kojarzyć się z przełomem Dunajca. Niestety, muszę Was rozczarować, nijak ma się jeden do drugiego. Warta w okolicach Działoszyna płynie leniwie, nie spotyka się tutaj bystrz (no może poza jednym niewielkim), a i pionowych ścian skalnych próżno tutaj szukać. Cóż więc jest tutaj takiego, co przyciągać może turystów? Głównie piękno przyrody, zarówno tej ożywionej, jak i nie. Płynąc Warta z Lisowiec do Toporowa można podziwiać piękno okolicznych łąk i lasów, szukać pozostałości po wapiennikach, młynach i innych budowlach. Warta w tym miejscu nadaje się idealnie na spokojny rodzinny spływ, także dla tych, którzy swoich sił z kajakiem próbują po raz pierwszy.

 

    Ale okolice Działoszyna to nie tylko woda, to także, a mo

że przede wszystkim jaskinie. Tak, tak, mimo iż nie występują tutaj ogromne wapienne skały, sterczące ponad okolicę to jednak i tutaj jest sporo wapienia. A gdzie? Pod warstwą osadów, która je przykrywa. Część jaskiń została odkryta i/lub zniszczona dzięki kamieniołom, część zaś wpuściła nas do środka, dzięki występującym na powierzchni otworom. W okolicy istnieje kilkanaście jaskiń, z czego parę na prawdę ciekawych. Niestety, część z nich uległa dewastacji, czy to przez wandali, czy przez robotników, którzy na zlecenie okolicznych gmin "uturystyczniali" tutejsze próżnie skalne. Co z tego zostało - opiszę trochę dalej.

Wycieczkę radzę rozpocząć od wsi Węże i rezerwatu o tej samej nazwie. Jadąc drogą 42 z Działoszyna w kierunku zachodnim (Jaworzno) za Lisowicami-Kolonią skręcamy w prawo na Węże (jest drogowskaz). Następnie początkowo asfaltem jedziemy cały czas przed siebie, aż droga nie zamieni się w szuter, po niewielkim odcinku w lesie skręcamy w lewo. Dalej na pierwszym biegu spokojnie podążamy przed siebie, aż dojedziemy do polany. Za nią skręcamy w prawo i po parunastu metrach po lewej widzimy polankę, na które zostawiamy samochód. Jesteśmy u podnóża Góry Zelce. Idąc drogą w kierunku północnym dochodzimy do polany z budynkiem jaki jeszcze pozostał z czasów "świetności" turystycznej tego miejsca. W tym momencie możemy pomyśleć o miejscu biwakowym, gdyż okolica nadaje się do tego idealnie. Drugim wprost wymarzonym (prawie, bo także bez wody), miejscem biwakowym jest szczyt Góry Zelce nieopodal Jaskini Stalagmitowej do którego dojdziemy idąc kawałek dalej na północ, następnie skręcając w prawo. Po kilkuset metrach widzimy obudowane wejście do Jaskini Stalagmitowej obok której na polanie można się rozbić.

 

    Gdy już mamy wybrane miejsce noclegowe (my pierwszą noc spędziliśmy przy wiacie na dole, drugą u góry), warto wrócić do sprawy jaskiń. Pierwsza z nich - Niespodzianka - znajduje się w leju, za wiatą turystyczną położoną przy pierwszym miejscu biwakowym. Jaskinia nie wymaga sprzętu, aczkolwiek znajduje się tam 2 m. prożek i może warto zabrać jakąś pętlę do pomocy przy wychodzeniu. Jaskinia ciekawa, w końcowych partiach zachowało się sporo kalcytu. Z niej też wyciągnęliśmy kilka flaszek i puszek po piwie. Następnie udaliśmy się do jaskini Zanokcica. Jest to pionowa studnia na samym szczycie Góry Zelce. Założyliśmy stanowisko z drzewa obok, a następnie przy pomocy zaklinowanej belki skierowaliśmy linę w dół (belka nie jest na stałym wyposażeniu jaskini, radzę więc poszukać czegoś innego). Jaskinia dosyć ciekawa, niestety na jej dnie sporo szkła. Z dolnej komory odchodzi niewielki korytarzyk, na końcu którego zdaje się być woda. Zjazd studnią to ok. 5-6, (nie mierzone), sprzęt obowiązkowy. Następnie udaliśmy się na północny i północno-wschodni stok Góry Zelce. Znajduje się tam kilka jaskiń. Nam udało się odnaleźć następujące (patrząc od wschodu na zachód), jaskinia Draba - pozioma, ciasna, trochę niebezpieczna, gdyż widać świeże obrywy i silne wietrzenie skał; jaskinia Mała - zamknięta mocną kratą, nie weszliśmy do środka; jaskinia Za Kratą - kraty brak, wejście możliwe, w środku są dwie drabinki jedna ok 1,5m druga z 10, druga drabina choć początkowo sprawia wrażenie niestabilnej, moim zdaniem jest w pełni bezpieczna (dopóki ktoś jej nie potnie na złom). Jaskinia Za Kratą bardzo ciekawa jak na Jurę, sporo nacieków, parę ciasnych korytarzy - jak to mówi Robert Górski: można by się było pobawić.

 

    Po zwiedzeniu jaskiń Góry Zelce, postanowiliśmy udać się do Rezerwatu Szachownica, aby obejrzeć ten swoisty konglomerat działalności ludzkiej i sił natury. Aby dojechać jak najbliżej atrakcji udaliśmy się w kierunku Parzymiech, następnie Lipia, by w połowie drogi skręcić na Rozalin. Na końcu drogi przed lasem znajduje się zakaz wjazdu, więc warto zostawić tutaj samochody, mimo iż z tego miejsca do rezerwatu jest ponad 2km. Miejscowi podjeżdżają dalej, ale to oni, nie my, znają osobiście leśniczego. Myśmy na miejscu byli już wieczorem, więc las zdawał się być potężniejszy niż w rzeczywistości i bardziej mroczny niż za dnia, aczkolwiek szło się sympatycznie. Po dobrej półgodzinie doszliśmy do miejsca, gdzie droga rozchodziła się na kilka kierunków, my wybraliśmy ten, który prowadził nieznacznie pod górę i był to dobry wybór. Po kilkudziesięciu metrach weszliśmy do kamieniołomu, a po następnych naszym oczom ukazał się ogromny otwór jaskini Szachownica I. Muszę przyznać, że jak na Jurę to robi on wrażenie. Korytarz wejściowy jest ogromny, ma ok 4-5 m. wysokości i kilkanaście szerokości, znaczna jego część powstała oczywiście przy udziale człowieka, ale i tak wygląda imponująco. Główny korytarz po kilkunastu metrach rozdziela się na kilka mniejszych, które przechodzą na drugą stronę góry. W bok od nich odchodzi sporo większych lub mniejszych korytarzyków, bardziej lub mniej powiększonych przez kamieniołom. W sumie, jak podaje epimenides, jaskinia ma ponad 690m korytarzy, z czego prawie połowa (340m) została utworzona przez człowieka. Mimo tego w jaskini znajdziemy ślady działalności natury - nacieki grzybkowe, czy amonity. Z Szachownicy I udaliśmy się do II. Jaskinia ta znacznie mniejsza (297m), jest też znacznie ciaśniejsza i mniej zniszczona pracą człowieka. Kilka ciasnych korytarzy, z nielicznymi naciekami. Mimo wszystko warto zajrzeć. Gdy wyszliśmy z Szachownicy II było już prawie całkowicie ciemno, a na nocleg jeszcze kawałek, pognaliśmy czym prędzej do samochodów i pojechaliśmy z powrotem na Górę Zelce. A tam to już ognisko, kiełbasa, piwo, latające lampiony, itp. Następnego dnia spróbowaliśmy raz jeszcze (o wcześniejszych przypadku nie wspominałem), wejścia do jaskinia Stalagmitowej. Niestety i tym razem się nie udało. A dlaczego? O tym poniżej.

 

 

    Na początek zwrócę tylko uwagę na fakt, iż większość poniższych teorii jest moje autorstwa, nigdy nie konsultowałem tego z miejscowymi władzami czy właścicielami terenu, jedynie część informacji znalazłem w internecie. A teraz do rzeczy: Jakiś czas temu (dokładnie nie wiem kied

y), władze Działoszyna i okolicznych miejscowości postanowili zrobić ze swojej okolicy turystyczne eldorado. Nie było by w tym nic złego, gdyby zrobiono to z głową, a miejscowi dołączyliby się do tej inicjatywy z radością. Mając na swoim terenie kilkanaście jaskiń, z czego parę naprawdę ciekawych (bardziej dla speleologów niż turystów, ale to mało ważne), postanowiono kilka z nich (dokładnie 4), przemianować na jaskinie turystyczne. Zrobiono kraty, drabiny, zadaszenia otworów, przed dwoma postawiono nawet solidne kamienno-drewniane wiaty, do jednej doprowadzono prąd elektryczny i zrobiono oświetlenie. Nie wiem jak wyglądało oficjalnie wejście do tych jaskiń, czy ktoś stał na miejscu z kluczami w określone dni i o określonej porze, czy trzeba było się o nie pytać u okolicznych mieszkańców. Raczej był to ten drugi sposób, gdyż znalazłem w internecie informacje, że do jaskini Ewy swego czasu klucz znajdował się u gospodarza pod drugiej stronie ulicy. Niestety, ruch turystyczny w tym rejonie był chyba zbyt mały, a pieniędzy z niego również niewiele, gdyż infrastruktura turystyczna ulegała stopniowej dewastacji. Czy to dzięki siłom natury (śnieg, deszcze, mróz), czy właśnie "dzięki" działalności miejscowych amatorów wszelkich elementów metalowych, jaskinie stawały się co jakiś czas otwarte dla rzeszy turystów i nie wymagały już załatwiania kluczy. Opiekunowie terenu starali się jeszcze przez jakiś czas naprawiać i odnawiać wszelkie niezbędne do bezpiecznego poruszania się po jaskiniach przypadkowych osób elementy, jednak i im w końcu zabrakło sił (a może funduszy?). Kraty znikały, drabinki podobnie, nie mówiąc już o miedzianych kablach, oprawach czy innych elementach rozdziału energii elektrycznej. Wejścia do jaskiń stawały się coraz bardziej niebezpieczne, a w środku było już coraz mniej do oglądania. W końcu, chyba ze strachu przed konsekwencjami, postanowiono najniebezpieczniejsze jaskinie zamknąć na stałe. Część z nich została ponownie otwarta przez amatorów czy to "speleologii" czy przetwórstwa metali. Niestety dwie z nich są nadal niedostępne, jedna z nich to jaskinia Mała, która jest jaskinią poziomą i szczerze nie wiem dlaczego tak usilnie strzeże się do niej dostępu, skoro nieopodal jest niezabezpieczona jaskinia Draba, która grozi zawaleniem. Druga natomiast, to jaskinia Stalagmitowa. Podobno jedna z ładniejszych w tym miejscu, a na pewno najgłębsza. Jaskinie tę, ze względu na cyklicznie dewastowaną drabinkę wejściową postanowiono zamknąć "na amen", nie przewidując nawet wejścia za zezwoleniem. Cały otwór zasłonięty jest solidną blachą, przytwierdzoną wkrętami do (chyba) drewnianych belek. Do tego w ścianach którymi otwór jest obudowany, wmurowano pręty, a całość solidnie zespawano. W miejscy gdzie blacha styka się z ziemią wylano kilkudziesięciocentymetrową wylewkę betonową, tak, aby nie dało się tego wszystkiego podkopać. Zabezpieczenie to nie przewiduje możliwości wejścia do środka bez jego uszkodzenia (przecięcia, przespawania, wysadzenia ;) )

 

    A teraz to co tygryski lubią najbardziej: po co to wszystko? Zamiast na samym początku ogrodzić barierkami pionowe jaskinie i zamieścić tablicę informacyjną przy ciekawszych obiektach, umożliwiając (na własną odpowiedzialność), zwiedzanie jaskiń osobom posiadającym odpowiednie umiejętności, postanowiono przekształcić je w jaskinie turystyczne, co jednak przy skromnej ilości nacieków i innych atrakcji z góry było skazane na niepowodzenie. Następnie, zamiast przyznać się do błędu i postarać się przywrócić jaskinie do stanu pierwotnego (co wiadomo, iż było trudne lub wręcz niemożliwe), ze strachu przed wypadkami postanowiono je zamknąć. No bo skoro rozreklamowano jaskinie po okolicy i ściągnięto w to miejsce "przypadkowych" turystów, należało teraz zadbać o ich bezpieczeństwo, czego skorodowane, rozkradzione drabinki nie zapewniały. Wcześniej - gdy teren był "niczyj", a dziury w ziemi były naturalne, nie było kogo pociągnąć do odpowiedzialność za ewentualny wypadek, teraz już tak. Stąd ta decyzja (może i słuszna, patrząc ze strony osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, aczkolwiek całkowicie niezrozumiała dla grotołazów), która zabezpieczyła dostęp do niebezpiecznych studni na stałe (jaskini Zanokcica nie zabezpieczono, mimo iż zaczyna się pionową studnią, ale to pewnie dlatego, że jej wcześniej nie starano się "uturystycznić"). Na koniec dodam tylko, że sposób udostępnienia jaskiń Załęczańskiego Parku Krajobrazowego jest doskonałym przykładem tego, jak nie należy tego robić, chwilowy entuzjazm, połączony z niewielką ilością pieniędzy i brakiem pomysłu "co dalej", to za mało, aby ściągnąć do siebie turystów z całej Polski. Czasem trzeba się dłużej zastanowić, może popytać o zdanie fachowców (speleologów, itp), a w razie nikłych walorów turystycznych dać sobie spokój. Oczywiście sam Załęczański Park Krajobrazowy jest miejsce godnym polecenia, a pomysł utworzenia tutaj ciekawej bazy turystycznej jest warty zastanowienia, to jednak trzeba to robić z głową i kompleksowo. Człowiek na kursach pierwszej pomocy uczy się następującego sformułowania: Przede wszystkim nie szkodzić, okazuje się, że motto to, ma zastosowanie nie tylko w przypadku ludzi, ale także i przyrody, również tej nieożywionej.

 

    Po tej przydługiej dygresji wróćmy do naszej wycieczki. Po nieudanym wejściu do jaskini Stalagmitowej postanowiliśmy spróbować odszukać i zwiedzić jaskinię Ewy, wg. informacji znalezionych w internecie i zaczerpniętych u miejscowych, jaskinia powinna być otwarta. Z Góry Zelce udaliśmy się więc w kierunku miejscowości Draby, na wzgórze o tej samej nazwie. Tam niemal na szczycie, nieopodal kamieniołomu udało nam się zlokalizować klatkę z krat, która jak się okazało była pozostałością obudowanego wejścia do jaskini. Deski służące za dach, spróchniałe leżały na dnie studni wlotowej, a obok straszyły części instalacji elektrycznej. Krata okazała się być otwarta, a drabina zejściowa w całkiem dobrym stanie, dlatego też rezygnując ze sprzętu zjazdowego zeszliśmy po niej w dół. Jaskinia jest ciekawa, krótka, ale ładna, przedstawia dalsze możliwości eksploracji (wybieranie piasku i namuliska), jednak w wielu miejscach zniszczona. W dodatku "straszą" w niej pozostałości drewnianych schodów i elementów instalacji elektrycznej. Mimo tych niedogodności warto ją zobaczyć. Po powrocie do samochodów pozostał nam jeszcze tylko jeden niezrealizowany punkt wycieczki - spływ Wartą. Z racji tego, iż było nas sześcioro, a łódkę mieliśmy tylko jedną (dmuchana kanadyjka z Gumotexu - Palava, własność Marka), zdecydowaliśmy się popłynąć dwa razy, dzieląc cały spływ na części nie wracając jednak na początek. Pomysł ten okazał się dobrym sposobem, na pogodzenie wszystkich chętnych na spływ, jednak "dzięki" niemu musieliśmy wykonać kilka wahadeł samochodami, co dołożyło nam dobrych kilkadziesiąt kilometrów nieraz w bardzo ciężkim terenie, jak na samochody "nieterenowe". Pierwsza ekipa (Dorota K, Adam i Żaku) wsiadła do łódki obok mostu w miejscowości Bobrowniki i popłynęła w kierunku Bałtyku, aż do mostu w Załęczu Wielkim, druga ekipa (Dorota P, Piotrek i Marek) z Załęcza dopłynęła do Toporowa. Pierwsza załoga przypłynęła mokra, a to ze względu na stoczoną bitwę na pokładzie, spowodowaną buntem załogi, druga ekipa (tak naprawdę płynęli w 4, tylko jeden pasażer schował się w brzuszku mamy), choć sucha dopłynęła do miejsca lądowania, to jednak dokonała akcji nurkowania po odstawieniu na suchy ląd Doroty. Wszyscy pozostali pomoczyli się jeszcze trochę w Warcie, która (mimo moich obaw) okazała się wyjątkowo czysta i przyjemna.

 

 

    W tym miejscu kończy się nasza przygoda z Załęczańskim Parkiem Krajobrazowym. Choć na pewno nie definitywnie, miejsce jest na tyle urokliwe, że jeszcze nie raz tam zajrzymy, już planujemy rowerowy wypad w te okolice, co przy kolejowym połączeniu z Katowic do Jaworzna, nie powinno sprawić żadnych problemów. Na zakończenie dodam tylko, że wyjazd bardzo się udał, po deszczowym lipcu i niewiele lepszym sierpniu, wrzesień okazał się wspaniały i pogoda dopisała nam jak mało kiedy. Tak samo ekipa. Nowy rejon "zaliczony" i szczerze polecam go każdemu. Szacunek dla towarzyszy, którzy znosili moje humory i dzięki którym wyjazd był tak bardzo urozmaicony - szczególne podziękowania dla Doroty Klar, która była główną organizatorką wyjazdu, a muszę przyznać, że wyszło jej to bardzo dobrze. Do zobaczenia na kolejnej imprezie!

PS: Wszystkie zdjęcia autorstwa Marka Świecha, więcej fotek wraz z opisami znajdziecie w Jego galerii.

autor relacji: Łukasz Kuc