Estera Borensztejn urodziła się 15 grudnia 1932 r. w Sobolewie. W zimie 1942/1943 r. została wraz z matką i dwoma młodszymi braćmi (ojciec zmarł w 1942 r.) deportowana z miejscowego getta, najprawdopodobniej do Treblinki. W drodze do obozu zagłady jeden z jej braci został zaduszony, a matka wyskoczyła z pociągu. Estera również uciekła, ale nie odnalazła matki. Tułała się w okolicach Łukowa. Jeden z gospodarzy, którego spotkała na swej drodze, poradził jej, by przemieszczała się sama, gdyż w grupie trudniej się ukryć. Dał jej chleba, parę złotych i przykazał, żeby nikomu nie przyznawała się, że jest Żydówką, tylko mówiła, że jest polską sierotą. Szła więc od wsi do wsi, wstępowała do domów, by się ogrzać i coś zjeść.
O nocleg trzeba było zawsze iść do sołtysa, który dawał kartkę do jednego z gospodarzy. Jeden gospodarz długo pytał, aż poznał, że jestem Żydówką i poszedł z pretensją do sołtysa, kogo mu posłał na noc. Sołtys powiedział, żeby mnie odwiózł na posterunek. Była noc, mróz, zawierucha, chłop zaprzągł konia, posadził mnie przed sobą, żebym mu nie uciekła, i zawiózł na posterunek. Prosiłam, płakałam, wiedziałam dobrze, że jadę na śmierć. W końcu dał się uprosić, żeby nie powiedział, kim ja jestem. Posterunek był już zamknięty, to mnie zawiózł do policjanta do domu. Tam mnie badali, badali, ale się nie przyznawałam. Kazali mi mówić pacierz, a ja nie umiałam. Powiedziałam, że sieroty nikt pacierza nie nauczył. Policjant mnie zaprowadził na nocleg do sołtysa. Całą noc nie spałam, myślałam, że to już moja ostatnia noc. Nazajutrz było na posterunku wielu Żydów, których złapali. Policjanci zabierali im wszystko i wyprowadzali na rozstrzał. Potem mnie badali, badali i w końcu poznali, że jestem Żydówką. Puścili mnie jednak i jeszcze nauczyli, jak się mam przeżegnać, że jak wejdę do czyjejś chaty, to żebym nie powiedziała „dzień dobry”, tylko „Pochwalony Jezus Chrystus”. Odeszłam i czułam się jak nowo narodzona.
Poszłam w stronę Łukowa. Wieczorem znów nikt nie chciał mnie wpuścić na nocleg, tylko żebym poszła do sołtysa po kartkę. Bałam się sołtysa i znów pomogła mi całkiem biedna staruszka. Rano przyszłam do Łukowa. Widziałam, jak Niemcy prowadzą Żydów do pracy. Udałam się w rodzinne strony mamusi, bo tak kiedyś umówiłyśmy się. Na wieczór zaszłam do ludzi, którzy kupili kiedyś majątek mego dziadka. Przyznałam im się, kim jestem. Bardzo się dziwili, ale bali się mnie trzymać. Nie miałam jednak gdzie pójść. W końcu umówili się z innymi na wsi, że każdy będzie mnie trochę trzymał u siebie, tak że wszyscy będą winni i jeden drugiego nie wyda. Zrobili taką, znaczy się, jedność. Wieś ta nazywała się Osiny. Byłam tam do wiosny.
Potem wróciłam na kolonię, gdzie byłam poprzednio, u Józefa Goławskiego, przeszło kilka miesięcy, a tu sąsiedzi grozili, że oskarżą mego gospodarza, bo trzyma żydowskie dziecko. Uwziął się zwłaszcza na mnie jeden Polak, wysiedlony z Poznańskiego. Gospodarz oddał mnie do swojej córki, u której byłam całe lato. Znów się jej sąsiedzi o mnie dowiedzieli, jeden drugiemu powiedział w sekrecie i sekret się rozszedł po wsi. Musiałam wrócić do Goławskiego, który mnie teraz ukrywał przed wszystkimi. Ale pewnego wieczora zobaczył mnie znienacka ten poznaniak i poszedł z tym do księdza. Ksiądz zawołał Goławskiego i powiedział, że Niemcy mogą przez to całą wieś spalić i ten musiał mnie wypędzić.
Chciałam pójść do Sobolewa, bo już mi było wszystko jedno. Po drodze zaszłam do znajomych we wsi Kurzelaty. Chcieli mi pomóc, ale się bali swego zięcia, bo ten zabił już kilku Żydów. Dali mi jeść i posłali do jednej bogatej, bezdzietnej kobiety Genowefy Pieniakowej we wsi Kłoczew. Byłam u niej dwa lata i ona nie wiedziała, że jestem Żydówką; już umiałam wszystko jak Polka.
Źródło: Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, Relacja Estery Borensztejn, sygn. 301/2989, k. 3-5
Pisownia oryginalna, z drobnymi korektami