Australia to nie tylko kangury, słońce, pająki i ogrom niezamieszkałego terenu. 15 tys. km od Polski Australijczycy przeciągają swoje samogłoski i chodzą na boso między alejkami w supermarkecie. Czy da się wytłumaczyć powolność państwa, w które Polskę można zmieścić 25 razy?
W samolocie cały dzień
Do Australii leci się od 23 do 30 godzin albo nawet dłużej. Najpierw do Dohy w Katarze, a potem 13,5 godzin do down under. Lub najpierw do Szardży w Emiratach Arabskich, potem do Kuala Lumpur, żeby na sam koniec po 26 godzinach znaleźć się w Naarm (Melbourne). Można też polecieć przez Włochy, stamtąd dostać się do Singapuru, potem do Kuala Lumpur, żeby dopiero wtedy, po 32 godzinach wylądować około 15 tys. km od Polski.
Z jedną przesiadką w Katarze i dużą zieloną walizką doleciałam do Naarm. W Polsce myślenie o Australii cały czas opieramy się na paru skojarzeniach – kangury, pająki, rekiny, dużo terenu, mało ludzi, słońce. Powinniśmy dodać jeszcze jedno skojarzenie – powoli.
Australia, codziennie
Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy po wprowadzeniu się do mojego drugiego domu w Melbourne przy Greeves St., moich dwóch współlokatorów powiedziało, że nie mogą obejrzeć ze mną filmu. Była 19.
Dla Australijczyka to nic dziwnego pójść spać o 20 lub 21, by potem wstać o piątej lub szóstej. Spacerując po plażach Sydney o ósmej rano, czułam się spóźniona. Tam ludzie kończą swoje poranne treningi już o siódmej. Są po pierwszej kawie, na którą umówili się na godzinę wcześniej. Kawiarnie zamykają się o czternastej. Kofeina psuje wczesne zasypianie.
Pracując w kawiarni w spokojnej dzielnicy Melbourne – Fitzroy North, codziennie rano o siódmej byłam witana słowami Hello Darl. Obydwa słowa przeciągnięte, z charakterystycznym australijskim akcentem. Opiera się on na dyftongach – pojedynczych samogłoskach, które posiadają zmienny przebieg artykulacji. To dlatego, dla naszego polskiego ucha, australijskie hello zabrzmi bardziej jak: hellaur. Po odebraniu kawy, extra hot, słyszałam ta (thank you), po którym obowiązkowe było parę minut small talku.
W Apollo Bay, 197 km na południowy zachód od Naarm podczas weekendu w wakacyjnym domu znajomego każdego dnia chodziliśmy na spacery, hike’i. Razem gotowaliśmy obiady, chodziliśmy po plaży i szukaliśmy koali na drzewach.
I jeszcze: surfing, najbardziej australijska rzecz. Jak powiedział mój przyjaciel Andy: Surfing to jedna z najbardziej regulujących aktywności, jeśli chodzi o powolność. To wszystko dlatego, że wysilasz się fizycznie. Czekasz uważnie, cierpliwie obserwujesz fale, jesteś dosłownie zanurzony w naturze.
Andy nauczył mnie chodzić na boso po supermarkecie, tak też jeździ samochodem. Bez butów. Próbowałam tego w Polsce, ale tu tak jakoś nie wypada.
To wszystko natura
Mała gęstość zaludnienia i niesamowita bliskość natury stawia Australię w dość niezwykłej sytuacji. Niedotknięta, dzika, czasem wręcz endemiczna fauna i flora i ludzie, którzy mają środki na celebrację powolności. Australijczycy korzystają z dostępności natury, rozumieją ją. Przeciętny Australijczyk jest w stanie powiedzieć, gdzie widać prąd morski, a jeżdżenie na camping ma we krwi. Tam po prostu tak spędza się czas. Pomaga też klimat, a choć zima w Melbourne była najzimniejszą w moim życiu, słońca, tam na dole, mają pod dostatkiem.
Oszukiwałabym, jednak gdybym powiedziała, że miasta w Australii omija kapitalizm. Rozmawiając z moimi Australijskimi znajomymi, usłyszałam, że największe miasta Australii robią się już szybsze. Ale nawet tam, w Boorloo (Perth), Gadigal (Sydney), czy Meeanjin (Brisbane) można odczuć wpływ natury na ludzi.
Mullumbimby, Town of 1770, Murrwillumbah, Brunswick Heads – to w tych i wielu innych małych miasteczkach położonych nad oceanem można poczuć prawdziwą powolność Australii. To całkowicie normalne wejść na boso do supermarketu i spędzić cały dzień surfując.
Miasteczka te, choć coraz bardziej opanowywane przez backpackerów z całego świata, utrzymują swoje tempo. Nie ma tam co robić poza byciem w naturze, ale nikt nie narzeka na takie warunki.
Jesteśmy w Polsce, więc ponarzekajmy
Powolność ma też swoje ciemne strony. Jak opowiedziała mi Emi, koleżanka pracująca dla rządu miasta Melbourne, gospodarka Australii nie jest dynamiczna, opiera się głównie na wydobywaniu metali, nieruchomościach, a wiele osób pracuje dla rządu. Coraz więcej Australijczyków decyduje się na emigrację – popchnięci do decyzji powolnością życia, a także oddaleniem od wszystkiego innego na świecie. Ciekawe jest to, że szczególnie popularnym, jeśli nie najbardziej popularnym, celem podróży jest Londyn. Tam jest szybko i dzieje się wszystko.
Inni wspominali mi o tym, że szczególnie w tych małych, idyllicznych miasteczkach łatwo jest zapomnieć się i stracić inspirację, chęć do robienia więcej. Słyszałam też, że nothing gets done here. Jack, mój przyjaciel, już na samym początku mojego pobytu w Australii wspominał o podejściu do życia, które dzieli wielu Australijczyków – jakoś to będzie, sprawia, że wiele rzeczy opanowuje stagnacja. Nie ma się co śpieszyć, a może lepiej w ogóle wcale nie zaczynać?
Wieloryb
Gdybym mogła wybrać jeden obrazek z Australii, byłby to ten. Town of 1770, Queensland, 483 km od Meeanjin (Brisbane) – ostatnie miejsce, gdzie można bezpiecznie się kąpać w oceanie. Zaraz zaczynają się meduzy. Jestem na kawie w lokalnej kawiarni na samym brzegu plaży. Rozmawiam z nowo poznanym kolegą, Joepem z Holandii, który opłacał swój nocleg w hostelu, sprzątając go dwie godziny dziennie i zarabiał na życie wykonując casual work – jak wszyscy inni backpackerzy. Przy stolikach siedzą młodzi, starsi goście. Nagle wszyscy odwracają się w stronę oceanu. Właśnie wyskoczył z niego wieloryb. Był wtorek, około 10:30. Możliwe, że czas faktycznie zwolnił lub po prostu w Australii było mi tak powoli, jak nigdy wcześniej. Z plaży do hostelu wróciłam na boso. Trochę po asfalcie, trochę po nie ogrodzonych posesjach. Przecież nikt by się nie zdenerwował. Co najwyżej usłyszałabym: How are you?