Nie posiadam myśli kolorowych. Kiedyś mogłam się poszczycić rozrywką z głowy. Brokat, fanfary, reflektor za czołem. Rozprawy o transcendentalich. Rozbiór zdań i syntez. Umiałam narysować słowa, jedno podrzędne, kolejne przydawkowe, dopełnienie, kropka. Umiałam robić słowa. Od litery do litery i rodzi się purt albo abalast. Opinie też umiałam robić. Wyroki szły nie najgorzej. To warte, to nie warte, tego zakatować, tego rozebrać, tego poświęcić. Teraz moja głowa nie dostarczy zbyt wielu wrażeń. Nuda nudę pogania. Nie posiadam myśli kolorowych. Nawet czarnobiałych brak. Taka cisza. taka głusza. Brud.
I
Myślę o szklaneczce na blacie. Światłocienie. Ma kanciasty kształt. Od dołu prosta, później żłobienia, na kantach okrągła. Światło odbija się na krawędziach. Migocze, zapada się, faluje między zagnieceniami szkła. Na dnie osad, białe kryształki. Malutkie. Rysuję szklaneczkę. Ostre linie przechodzą w płynne w okolicy środka. Cienie są ledwie widoczne.
- Chcesz zapalić?
- A bardzo chętnie – mówi z uśmiechem i figlarnym spojrzeniem.
Wychodzimy na balkon. Wieje niemiłosiernie, choć obie udajemy że jest nam ciepło (niemal płoniemy od środka).
- Przyzwyczaiłam się już, że zawsze tak będzie – szepcze L.
- Jak?
Milczy przez chwilę. Boję się, że nie usłyszę odpowiedzi.
- Że nie będę mogła mówić – znowu milknie. – Tobie słowa służą za każdym razem, umiesz się z nimi bawić. Ja zupełnie tak nie potrafię. Umiem poczuć, zobaczyć, pomyśleć. Ale to się nie przekłada na słowa.
- Wierz mi, nie chcesz tak umieć – Odpowiadam i uśmiecham się gorzko. – Słyszysz milion głosów, kiedy nie chcesz słyszeć żadnego. A te słowa, które naprawdę warto byłoby wypowiedzieć, błyskawicznie znikają.
- Zmyślasz.
- Musisz sprzątnąć, spóźnisz się na tramwaj, ciało i myśl nie muszą być odrębne, świetne drzewo, chce mi się spać, materializm dialektyczny. Nigdy ci tego nie życzę.
L. z papierosem spogląda w niebo. Jedyny ciekawy element w tym labiryncie z betonu. Ja nie mówię już nic.
Wiem, że L. nie uwierzyła. Przerażające było to, że każde słowo (sic!), które padło na balkonie było prawdą.
Na jej dłoni ląduje ćma. Wielka, czarna, nieregularna. Przysiada tylko na chwilę, nie mogę się nawet przyjrzeć. Przeskakuje na krzesło obok i tam już została. Kątem oka, jedynie przez ułamek sekundy widzę, jak zmienia się w czarną maź. Tylko przez moment widzę jak jej skrzydła rozlewają się i rozrastają pochłaniając wszystko dookoła. Ucieka, gdy przymykam powieki.
II
Myślę o sroce na ścianie. Jej pióra mienią się wygładzone lepką mazią. Oczy ma puste, martwe, dwa zimne kamienie wetknięte w czaszkę. Obserwuje mnie, a ją obserwuje Laura zawieszając wzrok na jej białych piórach i kościstych nogach przygwożdżonych do ściany.
Czuję jak w zgięciach dłoni zbiera się pot. Drobne kropelki wypełniają linie papilarne.
Kanapa lepi się. Koszula powoli odkleja się od oparcia ciągnąc się jak świeży miód. Myślę, że faktycznie rozlał się tu kiedyś miód. Rozlał w całym mieszkaniu.
W pomyśle na Nic bardzo łatwo się zatracić. och, jakże pociągająca idea. Jakże kuszące jest to, co jest zaprzeczeniem całej myśli, materii, obecności, istnienia. Jak coś czego nie ma może być? Jaki ma kształt bezkształtność? Jak wygląda głusza w czaszce? Jak wygląda pustka? Powoli się o tym przekonuję i zapominam na nowo.
Nie posiadam myśli kolorowych. Muszę się ubrać żeby wyjść po chleb. Muszę umyć zęby, żeby wyjść po chleb, muszę znowu wstać z łóżka żeby kupić chleb. Podnieść rękę, nieznacznie, tylko żeby zgiąć łokieć i się podeprzeć. Nogi wygrzebać. kołdry, spuścić na podłogę, odmrozić je od spruchniałych desek. Kiedy już będę siedzieć, największy sprawdzian. napiąć całe ciało, wszystkie kości, podciągnąć się i niepewnie, chwiejnie utrzymać się w pionie na obolałych stopach. Potem pierwszy krok, potem drugi, potem byle się nie rozmyślić. doczołgać się do drzwi.
Nadal chcę coś powiedzieć. Myślę nad tym od długich, pustych chwil, ale słowa zupełnie nie chcą się układać. Odmawiają. Kapitulują. Choć pewnie ułożone są aż zbyt dobrze. skostniałe i zupełnie nieodpowiednie. Same bzdury, coś o chłodzie, o jej ładnych, czarnych oczach, o nagich plakatach na ścianie, o książkach na półce (znam wszystkie, nie czytałam żadnej). Ona siedzi, ja myślę – obie czekamy, aż role się odwrócą.
III
Wszystko jest szybkie, miga przed oczami jak przeźrocza. Uciekam przed wilkiem jak przeznaczeniem, stroszę zęby przed samą sobą. tańczę przed lustrem, przeźrocza migają pod powiekami. Aktorzy zniknęli w zapomnieniu a bal nad bale trwa. Nie znam siebie, innych też, karnawał z maskami z papieru. Słowa nieposłuszne, obrazy nietrwałe. Pijacki śmiech wiąże gardło a palce podążają za nim.
Żeby iść po chleb, potrzebny jest portfel. Trzeba wrócić do kuchni. może więc po drodze podleję kwiaty. To jakaś piąta pozycja na liście. Teraz więc do szafki pod zlewem po szarą butelkę po winie ze starą wodą. Wylać, wypłukać, wymienić. Potem z powrotem do korytarza. Noga za nogą, kolano w górę i w dół, byle stabilnie i nie za szybko. Kwiaty suche na wiór. Może odżyją. Taka cisza. taka głusza. Brud.
Wszystko jest wolne, surowe, nieokreślone. Z każdym wdechem próbuję zrobić krok naprzód albo w bok, poruszyć się, drgnąć. Zmuszam koniuszki palców do współpracy, przeciągam wolę po łokciu, obojczykach. Ale zamarłam jak posąg i dane mi już tylko oglądać świat, nie w nim uczestniczyć.
IV
Do rozmowy siadam z przerażeniem. Tempo jednego zdania na godzinę wciąż obowiązuje. Otworzyć usta, przejrzeć myśli, uporządkować słowa, wszystko po kolei i w łzawym tempie. litery w słowa, słowa w zdania. Ale zdania nie brzmią, nie są dźwięczne, koślawo wyglądają. Nie łączą się ze sobą. Nie niosą treści. Nie mają sensu. Wypluwam z siebie znaczenia z konieczności czując każdą z nich na końcu palców. Zostawiają pleśń.
Głowę mam zupełnie pustą. Wyzbyłam się pragnień, wyzbyłam się myśli. Siadam na kanapie i mówię o niczym, bo nic nie mam do powiedzenia. Robię to z przyzwyczajenia, choć pewnie bardziej z obowiązku. no bo przecież tylko do tego się nadaję.
Myślę o jabłku na stole. Czerwone, nadgryzione, suche, stare. Jego czerwień na brzegach przechodzi w kolory przestrzeni. Stapia się z nią. Rzuca leniwy cień, niebieskawy, ulotny. Staram się je zbadać, ogarnąć, posiąść, ale wymyka mi się przez palce. Myśl o nim rozpływa się w pustce. Topi w niej. Po jabłku nie pozostaje nawet ślad.
Nie posiadam myśli kolorowych. Idę przez miasto i nie wiem już, jak się nazywam. Uleciały ze mnie sensy, słowa to tylko puste worki, a ja wciąż tańczę między nimi. Wspominam jak było kiedyś. Zanim siebie poznałam. Zanim zajrzałam prosto w oczy tym pustym przestrzeniom. Kiedy obca byłam sobie tak jak temu światu. I po raz pierwszy w życiu głowę mam całkowicie pustą.
Szklanki, papierosy, słowa, czas. Lepiej myśleć za dużo czy nie myśleć w ogóle?