W obliczu katastrofy

Data publikacji: 2016-11-12 17:57:51

Kazanie wygłoszone podczas dorocznej mszy św. Wielkopolskiego Hospicjum Domowego, która została odprawiona 12 listopada 2016 r. w kościele pw. Św. Jana Kantego w Poznaniu. Drodzy Bracia i Siostry, wysłuchaliśmy w dzisiejszej Liturgii Słowa fragment ostatniej mowy Jezusa. Niejako Jego Testament duchowy. Uderza nas wizja (proroctwo) zburzenia świątyni jerozolimskiej. Ona była chlubą Narodu Wybranego. Jej budowę rozpoczął Herod Wielki w 22 roku przed Chrystusem. Prace zakończono na początku lat 60. pierwszego stulecia. Herod już wtedy od dawna nie żył. Ponad 80 lat pracy, wielkich wysiłków i kosztów. Jak podają historycy, ostatnie prace ukończono na sześć lat przed zburzeniem sanktuarium przez Rzymian, którzy zdobyli Jerozolimę. Jakiż paradoks czy bezsens historii. O ogromie świątyni niech świadczy chociażby Dziedziniec Pogan – liczył ok 15 h powierzchni. To był plac, na który mogli wchodzić nie-Żydzi, poganie. Tylko tam. Reszta sanktuarium była dla nich zamknięta. Za przekroczenie granicy Dziedzińca Pogan nieobrzezanym groziła śmierć, o czym informowały rozmieszczone na placu tabliczki w trzech językach: w hebrajskim, greckim i po łacinie.

Kiedy Jezus wygłasza swoją ostatnią mowę, świątynia fascynuje, oszałamia swoim pięknem i ogromem. Wręcz zniewala. Nic nie zapowiada katastrofy, z którą Żydzi będą musieli się zmierzyć za kilkadziesiąt lat. To dla nich będzie oznaczało koniec świata; koniec pewnej wizji Boga i religijności. To wszystko się zawali i pójdzie w ruinę.

Gromadzimy się w tej poznańskiej świątyni, w kościele świętego Jana Kantego, aby jak każdego roku w listopadzie sprawować Eucharystię we wspólnocie Wielkopolskiego Hospicjum Domowego. Chcemy miłosiernemu Bogu polecać tych, którzy z naszego grona odeszli.

Spotykamy się w takiej specyficznej wspólnocie osób. Nasze życie lub naszych bliskich zostało naznaczone chorobą, która w powszechnym odbiorze oznacza wyrok śmierci. Słyszałem to, kiedy rozmawiałem z wieloma osobami, które dowiadywały się, że mają raka, albo że rak zaczyna je mieć. Nagle piękny i monumentalny gmach naszego życia, nasze projekty i marzenia, nasze więzi i relacje – to wszystko, co stanowi nasze życie, naszą historię, nagle obraca się w popiół. Przestaje istnieć. Umiera.

Nasze ruiny są cenniejsze niż te, o których mówi Jezus, patrząc na jerozolimskie sanktuarium. Ale my tak samo jesteśmy pobici jak ci, którzy oglądali zniszczenie sanktuarium. Nie jesteśmy troglodytami, ludźmi jaskiń i ruin. Jak zatem nie zgłupieć? Jak się bronić przed tą nawałnicą, która usuwa nam ziemię spod nóg?

Przede wszystkim – brzmi to bardzo źle, ale ma w sobie wielką moc wyzwolenia z lęku – przyjąć perspektywę choroby (być może trzeba powiedzieć jeszcze mocniej: przyjąć perspektywę śmierci). Pamiętam Roberta, dobrego, młodego i zdolnego człowieka. Pamiętam jedną z naszych ostatnich rozmów. Siedział w mojej bibliotece i patrząc na mnie, powiedział: „Mam raka. Nic innego mi nie dokucza. Mam raka.”. Przyjął perspektywę, która pozwoliła mu właściwie, słusznie czytać rzeczywistość.

Tę perspektywę przeżywamy w życiu codziennym. Umiłowanie szczegółu i konkretu. Nie dyspensować się od codzienności. Mimo że ona przynosi sugestię nieistotności.

Oraz pamięć. W czasie moich tegorocznych wakacyjnych podróży udało mi się w Asyżu natknąć na książkę amerykańskiego franciszkanina, o. Roberta Stewarta, która nosi dosyć prowokacyjny tytuł „Brat Rak”. To aluzja do św. Franciszka i jego pieśni słonecznej, w której pisze:

Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę naszą Śmierć cielesną,

przed którą nikt z żyjących ujść nie może:

biada umierającym w grzechu ciężkim;

błogosławieni, których zastaniesz, pełniących Twą najświętszą wolę,

śmierć druga nie uczyni im żadnej szkody.

Ojciec Stewart opisuje swoje doświadczenia, kiedy dowiedział się, że toczy go nowotwór. Jak mu się wydawało, że Bóg odsunął się od niego i że czuł, że Bóg opowiedział się przeciw niemu. I wtedy, ratując swoją wiarę, zaczął sobie przypominać te wszystkie chwile, w których Bóg był mu bliski. Również my w chwilach, w których wydaje się, że zawziął się na nas Najwyższy i odmawia nam swojej łaski czy miłości, winniśmy sobie przypominać te wszystkie tropy i ślady Jego błogosławionej obecności w naszym życiu i historii.

Nadto również doświadczenie hospicjum, czyli doświadczenie kompetentnej wspólnoty. Akcent położyłbym na tę kompetencję. Tak jak rozumiem ideę hospicjum, chodzi o towarzyszenie. Temu, tym, którzy dotknięci są chorobą i cierpieniem. Uczynić się towarzyszem tego, który cierpi. Piękny obraz miłosiernego samarytanina niech prowadzi tych wszystkich, którzy tworzą społeczność Wielkopolskiego Hospicjum Domowego. Amen.

ks. Adam Błyszcz