Sprowokować Jezusa

Data publikacji: 2019-07-27 21:02:43

Homilia na XVII niedzielę zwykłą

1 Gdy Jezus przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: «Panie, naucz nas się modlić, jak i Jan nauczył swoich uczniów». 2 A On rzekł do nich: «Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo! 3 Naszego chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień 4 i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczamy każdemu, kto nam zawini; i nie dopuść, byśmy ulegli pokusie». 5 Dalej mówił do nich: «Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do niego o północy i powie mu: "Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, 6 bo mój przyjaciel przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać". 7 Lecz tamten odpowie z wewnątrz: "Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie". 8 Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje. 9 I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. 10 Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. 11 Jeżeli którego z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? 12 Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? 13 Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą».

(Łk 11, 1-13)

Jezus opowiada przypowieść o modlitwie. Wydaje się, że kluczem jej zrozumienia jest natarczywość. Skoro Jezusowi wolno opowiadać przypowieści, którymi nas prowokuje, niech mnie wolno będzie opowiedzieć historię, która być może sprowokuje Jezusa.

To nie jest przypowieść, ale historia, która wydarzyła się na przełomie stycznia i lutego 1945 roku na Górnym Śląsku. Bohaterów jest co najmniej troje. Pewna kobieta, którą dla ułatwienia opowiadania nazwijmy Anną, jej syn zaledwie siedemnastoletni młodzieniec – jego nazwijmy Rudolfem, no i Pan Bóg. Jego zabraknąć nie może, chociaż jest w tej historii tak na poły obecny i nieobecny. Ponoć typowe dla Niego. Gdzieś tam w tej historii przemknie jeszcze jakiś ksiądz – jego póki co jeszcze nie nazywajmy.

Pod koniec stycznia 1945 roku Świętochłowice (taka mała mieścina na Górnym Śląsku, w której w 1968 roku urodziłem się i ja) zostały zdobyte przez wojska sowieckie. Dla lokalnej ludności nastał czas wywózek do Donbasu i gwałtów na śląskich kobietach i dziewczętach. Ale dla Anny, wówczas nieco ponadtrzydziestoletniej kobiety, był to również czas niepokoju o los jej pierworodnego syna, Rudolfa. Kiedy Rudolf miał szesnaście lat, został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front wschodni. W 1944 roku front wschodni oznaczał przedpola Warszawy. Tam jego kompania została zdziesiątkowana. Ocalało trzech żołnierzy. Rudi i dwóch jego kolegów, zdaje się, że w tym samym wieku co on. Dla nich II wojna światowa się skończyła. Zamiast szukania kontaktu z jakąś niemiecką jednostką, postanowili wrócić do swoich domów. To ewidentny akt dezercji. Pewnej wrześniowej nocy 1944 roku Rudolf zapukał w okno swojego rodzinnego domu. Anna uradowana wpuściła go do domu. Brat – Józef, przezywany Josele (kilkadziesiąt lat później okaże się moim ojcem) i siostra Rudolfa – Magdalena otrzymali surowy zakaz mówienia komukolwiek o tym, że ich najstarszy brat zjawił się w domu. Kryjówkę przygotowano mu w piwnicy, w której siedział całe dni. Do domu wchodził dopiero po zmroku. Ale i tak ktoś z sąsiadów wypatrzył jego sylwetkę i doniósł na gestapo. Do dzisiaj nie wiemy kto. Patrol złożonych z dwóch rosłych gestapowców zjawił się wcześnie rano pewnego styczniowego dnia. Maleńka Magdalena, która tę historię mi opowiadała, zapamiętała przede wszystkim wzrost funkcjonariuszy gestapo. W jej opowieści byli olbrzymami, którzy jej brata wyciągnęli z piwnicy.

Dezercja, o którą Rudolf został oskarżony, oznaczała wyrok śmierci. Rudolf został przewieziony do jednego z więzień na terytorium dzisiejszej Republiki Czeskiej. Niemcy wiedzieli, że nie zdołają utrzymać Górnego Śląska. Zresztą Rosjanie zajęli go niebawem, siejąc strach i popłoch wśród ludności cywilnej, zwłaszcza kobiet, które były gwałcone przez pijanych czerwonoarmiejców.

Anna odchodziła od zmysłów. Nie wiedziała, co począć. Nie miała z kim porozmawiać ani komu się wyżalić. Jej mąż, również żołnierz Wehrmachtu, walczył na Froncie Zachodnim. W końcu postanowiła pójść do proboszcza i opowiedzieć swoją biedę. Ksiądz Thomas Rieder powiedział jej, że powinna przez siedem dni nawiedzić siedem różnych kościołów i wysłuchać w nich siedem mszy, wyspowiadać się, przyjąć komunię świętą i przed figurą lub obrazem Matki Bożej zapalić święcę wotywną. I tak ocali syna przed śmiercią. Wyszła z plebani jak nowo narodzona. I tak przez tydzień wychodziła z domu, w chustce i umorusana sadzą, co miało już postarzeć i uchronić przed napaścią sowieckich żołnierzy. I tak przez tydzień, dzień po dniu, z nadzieją ocalenia Rudolfa. Każdego dnia robiła po kilkanaście kilometrów. I trochę siłowała się z Bogiem, prosząc, że jeśli już kogoś miałaby poświęcić i stracić, to wolałaby, aby zginął mąż, a nie syn. Nigdy sobie nie wybaczyła tego targu z Panem Bogiem. Anna żyła tą nadzieją, że jej modlitwa ocali Rudolfa. Do czasu, aż otrzymała pocztą (mimo wojny funkcjonowała!) list kapelana czeskiego więzienia, który informował ją, że jej syn przed egzekucją wyspowiadał się i prosił, żeby matce przekazać różaniec (Magdalena, młodsza siostra Rudolfa, pamiętała, że on każdego dnia odmawiał różaniec) i obrazek świętego Józefa, którego miał za swojego patrona.

Anna poczuła się zdradzona. Zrobiła to, co wydawało się, że mogła zrobić, żeby ocalić syna. Straciła wiarę w Boga. Już Mu więcej nie wierzyła i nie ufała. Mówiło się w rodzinie, że wybaczyła Bogu dopiero na łożu śmierci, kiedy trawił ją nowotwór. Jesteśmy tacy samotni.

Proszę mi powiedzieć, kto ponosi odpowiedzialność za ateizm, niewiarę mojej babci (jak mówią Włosi nonna paterna), bo opowiedziałem w wielkim skrócie jej historię i jej pierworodnego! Wuja Rudolfa, którego nie znałem, bo został stracony 23 lata przed moimi narodzinami. Moja babka rozczarowała się Bogiem, którego Syn w dzisiejszej przypowieści mówi o natarczywości w modlitwie. Ona była natarczywa, ryzykując każdego dnia swoich pielgrzymek bycie sponiewieraną przez sowieckich sołdatów.

Wielki francuski teolog, jezuita, ojciec Henri de Lubac, kiedyś napisał, że za każdym aktem ateizmu kryje się jakiś brak miłości lub brak odwagi myślenia.

Kto zawiódł w tej historii? Komu zabrakło miłości albo myślenia? Bogu? Przecież wiemy bardzo dobrze, że On nie wstrzyma biegu historii lub natury. Co do tego nie możemy mieć złudzeń. Nasz Bóg nie jest Bogiem arbitralnych decyzji.

Jezusowi? Opowiedział źle tę przypowieść? Chyba nie.

A może ksiądz Thomas, proboszcz świętochłowickiej parafii? Który zapewne chciał dać swojej parafiance odrobinę nadziei, a pozbawił ją na wiele lat dary wiary i ufności. I skoligacił Słowo Boże z jakąś magiczną praktyką. Pogaństwo! Gdyby doczytał do końca uważnie tę przypowieść, zrozumiałby, że rzecz nie dotyczy natarczywości, która ma zmienić uniwersum, historię, ale że modlitwa dotyczy daru Ducha Świętego, który zmienia nasze serce, który pracuje w naszym sumieniu. Z modlitwą nie zmieniamy świata – uczymy się patrzeć oczyma Boga.

ks. Adam Błyszcz