Muzykiem i byłym wokalistą legendy polskiej sceny rockowej - zespołu Oddział Zamknięty
-
Od kilku lat jeździsz po Polsce i przestrzegasz młodzież przed
narkotykami. Dzięki temu że w przeszłości sam brałeś, dzisiaj dla
młodych wydajesz się być wiarygodniejszy niż nauczyciele, którzy mówią
o tym samym na godzinach wychowawczych...
- Myślisz, że nie ma
nauczycieli, którzy tak jak ja, przeszli przez narkotykowe piekło? Są i
ja znam takich osobiście. Moim zdaniem ich rola jest również istotna,
tyle tylko, że im nie wszystko wypada powiedzieć, a już na pewno nie w
takiej formie, w jakiej ja to robię. Dla słuchaczy po przejściach, to
co mówię jest jak rozgrzebywanie ran. Po spotkaniu ja jadę dalej w
Polskę, a oni z tym zostają. Dlatego ważne, żeby mieli przy sobie
nauczycieli, wychowawców, a przede wszystkim kochającą rodzinę.
- Pamiętasz pierwszy raz, kiedy sięgnąłeś po narkotyki?
-
Byłem pijany i ktoś z towarzystwa zaproponował „jeszcze coś”. I tak się
zaczęło. Później była już amfetamina, grzyby, trawa i środki chemiczne.
Mimo że próbowałem różnych świństw, nigdy nie miałem komfortu z bycia
na haju. Bo znam ludzi, którzy przynajmniej część z tego lotu uznają za
świetny okres. Dobrze się bawili, nie mieli żadnych refleksji i musiało
się dużo wydarzyć, żeby zrozumieli że to jest zły lot. A ja na
szczęście od początku czułem, że ta droga nie wiedzie do niczego
dobrego, że prowadzi w dół. I to dosłownie.
- Skoro więc o tym wiedziałeś, dlaczego nadal zmierzałeś ku zatraceniu?
-
To był czas, kiedy zabijałem się ćpając i pijąc. Robiłem to świadomie,
tylko że na raty, bo nie potrafiłem skończyć ze sobą radykalnie.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że to była wina Oddziału Zamkniętego, w
którym wtedy występowałem. To nie zespół miał wpływ na to, jak się
zachowywałem. To były dużo głębsze sprawy. Nie potrafiłem sobie
poradzić z samotnością.
- Z samotnością? Przecież w latach 90.
byliście u szczytu sławy, na koncerty przychodziły tłumy, a ty byłeś
idolem wielu młodych ludzi...
- Bo to była samotność wśród
ludzi. To potworne uczucie. Jeszcze przed chwilą, na koncercie, miałem
przed sobą falujący tłum i wydawało się, że to są ludzie którzy mnie
kochają, a po występie zostawałem sam w garderobie, nie miałem z kim
podzielić się tymi emocjami i bezpiecznie wylądować. Jeśli mam jakieś
pretensje do kolegów z zespołu, to tylko takie, że nie potrafili mnie
wysłuchać. Krzyczałem na różne sposoby o tym, że jest mi źle. Pisałem
to w tekstach piosenek, nie wracałem do hotelu na czas, przesypiałem po
kilkanaście godzin po moich lotach i nikt się tym specjalnie nie
interesował. Jedynym problemem było to, czy zdążę stanąć do pionu przed
kolejnym koncertem.
- Z Oddziału Zamkniętego odszedłeś
ostatecznie po 7 latach wspólnych występów. Jak sobie radziłeś w innej,
niescenicznej rzeczywistości? Słyszałem, że imałeś się różnych zajęć,
pracowałeś na przykład na budowie...
- Owszem, stałem przez
jakiś przy betoniarce. A później rozwoziłem dostawczym lublinem
materiały budowlane. Pamiętam, jak jednego dnia szef kazał mi pojechać
po glazurnika na dworzec. Okazał się nim młody chłopak. Wiozę go na
budowę, a ten w pewnym momencie mówi: słuchaj, jesteś bardzo podobny do
gościa, który śpiewał w Oddziale Zamkniętym. Był bardzo zaskoczony, gdy
powiedziałem mu, że to naprawdę ja. W pamięci utkwiło mi również inne
zdarzenie z tamtego okresu. Wyjeżdżałem z placu budowy ogromnej willi w
podwarszawskim Józefowie, vis-a-vis pięknego domu piosenkarki Urszuli i
jej męża, również muzyka - Staszka Zybowskiego. I akurat spotkałem się
ze Stanisławem, który zapytał, co tu robię. Odpowiedziałem, że
przyjechałem na budowę. On na to: budujesz się tu? Nie. To masz firmę
budowlaną? Mówię – nie, przywiozłem materiały. Aha, to masz firmę
transportową? Nie, jestem kierowcą – odpowiedziałem. Widziałem, że się
zmieszał, nie bardzo wiedział gdzie schować oczy. Nie spodziewał się
mnie w takiej roli.
- Nie bolało cię to? Najpierw masz piosenki na listach przebojów, a potem wozisz cement?
-
Nie, bo takie jest życie. Z domu wyniosłem pokorę, więc to, że z
wokalisty popularnego zespołu stałem się kierowcą, nie było dla mnie
wtedy większym problemem. Najważniejsze, że odnalazłem sens życia. A z
narkomanii wyciągnęła mnie miłość innych. Cierpliwa miłość. W pewnym
momencie poczułem, że to co robię, jest nie fair wobec nich. Bo mimo że
mówiłem, że ich kocham, moje samodestrukcyjne czyny na to nie
wskazywały. Dzisiaj już chcę żyć. Dla rodziny oraz dla siebie. Bo życie
to olbrzymi dar, trzeba się nim cieszyć i je szanować.
- Dzisiaj sam pomagasz osobom tkwiącym w nałogu. Podobno skłoniło cię do tego spotkanie przyjaciela na dworcu centralnym...
-
To był chłopak, z którym grałem przez kilka lat. Byłem świadkiem jego
szczęścia – gdy spotkał dziewczynę, gdy byli razem szczęśliwi, gdy się
pobierali. A potem oboje spotkałem na dworcu. Nie było już między nimi
miłości, tylko wojna o strzykawkę. To było wstrząsające przeżycie. Nie
udało mi się im pomóc. On nie żyje, a ona jest w więzieniu. Niestety,
ale wielu narkomanom nie udaje się pomóc, bo oni tej pomocy
najzwyczajniej nie chcą. Staram się znajdować dla nich trochę czasu,
usiąść i pogadać. Bywa że kończy się na rozmowie, a czasem idzie to
dalej. Wielu ludzi, którzy mają dobre intencje i chcą pomagać, popełnia
ten błąd, że nie wsłuchuje się w potrzebujących. Mają dla nich gotowe
recepty na rozwiązanie problemu, a nie słuchają, czego ten ktoś tak
naprawdę potrzebuje. A ta pomoc polega czasami na tym, żeby wsłuchać
się w spowiedź kogoś, kto nie chce żyć. To przykre sytuacje. Ale mam
też sukcesy – trzy dziewczyny, które udało mi się wyciągnąć i od 9 lat
żyją trzeźwym życiem. Jedna z nich jest nawet w naszym domu, w naszej
rodzinie. Mam z tego ogromną satysfakcję.